wtorek, 27 października 2015

Jak nie pisać poezji?

Napisoł żem kawołek poezyji! Ale mnie wzięło, co? Nie wiem co konkretnie, może to jakieś jesienne choróbsko... Zrobiłem sobie krótką przerwę w czytaniu tekstu na jutrzejsze zajęcia, chwyciłem długopis i jakoś poszło. Trzy wierszyki, żadnych tytułów. Wierszyki nowoczesne, awangardowe, a może tylko bezsensowne? To był impuls. Dostajecie te utworki zaledwie chwil kilka  po właściwym akcie twórczym. Są ciepłe jak bułeczki, jak ludzkie pachwiny, jak mrożona pizza prosto z piekarnika. Wydaje mi się, że ich wspólnym mianownikiem jest człowiek. Pewny nie jestem.
~o~

Każdy

nosi brzemię,
tajemnicę
czy trud

nienawidzi kogoś,
czegoś
lub za coś

ma namiętność,
pasję
i strach

dlaczego nie jesteśmy
poetami?

wszyscy

~o~

wszystko się już zaczęło
tysiące lat przed nami
każda myśl, każda podłość
zagościła już w człowieku

jakie to smutne
nie zostawimy nic nowego

jakie to smutne
prawie jak najniższych lotów poezja

~o~

widziałem dziś człowieka
szedł szybko i pewnie
miękko stawiając kroki
w sportowym obuwiu

przeszedł na czerwonym
spojrzał na mnie z pogardą
charchnął
i splunął

spuściłem wzrok
otarłem twarz
poczekałem na zielone

~o~

I co, siadło? Musiało siąść! Który najbardziej przypadł do gustu?

piątek, 23 października 2015

RECENZJA #108: 6 najczęściej popełnianych… - Tomasz ''Spell'' Grządziela


Mówią, że za darmowy jest tylko wpie*dol i wirus lewackiego myślenia, kiedy to nieprawda! Po raz kolejny, błądząc w piaszczystym leju Internetu (lubię tę metaforę), świat mnie zaskoczył. Pozytywnie. I zamierzam Wam pokazać rzecz, którą znalazłem przypadkiem, a którą pro publico bono podzielił się Tomasz "Spell" Grządziela. Całkowicie nieodpłatnie, na ISSUU.

6 najczęściej popełnianych przez początkujących rysowników komiksowych błędów i jak je naprawić! to na pierwszy rzut oka pozycja skierowana tylko do twórców. Nic bardziej mylnego, chociaż wiadomo, że najwięcej dobrego mogą z niej wynieść właśnie przyszli majstrowie od powieści graficznych. Oczywiście nie dajmy się zafiksować, te kilka rad to bardzo ogólne wskazówki, ale świetnie ukazują pewne złe nawyki i przyzwyczajenia, a także motywują i mobilizują do pracy nad warsztatem. Najważniejsze jednak, że nawet ktoś taki jak ja, który co prawda czasem rysuje sobie jakiś marny komiksik (sprawdź w zakładce MOJA TWÓRCZOŚĆ), ale nie wiąże z tym żadnej przyszłości, ma sporo frajdy z przeczytania tych trzydziestu stron świetnej narracji komiksu o... robieniu komiksów.

Historia o małpim bananie czy case study kadrowania morderstwa to po prostu majstersztyk! Autor tak zręcznie bawi się konwencją, że po kolejnych stronach płynie się lekko i niesłychanie przyjemnie. Rozkosznie wręcz! Jestem przekonany, że nie tylko komiksiarze mogą wynieść ziarnko cennej refleksji z materiału Spella, ale również wszelkiej maści pisarczycy czy blogerzy. Tak, pewne zalecenia są uniwersalne! Nie wiem, czy koncepcja trójkąta obserwuj-analizuj-rysuj z samej końcówki poradniczka to autorski produkt Grządziela (zakładam, że nie, chociaż kto wie), ale to świetna, świetna rzecz do podumania.

W tym kompendium jest więcej życia i emocji, niż w niejednym marketingowo rozdmuchanym i pełnym patosu zbiorku. Polecam! Dostępna wersja w języku polskim i angielskim. Linki do twórczości "jednego z najzdolniejszych polskich rysowników młodego pokolenia" poniżej. ENDŻOJ LAJK MI!

