niedziela, 29 listopada 2015

Świerszcz i Trzy Palce / opowiadanie

W ramach wyzwania literackiego z bloga Kreatywne Spojrzenie, które zdecydowałem się podjąć, chętni blogerzy muszą napisać dowolne opowiadanko, w którym zostaną użyte trzy wskazane przez autorkę słowa (w listopadzie były to: duch, mleko i ściąga). Wyrazy zostały pogrubione w tekście. I to w sumie tyle, oddaję w Wasze ręce cieplutką historię. Zapraszam do lektury, proszę także o wskazywanie błędów, udzielanie niegłupich rad i wyrażanie szczerych opinii. Wciąż jestem tylko dobrze rokującym debiutantem. Inspirowałem się stylem Ursuli Le Guin, ale tylko troszeczkę.


– Proszę mi pomóc, musisz mi pomóc, guślarzu! – szlochała żałośnie kobieta, szarpiąc za rękaw podstarzałego mężczyznę. Była roztrzęsiona, miała mocno potargane włosy i podkrążone oczy. Jej przybrudzoną twarz poprzecinały kanaliki wydrążone przez cieknące łzy. Opłakany stan potęgowała podniszczona suknia nosząca ślady długiej podróży i trzymany na ręku tobołek, z którego wystawały dwie bose stópki.
– Odejdź, wieśniaczko. Mówiłem już, nie potrafię go wyleczyć – odburknął gniewnie znachor i kontynuował marsz w stronę chaty, podpierając się na sękatym kosturze.
– Mam pieniądze. Sprzedałam gospodarstwo i wszystko co należało do mojego męża. Proszę spróbować… Został mi tylko syn – załkała przeciągle chwytając mężczyznę za ramię. Ten szarpnął się i odsunął ją szorstko. Miał dosyć natrętnej klientki. – Zrobię wszystko…
Znachor Trzy Palce zatrzymał się i powoli odwrócił. Zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu. Uśmiechnął się lubieżnie na widok obfitego biustu, kształtnych bioder i zgrabnych łydek. Nawet łachmany nie zdołały ukryć naturalnego wdzięku i kuszącej sylwetki kobiety.
– Wszystko? – oblizał zachłannie wargi. Spojrzała na niego z odrazą i zaciętymi ustami.
– Wszystko – odpowiedziała po chwili, a jej wzrok miał w sobie tylko pustkę i desperację.
Scenie przyglądała się grupka dzieciaków dokazująca nad stawem, w pobliżu wysokiej trzciny. Wskazywali znachora palcami i zaśmiewali się do rozpuku, chowając w mokrej, wysokiej trawie. Nie chcieli przecież, żeby guślarz dostrzegł ich drwiny. A powód do kpin był wyśmienity – kto bowiem gada sam do siebie i szarpie się z wiatrem?