6 najczęściej popełnianych… [PL] - ZAJRZYJ TUTAJ
6 most common mistakes… [ENG]ZAJRZYJ TUTAJ
6 najczęściej popełnianych… [PL] + blogowy komentarz – ZAJRZYJ TUTAJ
/ komentarz szczególnie istotny przy omówieniu tajemniczego błędu szóstego... /

Chcę umrzeć otoczony ludźmi, których kochamZAJRZYJ TUTAJ
Przygody Stasia i złej nogiZAJRZYJ TUTAJ

środa, 21 października 2015

RECENZJA #107: Sole do kąpieli z Biedry


Ojejku, jejku! Ależ ja jestem przemęczony i podziębiony ostatnio. I zaniedbałem bloga, to fakt. A szkoda, bo w październiku miało miejsce istne szaleństwo – notowałem grubo ponad sto wejść dziennie przez okrągły tydzień! Niestety, nie przełożyło się to na liczbę obserwatorów i polubień na Kultura & Fetysze. Ale cóż, chyba nie dane mi jeszcze zbudować namiastki zaangażowanej społeczności. A motywacja do pisania postów, które zostały wyświetlone ponad 350 razy i opatrzone sensownymi komentarzami, jest nieporównywalnie większa. Niepokoi tylko stosunkowo duża liczba odbiorców z Rosji

Ale do rzeczy, co robię kiedy wszyscy czegoś ode mnie oczekują? Kiedy promotor naciska, żeby złapać się za jaja jak facet i na poważnie podejść do pisania pracy magisterskiej, a inni wykładowcy jak szaleni żądają czytania tekstów i robienia bezsensownych projektów, kiedy domownicy wciskają mi kolejne domowe obowiązki, kiedy wychodzi tyle fantastycznych gier i książek, w które koniecznie trzeba włożyć ręce, kiedy znajomi naciskają na wskrzeszenie życia towarzyskiego i kiedy Dziewucha mocno zachęca, żeby do niej przyjeżdżać i spędzać z Nią czas? (No dobra, to ostatnie to nawet przyjemne!) Co wtedy robię? Stwierdzam, że mam wszystkiego dość i odpalam PlayStation lub Global Offensive. To pierwszy sposób na przeGRYwanie życia, wciąż przyjemniejszy niż praca zawodowa. Drugim sposobem mitrężenia czasu są długie kąpiele pełne nieuczesanych refleksji o życiu. Mało to męskie, co? Chrzanić konstrukty społeczne! Przynajmniej niektóre. W tym momencie na scenę wchodzą właściwi bohaterowie dzisiejszego wpisu - energetyzujące sole do kąpieli Spa od BeBeauty Body Expertiv. Tylko po jakiś kilkunastu zdaniach czczej dygresji.

Rodzaje soli są trzy. Różnią się kolorkiem (Łaaaaał! Dobrze, że mówisz!) tj. zapewne barwnikiem i zapachem. Ja najbardziej lubię trawę cytrynową z bambusem, która pachnie prawdziwymi cytrusami i jakoś tak pięknie łączy się z wodą. Nie umiem tego wyjaśnić, jestem blogerem. Moim drugim ulubieńcem jest sól morska. Woda przybiera z nią sympatyczny, modraczkowy kolorek, a ja czuję się jak nad Morzem Egejskim. Albo czułbym się, gdyby nie stare płytki i brzydkie fugi na wysokości oczu. Niebieskie kryształki pachną ładnie, niczym kremik nawilżający do twarzy. Super. Trzecia sól, mój zdecydowany nie-ulubieniec, to specyfik z ekstraktem z bursztynu. Pachnie jak perfum starej lampucery. W wodzie da się jakoś przeżyć, ale wąchając z opakowania nietrudno o kaszel. Nie polecam! Poza tym bursztyn? Może jeszcze ściemnią coś o złocie czy srebrze?

Żółte sole przywracają skórze blask, niebieskie dodają jej gładkości, a pomarańczowe działają wzmacniająco i zmniejszają skłonność do podrażnień. Jak dla mnie te kilkulinijkowe teksty na etykiecie to jakiś pijarowski bullshit. Prawdą jest tylko to, że kąpiel ze Spa BeBeauty Body Expertiv jest miłą chwilą wytchnienia, eliminuje stres i zmęczenie po całym dniu (częściowo…) i pobudza siły witalne. Władysław Jagiełło miał słuszność, żeby kąpać się prawie codziennie!

Co jeszcze może Was interesować? Opakowanie zawiera 600 gram, jest wyprodukowane dla Jeronimo Martins Polska S.A. w Kostrzynie przez SERPOL-COSMETICS Spółka z o.o. Sp. k. w Mieścisku. Oczywiście produkt przebadany dermatologiczne, bo jakże by inaczej, tak bez badań? Najlepiej zużyć przed końcem: data i numer partii podane na opakowaniu. Składu nie przepiszę, bo jest po łacinie i bym się z tym pierniczył do wieczora. Z innych ciekawostek – jak przez mgłę pamiętam, że był kiedyś również czwarty "smak", lawendowy! Ale to była krótka edycja limitowana, więc wciąż czekamy na coś świątecznego. Może piernik z cynamonem? <3

I najważniejsze: recenzowany produkt zakupisz w Biedrze! Naszej kochanej Biedrze, która od lat dzielnie opiekuje się niższą klasą średnią i marginesem. Zapłacisz, uwaga, niecałe cztery złote. Ja kupiłem sobie zapas, bo ostatnio była promocja dwa dziewięćdziesiąt dziewięć za sztukę. Nic tylko brać i sypać do wanny! A… Nie masz wanny, tak? To może podrzucaj kryształki w kabinie i udawaj, że to deszcz pieniędzy. Powinno odprężyć..?