~o~

Zbliżał się wieczór, w chacie panował delikatny półmrok. Powietrze przesycał duszący zapach ziół i preparatów, które drażniły wszystkich, oprócz Trzech Palcy, który przyzwyczaił się do charakterystycznego odoru. Mieszkał w swojej pustelni już grubo ponad ćwierć wieku. No nic, będę musiał się zająć tym brzdącem, pomyślał znachor i pociągnął łyk świeżego mleka. W kącie stały jeszcze dwie kanki, zapłata za wyleczenie mleczarza z ostrego zatrucia. Zatrucia, które wcześniej wywołał on sam. Przebiegła praktyka podtruwania i rzucania uroków na mieszkańców sprawdzała się od wielu lat.
Trzy Palce spojrzał na rozpalonego chłopca leżącego na prowizorycznym posłaniu przy palenisku. Wygląda na to, że dolega mu coś poważnego, prawie nie wyczuwam jego aury. Właściwie, to powinien być martwy – dumał znachor. Pal licho, poużywam sobie jeszcze trochę na mamuśce i powiem, że nic nie mogłem zrobić. Lepiej, żeby nie zostawali tu zbyt długo, jeszcze przywleką jakieś choróbsko? Właściwie dlaczego nie miałbym przespać się z dziewką jeszcze raz? Nie jest może zbyt ruchliwa, ale i tak o niebo lepsza od kurew z miasteczka. Podrapał się rubasznie po jądrach i skierował kroki w stronę sypialnej komórki, w której ulokował wieśniaczkę. Taaak, powiem jej, że podałem miksturę i zerżnę ją raz jeszcze.
– Nie, nie zerżniesz – rozległ się tubalny głos za plecami Trzech Palcy. Ten obejrzał się nerwowo i przełknął ślinę. W miejscu gdzie przed chwilą leżał dygoczący chłopiec, stał teraz postawny, dobrze zbudowany wojownik odziany w tunikę, od której emanowało dziwne, jaskrawe światło.
– Ki… Kim jesteś? – Wydusił z siebie.
– Dobrze wiesz kim jestem. Minęło sporo czasu, zanim przebłagałem Bezimiennych, ale w końcu pozwolili mi wrócić. I wyrównać rachunki.
To nie może być prawda. To niemożliwe. Bezimienni? Przecież oni nie istnieją, co to za brednie? Muszę zyskać na czasie… Odwrócić czymś jego uwagę.
– To ty Świerszczu? Jak to możliwe?
– Zwyczajnie i po prostu. No, może nie tak do końca zwyczajnie, wnioskując po twojej zaskoczonej gębie. Muszę ci jednak przyznać, że odgadłeś nadzwyczaj trafnie, zważywszy na liczbę ludzi, którym dokuczyłeś lub odebrałeś życie – zaśmiał się.
Jest jeszcze szansa. Muszę dopaść do regału i wybrać odpowiedni pergamin, ten z wypisem zaklęć ochronnych. Mam przecież spisane podręczne czary na ściądze. Na samej górce stosu, w razie nieprzewidzianych wypadków, takich jak ten, leżą zaklęcia ochronne – powtarzał w myślach guślarz. Po jego plecach płynęły stróżki lodowatego potu. Zyskam trochę czasu i znajdę sposób na wypędzenie intruza. Kimkolwiek jest – zmorą, iluzją czy duchem.
– Przyszedłeś się zemścić? Wiesz przecież, że oboje nie dalibyśmy rady uciec – zagadnął guślarz, powoli przesuwając się w stronę półek.
– Przyszedłem po sprawiedliwość. Nie mogłem już patrzeć na cierpienia swoich krewnych i sąsiadów, przeciwko którym wykorzystujesz swoją moc. Dar, który otrzymałeś od…
Teraz! Teraz albo nigdy, dopóki nie skończył gadać! Trzy Palce rzucił się w stronę ksiąg i pergaminów. Zręcznie pochwycił właściwy zwój, położył dłonie na runach i wymówił formułę. Nie otoczyła go jednak zwyczajowa niebieskawa poświata. Spróbował raz jeszcze. Wojownik nie ruszył się z miejsca, przypatrywał spokojnie nerwowym ruchom oponenta i uśmiechał z pogardą.
– No tak, jesteś niczym szczur próbujący opuścić tonącą łódź. Ale czym są ziemskie okruchy magii w obliczu Prawdziwej Sztuki? – Mężczyzna w trzech krokach zbliżył się do guślarza, chwycił go za szyję w żelaznym uścisku dłoni i bez wysiłku podniósł. – NICZYM! – Wykrzyczał mu prosto w przerażoną twarz.
 Po mnie. Już po mnie. Nie ma ratunku. Co to za hałas w komórce? Może wieśniaczka się wybudziła i swoją obecnością przestraszy marę? Twarz znachora robiła się purpurowa, chaotyczne strzępki myśli przestały składać się w logiczną całość.
– Chyba nie spodziewasz się znikąd ratunku, co? No spójrz co wypełza z twoich szlachetnych komnat – guślarz dostrzegł kątem oka, ale nie chciał tego oglądać, więc mocno zacisnął powieki. Zresztą i tak jego świat zaczęła spowijać mgła. – To najplugawsze robactwo jakie znalazłem w okolicy przyjacielu. Udała mi się iluzja, co? Szkoda, że nie widziałeś swojej zachwyconej miny, kiedy spółkowałeś z równymi sobie… Ale, ale! Nie odpływaj, to jeszcze nie koniec!
Trzy Palce zwiotczał. Świerszcz poluźnił uchwyt, a ciało mężczyzny bezwładnie opadło na brudne klepisko. Mężczyzna w świetlistej tunice pochylił się nad omdlałym i wyszeptał groźną obietnicę.
– Chcę, żebyś zaznał bezsilności podobnej do tej, którą odczuwa dziecko rozrywane przez kły i pazury dzikiego zwierzęcia. Chcę zapewnić ci śmierć, na jaką zasłużyłeś.
Omdlały od podduszenia znachor musiał jakimś cudem zrozumieć groźbę. Jego usta wykrzywił groteskowo grymas pełen lęku i strachu.

~o~

Tego ranka wszystko wydawało się jakieś radośniejsze. Młynarzowa nie narzekała na bolące stawy, ropne krosty na stopach rybaków zniknęły, a kowal nie zanosił się kaszlem. Ba, nawet tkacz, który był niemal ślepy, bez trudu potrafił zliczyć owce na pastwisku po drugiej stronie stawu. Wioska czuła niewytłumaczalny, dawno nieobecny w tych stronach spokój. Nikt nie potrafił tego wyjaśnić, ale wszyscy, niezależnie od wieku, pojmowali to bez słów.
W południe znaleziono znachora. Leżał z głową zanurzoną w płytkiej wodzie, a kiedy wyciągnięto go na brzeg, z ust śmierdziało mu mułem i wodorostami. Prócz tego miał okropnie pokąsane podbrzusze i uda, a także wypaloną na szyi skórę. Na widok niemal prześwitujących przez mięśnie kręgów każdy momentalnie odwracał wzrok. Nikt jednak nie żałował Trzech Palcy, gdyż z nikim się nie przyjaźnił, a jego domostwo odwiedzano rzadko, tylko w ostateczności.
Widać skończyło mu się szczęście, mówili najstarsi mieszkańcy, pamiętający feralny dzień ataku zdziczałego wilka, który wiele lat temu podszedł pod ludzkie siedziby. Ofiarami była dwójka bawiących się przy lesie chłopców. Świerszcz, silny i dobrze rokujący syn myśliwego nie zdołał uciec, a chuderlawy, potykający się o własne nogi dzieciak, jakimś cudem zbiegł. Stracił tylko dwa palce u prawej dłoni, lecz od tego czasu zamknął się w sobie i prawie z nikim nie rozmawiał. W końcu zielarz Pustułka się nad nim zlitował i wziął go na ucznia, ale niedługo potem zmarł, mimo iż cieszył się dobrym zdrowiem. Za chłopakiem chodziła śmierć, choć wykazywał pewne magiczne zdolności i z czasem zajął się leczeniem chorób. Cieszył się jednak niewielkim szacunkiem i jeszcze mniejszym zaufaniem.
Wioska zdecydowała, że nie pochowa Trzech Palcy w gaiku przy świątyni. Znachora zakopano na uboczu, daleko od uczęszczanych ścieżek, a jego chatę zburzono i spalono do gołej ziemi. Makabryczna śmierć znachora zbyt mocno zeszła się bowiem w czasie z ozdrowieniem większości mieszkańców.

Kopiowanie zawartości bloga lub jego części bez pisemnej zgody właściciela strony jest zabronione.
Zdjęcie pochodzi z: klik!

sobota, 28 listopada 2015

RECENZJA #115: Transporter: Nowa moc


Dziewucha będzie zła – znów obejrzałem sobie coś bardzo późno w nocy, samemu. Padło na Transporter: Nowa moc. Film, który wszedł do kin na początku września, po cichu i nikt już właściwie o nim nie pamięta. I nie wiem czy to dobrze, czy źle. Obraz niewiele ma bowiem wspólnego z poprzednimi trzema częściami, w których tytułowym dostawcą był Jason Statham. [*]