Jakby co, to sole się tak nie pienią. Do wanny dolewam jeszcze
żelu pod prysznic (sic!) z drobinkami luffy i oliwą z oliwek.
Też z Biedry i też od Spa BeBeauty Body Expertiv.
Taki ze mnie... kosmetolożek i fircyk!
A jak jesteś... nie wiem... uczulony na sole do kąpieli, to masz tu inny
dobry przepis na relaks, żeby Ci nie było smutno. Włożyć chocosticka
do gorącego mleczka, poczekać aż przestygnie i wypić duszkiem!

Ziemia się kręci dalej, nowy dzień, ten sam schemat…
Ten sam schemat, inny dzień to samo gówno!
Ten sam schemat, dobrze wiem, jak w życiu bywa trudno!
~Neile, Nowy dzień

Już prawie koniec, bez sensu ten kawałek.
Zero poprawek, lecę tak jak napisałem!
                                                           ~KęKę, Desant

czwartek, 15 października 2015

RECENZJA #106: Toshiro - Jai Nitz & Janusz Pawlak


Zdarza Wam się czasami posiadać górkę brzęczących monet w portfelu, znaleźć na sklepowej półce intrygujący fragmencik kultury i zakupić go w ciemno? Rozumiem… Ja też jak przez mgłę pamiętam ostatni taki incydent, bo od kilku miesięcy jestem biedny jak heteroseksualna mysz kościelna i starannie oglądam każdą złotóweczkę. Ale jakoś pod koniec października poczułem impuls. Wystarczyła iskra, klimat okładki, atrakcyjny opis uniwersum z tyłu zbioru. I do koszyka wpadł mi Toshiro
MECHANICZNY SAMURAI TOSHIRO
Toshiro to mechaniczny samuraj, który w wiktoriańskiej Anglii musi stawić czoła tajemniczej istocie z innego wymiaru, kradnącej dusze i zamieniającej ludzi w zombie. U jego boku stanie tajemniczy poszukiwacz przygód Bob Żywe Srebro, ale czy razem będą w stanie uratować ludzkość? Steampunk łączy się z samurajskimi walkami, westernem i horrorem w tej opowieści, która dzięki świetnie napisanym tarantinowskim dialogom i niesamowitym rysunkom wciąga od pierwszej strony.

I szczerze mówiąc mam z Toshiro niemały ból głowy. Obcowanie z książeczką jest bowiem bardzo miłym doznaniem estetycznym, szczególnie na stronach, których większa część zajmuje jeden, duży kadr, ale gdzieniegdzie coś haczy. Co takiego? Nie wiem, być może dynamika i prowadzenie narracji w czasie walk, być może ich natłok i chaotyczność albo zbytnie zaciemnienie obrazków. Wszędzie mrok, miejscami nieczytelny, choć nie powiem, udanie podtrzymuje to "cmentarną", miejską atmosferę. Kilka razy musiałem się jednak kawałek cofnąć i zanalizować kto do kogo i dlaczego strzela tym razem. Acha, ten pruje do tego, tutaj cały czas przewija się Bob Żywe Srebro, choć ciut podarła mu się chusta zasłaniająca twarz. Po tym jak przetrawimy całość, fajnie jest odłożyć komiks i przeczytać go jeszcze raz, po kilkudniowym odstępie i wtedy wszyściutko się klaruje. Staje się jasne jak słońce. Nie dosłownie, rzecz jasna. Ciemne kadry zostają, no chyba że potraktujemy je wybielaczem...

Wejście w fabułkę nie należy do najprostszych, zostajemy rzuceni na głęboką wodę, dopiero wewnętrzne monologi naszego samuraja i skąpo dawkowane retrospekcje pozwalają nam ogarnąć świat i poznać szczegóły. Tomik to swego rodzaju zaczyn, background sagi, który bardzo zręcznie wyjaśnia genezę powstania tytułowego bohatera i… niestety pozostawia spory niedosyt, bo jakoś potwornie wiele się w nim nie wydarza. Ale kończy się intrygująco, więc z zainteresowaniem wyczekuję dalszych komiksów spod kredki Janusza Pawlaka (czy jak kto woli Clarence'a Weatherspoona) i długopisu Jai Nitza (choć po prawdzie przedmowa informuje nas, że to właśnie Polak odwalił lwią część pracy, Amerykanin dołożył ostatnie szlify, wprowadził drobne korekty, zmodyfikował dialogi, ale przypuszczam, że przy kolejnych epizodach to on będzie mocniej kładł łapkę na storyboardzie).