Nowy Frank Martin (Ed Skrein) jest bardziej ludzki. Zabrakło mi tego chłodnego profesjonalizmu i sztywniactwa charakterystycznego dla kreacji Stathama. Zresztą, nie mogło być inaczej, skoro większość czasu towarzyszy nam również jego dowcipkujący ojciec, emerytowany szpieg, Frank Senior. Te ciągłe gadki do syna, że nie powinien się spóźniać, brzmią jak strofowanie dzieciaka, i przypominają wygłaszane przez Grażynkę "dzieci umyjcie rączki" w Klanie. I ten drażniący kontrast między dwoma głównymi bohaterami płci męskiej – starszy niestroniący od rozrywek, żartujący niemal o każdej porze dnia i młodszy, z chodzącą żuchwą, maślanym spojrzeniem wrażliwca i kijem w dupie. Tak to widzę, choć ciut przerysowałem.

Co się w filmie nie zmieniło? Nadal mamy bardzo efektowne pościgi. Co prawda wszystkie ze służbami porządkowymi, ale i tak dają radę. Jest też pogoń za samolotem – wszystko się zgadza. No może oprócz tego, że kierowca ma w obwodzie kilka samochodów, co wcześniej było nie do pomyślenia. Równie dobrze wyglądają też walki na małej przestrzeni. Ed wije się jak piskorz i tak jak kiedyś, używa wszelkiego rodzaju rurek, taśm, kabli i kół ratunkowych. Co więcej, otwierająca scena Czwórki to bijatyka na parkingu – nawiązanie wprost do jednej z poprzednich części.

I mimo, że można narzekać na średnie przedstawienie przestępczej szajki, na brak intymności przez zbyt częste przenoszenie akcji poza samochód, na inną budowę ciała Skreina i Stathama – jego chudszą szyjkę i wątłe nóżki, w barach jest już całkiem okej – to nie można powiedzieć, że Nowa moc jest złym filmem. Może po prostu rozczarować rozkochanych we wcześniejszych produkcjach. Bo teraz przypomina to zwyczajny film akcji, jakich wiele. Pewną unikalność konstytuują już tylko charakterystyczne, dynamiczne zbliżenia na elementy otoczenia w czasie planowania tricków za kółkiem, humorystyczne walki i to, że kierowca nigdy nie korzysta z broni palnej. Plus product placement AUDI, doszedł także iPhone.

[SPOILERY] Wyłapałem kilka niedorzeczności, a konkretnie trzy. Jedna z czwórki prostytutek, bodajże Gina z Tallina została postrzelona w trakcie obrabowywania Yuriego w samolocie. Straciła masę krwi, zrobiono jej prymitywną operację bez narzędzi, w ranę wpychając pajęczynę, po czym następnego dnia, po trójkąciku z Frankiem Seniorem, jak gdyby nigdy nic, stoi w swojej hiperseksualnej pozie, z cwaniackim uśmieszkiem, gotowa do wysiłku i akcji. Powinna się przecież skręcać z bólu w męczarniach! Ostatnie dwie wpadki są zdecydowanie mniejszego kalibru. W finałowej scenie walki dwóch zaciekłych wrogów, byłych kolegów ze służb specjalnych, Frank Junior raz ma podarty spodzień, a kilka sekund później jest już wszystko dobrze, pantalony prezentują się pięknie i układają w kancik. Zaiste, ciekawe jest również to, że Karasov spada z klifu jak kukła, chociaż stał od niego ładnych parę metrów. No i te przelewy bankowe. Wiecie, że starczy zaledwie kilka chwil, aby przerzucać setki milionów z konta na konto? Mi każą potwierdzać smsami każdą głupią opłatę… [KONIEC SPOILERÓW]

PS: Bardzo ładna Riwiera Francuska i nawiązania do Trzech Muszkieterów/Aniołków Charliego, ale mało scen z półnagimi kobitkami. Tak tylko piszę, żebyś wiedział, że nie zmarszczysz! ;)

czwartek, 26 listopada 2015

XMAS SWEETS: ALGIDA Gingerbread Sandwich / Piernikowa Kanapka

Seria okolicznościowa na Kultura & Fetysze! Od końca listopada, aż do samiusieńkiej Gwiazdki, pojawiać się będzie maaaasa recenzji słodyczy. A żeby było po nowoczesnemu i ze szczyptą SWAGu, to cykl nazywa się XMAS SWEETS (archiwalne wpisy znajdziecie w zakładce RECENZJE JEDZENIA), a pewną drobną innowacją jest tzw. skala słodkości, określająca pocieszność i świąteczność produktu, a także, w mniejszej części - smak. Skala przyjmuje wartości od 1 do 10, gdzie 1 oznacza absolutną ponurość i nieświąteczność, a 10 znaczy mniej więcej tyle, że smakołyk urzekł mnie niczym Szeregowy z Pingwinów z Madagaskaru.



To jest szok. Genialne. Nowatorskie. PRZEPYSZNE! Kto powiedział, że okres jesień/zima nie jest dobrym czasem dla lodów i nie należy wprowadzać nowych produktów? Unilever dosadnie pokazuje nam, że nic bardziej mylnego. To się nazywa znaleźć niszę na rynku. Panie i Panowie, jako pierwszy w blogsferze, prezentuję Wam przysmak najwyższej próby, który uwiódł mnie i nie pozwala nawet pomyśleć o innym - ALGIDA Piernikowa Kanapka, zimowe lody!

W schludnym pudełeczku przypominającym to od paluszków rybnych czy innych kurczaczków w panierce, znajdziemy cztery oddzielnie opakowane porcje, czytaj: cztery cudowne chwile rozkoszy po 100 mililitrów lub, jak kto woli, 67 gram.. Dlaczego to smakuje AŻ TAK dobrze? Pierniczkowe ciastka są mięciutkie, niczym przed chwilą zanurzone w herbacie, a przy tym emanują taką korzennością, że głowa mała! Delikatny waniliowy wkład, znany z Big Milków, nie zakłóca doznania smakowego, podkreślając jednocześnie charakterystyczne nuty imbiru, goździka i cynamonu, dając im przestrzeń. Przestrzeń do rozwinięcia skrzydeł! Niebo w ziemi, jak powiedziałby pan Wiesław Wszywka. Ciasteczko przykleja się do zębów, wspomnienie przypraw majaczy w przełyku, budując fascynującą symfonię konsumpcji. Brak mi słów na opisane przyjemności usuwania smakołyku z zębów przy pomocy języka. Tego trzeba doświadczyć! Wolisz popływać z delfinami czy zakosztować Piernikowej Kanapki? Ja wybrałbym to drugie, szczególnie biorąc pod uwagę cenę. Jedynie 9,99 PLN w Biedronce.


Napisy na opakowaniu wskazują, że produkt gości na Wyspach Brytyjskich, we Włoszech, Portugalii i Polsce. Zaiste, jesteśmy szczęściarzami, a nieszczęśliwi ci, którzy nie mogą przyjmować mleka, jaj czy pszenicy. To jest tak smaczne, że nie chce mi się wyglądać w poszukiwaniu stabilizatorów, emulgatorów, substancji spulchniających i aromatów, choć jest ich tu trochę. Niech sobie będą, na coś trzeba umrzeć. Byle z Piernikową Kanapką w ustach!

Jeśli zaś chodzi o skalę słodkości… Czerwone wstążeczki i piernikowy ludzik – checked. Brak jednoznacznego nawiązania do świąt, co? Żadnego dzwoneczka, spadającej gwiazdeczki czy ostrokrzewu? Żadnego. Ale to nic – doznania smakowe (elektryzujący piernik) rekompensują wszystko. Nie uprawnia nas to jednak do przyznania najwyższej możliwej oceny. Niestety, rzetelność i obiektywizm (sic!) przede wszystkim!