Cóż, mroczny, dojrzały steampunk z nienachalnymi rozważaniami filozoficznymi w tle zawsze na propsie (choć dla mnie to niemal debiut w takich klimatach). Uważam, że warto przyjrzeć się recenzowanej kolaboracji, miejmy nadzieję, że tym razem żadne zawirowania na rynku wydawniczym nie przeszkodzą zaistnieć serii o metalowym samuraju w świadomości masowego odbiorcy (szczegóły w posłowiu, które zdradza interesujące informacje od kuchni projektu). Silnik Whitneya-Quanzhena kontra vapeur-élan-fantôme w przemysłowych dzielnicach Manchesteru? Kupuję to! W końcu za Oceanem to dziełko zyskało przychylność samego Dark Horse Comics, goddamn it!


Dane szczegółowe:
Autorzy: Janusz Pawlak & Jai Nitz
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Kultura Gniewu
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 168
ISBN: 978-83-64858-07-9
Cena detaliczna: 49,90 PLN

Akapit pisany kursywą pochodzi z tylnej okładki wydawnictwa.

niedziela, 11 października 2015

RECENZJA #105: Marsjanin / The Martian


Lubicie, wiem o tym, że lubicie (po wyświetleniach, nie liczbie komentarzy) świeże wpisy o blockbusterach, które dopiero co włażą do polskich kin. A ja nie lubię, bo w czasie seansu ciężko nacisnąć spację i zapisać sobie zbiór luźnych uwag czy myśli. Dlatego recenzje nowalijek są u mnie bardziej emocjonalne i mniej merytoryczne, zakładając oczywiście, że w domowych warunkach znam się na kinematografii. Choć w minimalnym stopniu. Chwiejne założenie, prawda? Dobra, zacznij już wreszcie o tym Marsjanie!

Kilka fajnych widoczków, niezbyt dużo efektów specjalnych i irytujący amerykański humor. Pamiętajmy, że to film z gatunku science-fiction, mamy więc kilka nowoczesnych zabawek i później, już po zostawieniu typa na czerwonej planecie, dużo chemii, biologii i fizyki. Idę o zakład, że przy niektórych scenariuszowych szczególikach, zawodowcy z wymienionych dziedzin popukali się w czoło. Mi tam nic za bardzo nie zmieliło kory mózgowej, może tylko ta eksplozja z wodorem, była jakaś taka… niezbyt okazała, a opuszczanie atmosfery planety pod plandeką wydawało się… dość śmieszne i abstrakcyjne. Myślę jednak, że przypierniczanie się do tego typu spraw nie ma sensu. A co z dramatem ludzkim? Był czy nie było?

Był. Mark Watney (Matt Damon) odpowiednio pojękiwał kiedy krwawił i wyciągał z ciała metalowy pręt. Co prawda większość czasu zachowywał się i żartował jak osiłek z college’u, wyciągnięty za szmaty z szatni bejsbolistów, ale może był to jego sposób na odreagowanie w (dość) stresującej sytuacji? Wkurzył się i walił we wnętrze łazika raptem ze dwa razy. Jeśli chodzi o psychologiczny aspekt cierpienia osamotnionego człowieka, to mimo prawie dwóch lat bycia sam jak palec, na kiepskim prowiancie, z kolekcją płyt disco-polo, astronauta był bardzo pogodny. Nie miewał chwil zwątpienia. Kazał się nazywać Blondwłosym Piratem i kolonizatorem Marsa… Aspekt ludzkich interakcji, zarówno na statku, wśród pozostałej piątki, jak i między odizolowanym Markiem, a resztą gromadki, był płaściutki jak naleśnik i mdły jak anyżki. Za dużo żarcioszków. Chyba tylko prywatna prośba  Watney’a do pani komandor (Jessica Chastain) wyszła odpowiednio tragicznie i prawidłowo ociekała galaktycznych patosem.

Mnie osobiście podobały się wątki poboczne traktujące o uwikłaniu instytucji NASA w sieć złożonych relacji z rządem i opinią publiczną. Słać misję ratunkową czy nie? Co jeśli wyciekną zdjęcia szczątek astronauty? Co powiedzieć na spotkaniu z prasą? Pijarowskie rozkminki na plusik!

Co do upychania humoru w każdy możliwy zakamarek – trudno to jednoznacznie ocenić. Z jednej strony mieliśmy już przecież bardzo poważne filmy typu Grawitacja czy Interstellar i chyba niepotrzebne było tworzenie kolejnej tego typu produkcji. Takie obficie występujące dowcipy i zabawnie, luzacko wręcz, kreowani naukowcy obniżają realizm, ale sprawiają, że odbiór jest dużo przyjemniejszy. Jak w Jurassic World.