Wartość na skali słodkości dla ALGIDA Piernikowa Kanapka - 7!
Uzasadnienie: Nieprzyzwoicie smaczna rzecz. Minus 1 pkt. za brak
jednoznacznie świątecznych motywów na opakowaniu. Minus 1 pkt.
za brak możliwości włożenia komuś do buta na Mikołajki.
Jeśli jesteś Lodożercą - wystaw 10 i umrzyj spełniony! ;)

Acha, jeszcze jedna sprawa! Producent zachęca do spożywania wraz z filiżanką gorącej herbaty. Czy to nie było przypadkiem tak, że nie powinno się za bardzo mieszać zimnego z gorącym? No może z wyjątkiem ciepłych malin i lodów. Nie wiem, Internecie - wypowiedz się!

wtorek, 24 listopada 2015

XMAS SWEETS: MIESZKO Marcepan Pralines

Nowa seria okolicznościowa na Kultura & Fetysze! Od dzisiaj, aż do samiusieńkiej Gwiazdki, pojawiać się będzie maaaasa recenzji słodyczy. A żeby było po nowoczesnemu i ze szczyptą SWAGu, to cykl nazywać się będzie XMAS SWEETS. Archiwalne wpisy znajdziecie w zakładce RECENZJE JEDZENIA, a pewną drobną innowacją jest tzw. skala słodkości, określająca pocieszność i świąteczność produktu, a także, w mniejszej części - smak. Skala przyjmuje wartości od 1 do 10, gdzie 1 oznacza absolutną ponurość i nieświąteczność, a 10 znaczy mniej więcej tyle, że smakołyk urzekł mnie niczym Szeregowy z Pingwinów z Madagaskaru.


Na pierwszy ogień idzie MIESZKO Marcepan – pralinki dobrze znane i lubiane przez większość smakoszy. Prostokątne, 230 gramowe opakowanie zawiera 17 marcepanowych cukierasków w ciemnej, deserowej czekoladzie. Spoko, choć jak na prawie 10 złotych (mały, osiedlowy sklepik), nie jest to jakaś wyjątkowo korzystna oferta. Homar wśród słodyczy. Dla tych, którzy lubią bardzo słodki posmak w ustach i charakterystyczne nuty cukrowo-migdałowego placka, to chyba jednak wciąż najlepsza oferta na rynku. Ale uwaga, jeżeli gardzisz marcepanowymi batonikami z bombonierki MERCI – omijaj produkt z daleka. Tutaj znajdziesz tylko takie doznania.

Pochylając się nad składem, możemy popsioczyć na jakieś E476 czy substancje utrzymujące wilgoć, ale nie ma co się za bardzo szczypać. Tym razem im darujmy, choć nie zaproponowali mi żadnej współpracy. Wyprodukowano w UE.


Jeśli chodzi o skalę słodkości… Tunel okazjonalny – checked. I nic więcej. Jeśli się nie sprzeda, to z powodzeniem można opylić do Wielkanocy, wystarczy zrzucić dodatkowy kartonik. Co na tunelu? Merry Christmas (jakbyśmy nie mieli naszej pięknej, ojczystej mowy, psia mać!) i wąsaty renifer w okularach i sweterku, z bombkami zaplątanymi w poroże. Plus kilka czerwonych gwiazdeczek. No okej, motywy świąteczne są, to i podstawowe kryterium serii XMAS SWEETS spełnione. Nie ma tragedii, nie ma szału. To szlachetny smak i oryginalna receptura robią tutaj największą robotę. Polecando dla miłośników marcepanowej masy!

Wartość na skali słodkości dla MIESZKO Marcepan Pralines - 4!
Uzasadnienie: Słodycz smaczny, ale producent poszedł na skróty
przy wrzuceniu go w kontekst świąteczny. Grafiki nie powalają,
ale nie drażnią oczek. Na średni prezent się nada.

Grafika Mikołaja pochodzi z: http://bonito.pl/images/swiety_mikolaj.png
Mam nadzieję, że nie pogwałcam zbytnio praw autorskich.
Działam w słusznej sprawie słodyczowej edukacji!

sobota, 21 listopada 2015

OUTFIT #3: COOL & NOSTALGIC AUTUMN

Zapowiadałem, zapowiadałem, jako tako wyzdrowiałem i nareszcie zabrałem się za opublikowanie długo wyczekiwanej, jesiennej stylizacji. Tradycja outfitowa na Kultura & Fetysze ma już dość długą brodę, a niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, dlatego zapraszam również na sety z zeszłorocznego sezonu wiosna-jesień (klik!), a także tegorocznego późnego lata (klik!). Wszystko dla Was, moi Kochani! <3


Pstrykanie fotek wyszło (nie)śmiesznie, bo umówiliśmy się z Dziewuchą na sobotę (w piątek była w miarę ładna pogoda), a tu chmury i deszcz! Ledwo udało się znaleźć kilka popołudniowych minut, żeby skoczyć do lasku. A w niedzielę? Pogoda piękna, jesienne słońce i suchutka ściółka. Tak matka natura chciała zwalczyć kulturę, w postaci najwyższej próby modelingu, ale jej się nie udało!
Dokąd zmierza Człowiek?

Na tym nie koniec przygód. Okazało się, że zamek w spodniach szlag trafił. Dlatego niektóre ze zdjęć mogą wyglądać ciut dziwnie, bo mocno naciąłem górną część garderoby, a także dbałem, żeby nagle nie wyskoczyły mi z przodu majty. Albo, nie daj Boże, inne dzikie węże! Czy zamek był słaby? Chyba nie. Czy ja go zbyt mocno i nerwowo szarpnąłem? Wielce prawdopodobne. Na szczęście pogotowie krawieckie na Grochowskiej załatwiło sprawę. Za 20 złotych.

Patrząc na stylizację chłodnym okiem, z perspektywy czasu, a dokładniej dwóch tygodni, dostrzegam pewien nieuświadomiony wtedy koncept. Kolorystyka nawiązuje do odwróconego drzewa. Góra to bowiem korzenie, reprezentowane przez ciemno karmelową skórkę podszywaną tzw. ogrzewającym cicikiem i rdzawy, cieniutki sweter. Niżej mamy butwiejącą zieleń – symbol liściastej korony. Niebieskie buty to niebo. Sky is the limit, nogi wynoszą mnie na szczyt, czy coś w tym stylu. Teoretycznie, lepiej jest mieć głowę w chmurach, ale w moim przypadku jest to ziemia. #Struś

Materiałowe spodnie pięknie i męsko opinają się na odrobinę
zatłuszczonych udkach modela.

Słów kilka na temat obuwia. Dobrze trzyma ciepło stopy. Podeszwa ma dużo wrębów, co wydaje się dobrym rozwiązaniem na szklaną zimę. Kroki stawia się wygodnie, a skóra prezentuje się całkiem przyzwoicie. Dobrze byłoby jednak jakoś o nią zadbać, czego niestety nie robię… Jedynymi wadami, jakie dostrzegam w klasycznych Reebokach są: wygórowana cena i wyraźnie widoczne zgięcia tuż nad palcami, które pojawia się na  trzewiku zdecydowanie zbyt szybko.

Cały strój należy już raczej do tych cieplejszych. I kiedy drałuję prawie spóźniony na poranne zajęcia, bywa że na ciele pojawiają się krople słonego potu. A w zatłoczonej komunikacji miejskiej, pojawiają się zawsze.

Maciej Ornitolog <Smarku smark>

Na outfit z listopadowego spaceru składają się:
Kurtka-podróbka BOYMOD [made in Turkey]
Sweterek PULL & BEAR
Spodnie BERSHKA
Pasek czarny H&M
Buty REEBOK CL LTHR
Okulary-nie-zerówki Vision Express
+ Czyste gacie i skarpetki

-Zrobiłam Ci już kilkanaście tych kretyńskich, narcystycznych zdjęć,
czego jeszcze ode mnie chcesz?
STÓJ! Zanim podepczesz albo podpalisz liście upewnij się,
że nie leży w nich Twój ulubiony bloger, albo blogerka!
A to chyba jakaś forma leśnej rosiczki! :O