Jest jeden smaczek w filmie, który warto odnotować. W pewnym momencie bohaterowi dzwoni w uszach, mniejsza z tym od czego. W momencie, kiedy grzebie sobie w nich palcami, my słyszymy również nieprzyjemny pisk. Prawda, że niecodzienna, a jakże skuteczna metoda immersji?

Słówko o obsadzie (tak, tak, zdaję sobie sprawę z "za*ebistości" struktury tej recenzji). Mam kilkoro faworytów, a należą do nich: Jeff Daniels (urocza rola flegmatycznego, zmęczonego i odrobinę zgorzkniałego szefa), Michael Peña (wierzący astronauta-zgrywusek), Donald Glover (astrodynamik-nerd) i Kate Mara (astronautka, a wyróżniłem ją, bo jest po prostu Kate Mare i żaden Frank Underwood nie wrzuca ją tym razem pod pędzący pociąg na stacji metra). Reszta zagrała bez szaleństw i już prawie w ogóle o nich nie pamiętam, może prócz Chiwetela Ejiofora, który miał parę naturalnych reakcji i nieźle zagranych dram. By the way, muszę uważać kiedy napominam coś o atrakcyjnych kobitkach, bo Luba podejrzanie i z niechęcią spogląda nawet na moje polubienia profilów Bar Refaeli czy Olivii Wilde na portalach społecznościowych, więc wiecie - ciiicho sza! Tego na pewno też nie przeczyta!

I oto cały Marsjanin, którego za parę miesięcy będę kojarzył głównie z motywem uprawy ziemniaczków, tudzież kartofli, jak kto woli, na obcej planecie. Żadne must watch, żadne tastes like shit. Skrzyżowanie Robinsona Crusoe z MacGyverem. Ale bez Piętaszka i fajnych, dżinsowych kurtek. Sorry!

piątek, 9 października 2015

RECENZJA #104: Trylogia Husycka - Andrzej Sapkowski

Kolejno 2002, 2004 i 2006 rok.
To już dziewięć lat od ostatniej części :O

Wydaje mi się, że jeszcze nigdy w życiu nie przeczytałem żadnej książki dwukrotnie, oczywiście poza nielicznymi przypadkami związanymi z życiem akademickim, a i tak było to bardziej przypominanie sobie pojedynczych rozdziałów czy fragmentów, niż wałkowanie całości od deski do deski. Aż tu nagle, w letnią pauzę stała się rzecz niesamowita – ponownie sięgnąłem po Trylogię Husycką pióra Andrzeja Sapkowskiego, który jeśli już siada przy biurku i pisze, to owoce są po prostu pierwszorzędne. Jako, że niemal ubóstwiam cykl, na który składają się kolejno: Narrenturm, Boży Bojownicy i Lux perpetua, ciężko mi przybrać obłudną, recenzencką maskę obiektywizmu, ograniczę zatem wpis do zredagowania katalogu powodów, dla których saga o Reinmarze, Szarleju i Samsonie jest na mojej prywatnej liście najwspanialszych historii w ogóle. Gotowi?

Tytaniczna praca z materiałem źródłowym
Nie wiem skąd Pan Andrzej czerpał te wszystkie XV-wieczne smaczki epoki, nazwiska dowódców czeskich Sierotek, śląskie rodowody, liczebności wojsk, niuanse dotyczące: miar, systemów monetarnych, architektury, alchemii, czarnej magii i wielu, wielu innych rzeczy, za którymi trzeba było godzinami rozglądać się po archiwach i bibliotekach. Oczywiście, sporo tu również radosnego bajania, ale autor w przypisach ujawnia swoje rozminięcia z prawdą historyczną, nierzadko dzieląc się także wątpliwościami i podając rozbieżności w źródłach! Olbrzymi szacunek. Wielka szkoda, że dużo łacińskich wtrętów czy egzotycznych sformułowań trzeba tłumaczyć na własną rękę, a dowcipny Sapkowski otwarcie pisze, że nie chciał pozbawiać czytelnika przyjemności szperania w leksykonach i monografiach. Zabieg ten tworzy pewną intrygującą tajemniczość i niedostępność lektury, ale znacznie częściej irytuje. Szczególnie kiedy akurat jedziemy komunikacją miejską i nie mamy dostępu do Internetu.

Po prostu dobra historia z rozmachem
Nawet gdyby zdarto całą otoczkę, skuto fasadę, a "makrostrukturę" wyssano z palca, opowieść o kochliwym medyku, żaku i szpiegu byłaby po prostu świetnie napisana. Obok postaci nie sposób przejść obojętnie, losy każdej z nich są dla nas istotne. Poznajemy zarówno maluczkich tego świata, jak i biskupów czy zamożnych panów. Niektórzy pojawią się na początku i zaraz znikną, aby pod sam koniec znów wepchnąć się w pierwszy kadr. Niczego nie możemy być pewni. Staramy się zapamiętywać każdy przydomek, każdą zbójecką ksywkę, bo może czeka nas za to nagroda, gdzieś na kartach kolejnego tomu. Będzie to nasza satysfakcja, że wyłapaliśmy coś, co prawdopodobnie przeoczyło większość czytelników. Klnę się na swoje PlayStation, że poczujesz się tu jak w słowiańskiej Grze o Tron. Co najważniejsze, nawet jeśli olejesz skupianie się przy obcobrzmiących nazwiskach i heraldycznych wywodach, to i tak będziesz zadowolony z fabułki, w której ciężko znaleźć jakiekolwiek niespójności. Autor w odpowiednim momencie potrafi  zajrzeć do czytelniczych głów i zawsze kiedy pomyślimy "hej, przecież można było to rozwiązać inaczej, prościej", niczym dobry kumpel, tłumaczy nam dlaczego się mylimy!

Plastyka opisów
Nie pamiętam, czy czytając dziełko pod koniec gimnazjum, równie mocno przeżywałem sceny w nim zawarte. Teraz, na ostatnim roku studiów, zdarzało się, że brechtałem i płakałem na przemian, w zależności od zmieniających się nastrojów grupki bohaterów. Niewielu pisarzy umie sprawić, że czytając o cielesnym zbliżeniu, krew spływa do krocza, a czytając o śmierci i przemijaniu, oczka szklą się jakby ktoś rzucił w nie piachem. Pan Andrzej umie. Nie ma tutaj mowy o opuszczaniu kilku linijek tekstu, chłonąłem jak gąbka nawet opisy wierzbowego szpaleru i rzęsy na stawach. Dynamika pojedynków, szarż, oblężeń i zwykłego obkładania się pięściami również nie zawodzi. Wielka to sztuka, stworzyć tak wiarygodny świat, w którego słodko-kwaśnym smaku nie sposób się nie zakochać. W którym… po prostu zapominamy, że patrzymy przez narratorski wizjer!

Magia nie dominuje, nie przytłacza, nie zaciemnia obrazu…
… i choć jest skuteczna, to czarodzieja można łatwo struć, skłuć lub spalić. Nie wszystkie problemy daje się rozwiązać przy pomocy ksiąg i paru ziółek. Potrzebne jest wiedza, umiejętności, trudno dostępne artefakty. Większość ludzi nawet nie wierzy w gusła, nigdy w życiu się z nimi nie spotykała, choć w zasadzie czyha wszędzie. W lasach, w ciemnych uliczkach ludnych miast czy na cmentarzach. Podoba mi się - niby Fantasy, ale magiczne rzemiosło nie przysłania wszystkiego dookoła, dokładnie tak jak w Wiedźminie. To raczej amulety kamuflujące, plecionki wskazujące drogę i warzenie eliksirów w kociołku niż śmiercionośne kule ognia, choć takowe też się zdarzają. Sporadycznie.

Głębokie spostrzeżenia i odniesienia do teraźniejszości
Czytając prozę Sapkowskiego odnosi się nieodparte wrażenie, że spora część komentarzy odnośnie polityki, religii czy ekonomii znajduje odzwierciedlenie we współczesności. Z pewnością znajdą się czytelnicy, którzy sięgną po powieść dla tych momentów, czyli natchnionych wypowiedzi, historiozoficznych rozmyślań i ciętej wymiany zdań. Pięć niewielkich przykładów znajdziecie pod tą recenzją, ale jeżeli zdecydujecie się na lekturę sagi, to odradzam zapoznawanie się z nimi. Prędzej czy później się do nich doczłapiecie, a wyłowienie ich i przetrawienie wraz z kontekstem fabularnym, wydaje się o niebo przyjemniejsze!

Dialogi, dialogi, dialogi
Co prawda ten punkt niejako zahacza, sąsiaduje z powyższymi, ale mimo to szczypta osobnych pochwał dla dialogów należy się również. Rozmowy się nie wloką, wystarczy zaledwie kilka kwestii, żeby ustosunkować się do wypowiadających je postaci, są naturalne, nasycone archaizmem, lecz w pełni zrozumiałe. Inaczej gada zdybany przy drodze dziadyga, inaczej żak, zakonnik czy zbój, co samo w sobie nadzwyczajne nie jest, ale nie przypominam sobie innego dzieła, w którym używany język tak dobrze odzwierciedlałby sposób myślenia i charakter. Czapki z głów!

I to chyba wszystkie najważniejsze przymioty Trylogii Husyckiej. Czujecie się zachęceni? A może już czytaliście i z czymś się nie zgadzacie lub coś pominąłem? Dajcie znać! Nie dacie, c'nie? :/

PS: Zastanawiałem się, z jakiego powodu, prócz zwykłej chęci ponownego przeżycia historii, sięgnąłem po trzy grubiutkie tomiszcza (razem grubo ponad półtora tysiąca stron), bo przecież na brak interesujących pozycji nie narzekam. Dlaczego więc? Jest taki raper z Bytomia, Kartky i zdaje mi się, że również mocno propsuje Trylogię, a przynajmniej jej pierwszą część, Wieżę Błaznów, z którą lata w teledysku (o tutaj) i wrzucił zdjęcie jej okładki do swojego starannie wydanego PRESEASON HIGHLIGHTS. Również niektóre wersy czy tytuły piosenek (choćby Narrenturm z Odkryj pasję, która tętni w bruku czy ostatnio Lux perpetua) wskazują na mocną fascynację uniwersum (mów mi Toledo rap) i fantastycznymi światami jako takimi. Nie wykluczam nawet utożsamiania się z Reynevanem i przyjaźni (połączonej z delikatną fascynacją) z Szarlejem. Tak jak u mnie! :D Tak, to chyba właśnie przez Kartky'ego zdmuchnąłem kurz z półki Sapka...


PS2: Niemądre było recenzowanie pozycji pojedynczo, ja traktuję je jako spójną całość. Jeśliby szukać różnic w poszczególnych tomach, powiedziałbym, że Narrenturm stanowi pewien zaczyn, mocno skupia się na perypetiach trójki bohaterów, Boży Bojownicy są bardziej militarno-szpiegowską przepychanką, w której poznane wcześniej postacie odgrywają raczej role kukiełek, Lux Perpetua z kolei znajduje idealne proporcje między opisem epickich wydarzeń, fantastycznymi puentami, a prywatnymi dramatami. Tam też wszystko się ostatecznie rozwiązuje. Tomy łyka się jeden za drugim i zazdroszczę tym z Was, którzy dopiero po nie sięgną. Nie musicie czekać dwa lata na kolejny fascynujący odcinek!

Dane techniczne:
Autor: Andrzej Sapkowski
Oprawa: miękka / twarda / audiobook
Liczba stron: 1738
Wydawnictwo: superNOWA - Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA

~o~

– A fanatyzmu mi nie zarzucaj – ciągnął. – Mnie, wystaw sobie, nie przeszkadzają księgi, nawet fałszywe i heretyckie. Uważam, wystaw sobie, że żadnych nie powinno się palić, że libri sunt legendi, non comburendi. Że nawet błędne i bałamutne poglądy można szanować, można też, przy odrobinie filozoficznego nastawienia, zauważyć, że na prawdę nikt monopolu nie ma, wiele tez niegdyś okrzykniętych fałszywymi dziś robi za prawdy i odwrotnie. Ale wiara i religia, której bronię, to nie tylko tezy i dogmaty. Wiara i religia, której bronię to ład społeczny. Zabraknie ładu, nastanie chaos i anarchia. Chaosu i anarchii pragną tylko złoczyńcy. Złoczyńców zaś należy karać. (Narrenturm, Andrzej Sapkowski, str. 542)

Nic z tych rzecz. Nie jestem idiotą, a tylko idiota może wierzyć, że wasz Kościół jest reformowalny. Wszelkie ruchy i zrywy rewolucyjne popieram jednak. Bo cel jest niczym, ruch jest wszystkim. Trzeba ruszyć z posad bryłę świata. Wywołać chaos i zamęt! Anarchia to matka porządku, kurwa mać. Niechaj runie stary ład, niechaj spłonie do cna! A na dnie popiołu zostanie gwiaździsty dyjament, wiekuistego zwycięstwa zaranie. (Boży Bojownicy, Andrzej Sapkowski, str. 350)

Bo też to ciekawa rzecz, ów terroryzm, o którym mówimy. Nie uważasz? Usuwa z rynku konkurencję, tworzy nowe miejsca pracy, napędza koniunkturę w przemyśle, rzemiośle i handlu, pobudza indywidualną przedsiębiorczość. Uzasadnia rację bytu licznych organizacji, stanowisk, funkcji i całych rzesz ludzi funkcje te pełniących. Rzesze całe zeń czerpią dochody, tantiemy, gaże, dywidendy, prebendy, pensje i premie. Zaiste, gdyby terroryzmu nie było, należałoby go wymyślić. (Lux perpetua, Andrzej Sapkowski, str. 176)

To jest florino d'oro – powiedział wolno urzędnik Kompanii Fuggerów. – Floren, zwany też guldenem. Średnica około cala, waga około ćwierci łuta, dwadzieścia cztery karaty czystego kruszcu, na awersie florencka lilia, na rewersie święty Jan Chrzciciel. Niechaj przymknie pan powieki, panie Grellenort, i wyobrazi sobie takich florenów więcej. Nie sto, nie tysiąc, nie sto tysięcy. Tysiąc tysięcy, Millione, jak mówią Florentczycy. Roczny obrót Kompanii. Niech pan sobie to wyobrazi, postara się zobaczyć to mocą imaginacji, oczyma duszy. A wtedy ujrzy pan i pozna prawdziwą moc. Prawdziwą siłę. Najpotężniejszą jaka istnieje, wszechmocną i niezwyciężoną. (Lux perpetua, Andrzej Sapkowski, str. 172)

– Gadany patriotyzm – odparował demeryt – to kamuflaż łajdaków i szuj. (Lux perpetua, Andrzej Sapkowski, str. 386)

piątek, 2 października 2015

RECENZJA #103: Być jak Kazimierz Deyna


Intensywny sezon filmowy na moim blogu wciąż trwa. Dzisiaj pod lupę bierzemy polską komedię obyczajową z 2012 roku pt. Być jak Kazimierz Deyna. Ale nie uciekajcie, nie kończcie lektury! Wiele osób pielęgnuje w sobie irracjonalną niechęć do rodzimych produkcji. Szczególnie komedii, które powstały w drugiej milenijnej dekadzie. Zupełnie niepotrzebnie. Być jak Kazimierz Deyna to skuteczne antidotum na tego rodzaju sceptycyzm. Bo przecież nie Och, Karol 2, czy inne szroty, prawda..?

Niech Was nie zmyli tytuł! Co prawda wątki piłkarskie mocno przewijają się przez obraz, ale są raczej smaczkiem, zręcznie ukazanym fanatyzmem mężczyzn u schyłku realnego socjalizmu, niż motywem przewodnim widowiska. Sceny z treningów (dziadowskim coachem jest sierżant Nocul z Ojca Mateusza, który zaliczył ponoć 2 i pół roku na AWFie) i meczu wioskowych trampkarzy mają niesamowity klimat, powoli nabywają rangi kultowych i właśnie dzięki nim wyczaiłem recenzowane filmidło. Poza tym, to właśnie potyczki kwalifikacyjne z Portugalczykami stanowią nienachalną klamrę kompozycyjną całości.

Co mnie szczególnie urzekło, to prowadzenie narracji w dziełku. Obserwujemy świat oczyma głównego bohatera (Kazia, a jakże!), zaczynając od wydarzeń, których pamiętać nijak nie mógł, a więc jego własnego porodu, aż do ważnych momentów w życiu dorosłego mężczyzny, czyli porodu dzieciątka własnego. Dojrzewanie na wsi to niełatwa sprawa, a chłopak wydaje się mieć w życiu delikatnie pod górkę. Męczony przez niespełnione ambicje ojca, nieszczęśliwą miłość (genialna Małgorzata Socha w epizodycznej roli marzycielskiej polonistki i tzw. super-szprychy) czy późniejsze kłopoty na studiach. Czyli w sumie nic specjalnego, może jednak nie miał bardziej pod górkę niż reszta? Przeciętna karta gołowąsa Kazimierza odwróciła się, kiedy tuż przed transformacją w '89 jego ojciec (genialny Przemysław Bluszcz) staje się bazarowym baronem, apostołem białych skarpet.

Każda pojedyncza scena jest w tej układance ważna. Często zmieniamy otoczenie, film nie ma prawa nas zanudzić. Czy to wizyta u lekarza, czy pierwszy wykład na uczelni, randka, obiad z teściami lub rozmowa z umierającym dziadkiem – gwarantuję, że kąciki ust podniosą się zawsze, mimo że cały czas operujemy w zbiorze dość utartych schematów i wyświechtanych absurdów peerelu. I nawet tą swojską obyczajowość przełyka się ze smakiem, co nie zawsze jest łatwe.

Dla mnie Być jak Kazimierz Deyna to opowieść o szukaniu własnej tożsamości, kolorowym dojrzewaniu neurotycznego młodzieńca, na którego biografię wpływ mają zarówno wielkie procesy dziejowe, jak i całkiem małe, na pozór nieistotne zbiegi okoliczności, jak na przykład awaria autokaru na Wyspy. Mówcie co chcecie, ale dorastanie na przełomie lat '80 i '90 ma w sobie coś magicznego. Mówcie co chcecie, ale jak dla mnie to film dziesięć na dziesięć. Wreszcie, mówcie co chcecie, ale nie chciałbym zostać poinformowany o ciąży w sposób, w jaki zrobiła to kobita głównego bohatera. A film gorąco polecam!

Reżyser Anna Wieczur-Bluszcz stanęła na wysokości zadania, przekonująco uchwyciła dziejową kliszę, a metaocena na filmwebie mocno mnie zdziwiła i rozczarowała! Nie dajcie się zniechęcić posterem, który wygląda co najmniej kiepsko. Dzieciak wcale nie stoi z opłatkiem...

Znienawidzeni w Polsce, uwielbiani w Warszawie

I zrozumiałem, kiedy samotnie wracałem do domu, że trzeba być jak Deyna w '77. Trzeba robić swoje, najlepiej jak się tylko potrafi. Nawet kiedy gwiżdże na ciebie cały stadion.