niedziela, 15 listopada 2015

RECENZJA #114: Fervex


Miałem dzisiaj redagować wpis i obrabiać zdjęcia do jesiennego outfitu, ale nie zrobię tego. Nie zrobię, bo trochę mnie rozłożyło. To chyba po czwartku, kiedy byliśmy z Dziewuchą na kabarecie Paranienormalni w Teatrze Wielkim (nowy repertuar – Pierwiastek z Trzech). Siedzenie ponad 2 godziny w ciepłym, można by nawet rzec, dusznawym pomieszczeniu, a potem wieczorne spacerki przy rozpiętym wierzchnim odzieniu (No przecież jest taki gorący i romantyczny wieczór!), to był jednak słaby pomysł. Nie ma innej opcji, trza puknąć się w główkę i odchorować. Swoją drogą, ta swoista przezroczystość ciała, które zaczynamy dostrzegać dopiero wtedy, gdy coś nam dolega, daje wiele do myślenia. Permanentnie zatkany nos czy gorączką w oczach to jednak okropny wróg dobrego samopoczucia.

A jak czuję się niewyraźnie, to co biorę? Nie, nie Rutinoscorbin. To jakaś lipa. Popijam sobie Fervexik. Może to placebo, a może naprawdę leczy objawy przeziębienia i grypy? Niby jest trochę substancji czynnych (paracetamol 500 mg, kwas askorbowy 200 mg i maleinian feniraminy 25 mg), brzmi to całkiem logicznie, że w związku z tym działa: przeciwbólowo, przeciwgorączkowo, zmniejsza przekrwienie i obrzęk błon śluzowych, przez co udrażnia przewody nosowe, hamuje odruch kichania i łzawienie oczu. Stosować można powyżej 15 roku życia, nie zaleca się kobietom w ciąży – chyba się łapię.

Granulat do sporządzenia roztworu doustnego.

Smakuje to to ciut gorzej od smakowego wapna, ale da się przełknąć. Dostępna jest też wersja cytrusowa, malinowa i bez cukru. Jak zużyję (Nie daj Bóg!) wszystkie 8 saszetek z opakowania (btw. są też opakowania po 5 saszetek), to spróbuję tej malinki. Może będzie lepsza niż cytruski? Żeby kupić lek, trzeba liczyć się z wydatkiem rzędu 12-15 złotych. Produkują to francuzi z UPSA i nie, nie jest to (jeszcze) żadna nacjonalistyczna lub faszystowska organizacja.

Dobra, kończę ten wpisik, bo czuję się trochę dizzy i boję się, że łeb spadnie mi na klawiaturę, a ekran lapka odetnie mi głowę, krzycząc przy tym Allah akbar i grożąc mojej rodzinie. Oj, chyba zacząłem bredzić…

Z góry dziękuję za życzenia szybkiego powrotu do zdrowia! Nos już w sumie prawie odetkany! ;)

A jako "leczenie wspomagające" nie zawadzi trochę alkoholu.
Eee.. znacz witaminków z owocków! ;]

piątek, 13 listopada 2015

RECENZJA #113: Cheetos Demony


Krucjaty przeciwko Halloween ciąg dalszy! Bo zapewne, ni mniej ni więcej, z powodu tego właśnie zwyczaju, jak i również październikowej premiery animacji Hotel Transylwania 2, na rynek wprowadzono sezonową odmianę Cheetosów. Chrupki te nazywają się… Demony. Już chyba wolałem Robaki czy Kule śnieżne. Jeśli bowiem podejść do zagadnienia ze spiętymi pośladami i bez dystansu, to dzieci zjadają rogate stwory o gniewnym wyrazie twarzy. To jakby… zapraszały do swoich nieskalanych duszyczek pomniejszych sługusów Belzebuba, Molocha, Sammaela czy Abaddona. No dobra, może przesadzam, ale coś jest na rzeczy, psia mać!

Przechodząc jednak do rzeczy najważniejszych – czy to świństwo jest dobre w smaku? Dobre. Smakuje jak trochę bardziej posolone Monster Munch. I tyle. Smaczna, ziemniaczana przekąska. Przepraszam. Smaczne, ziemniaczane demony.

Szczerze mówiąc, nie widziałem, żeby sprzedawali to gdzieś w większych, pełnoprawnych opakowaniach, ale zapewne można kupić też duże paczki. Małą średnio idzie się najeść, jest w niej, pi razy oko, jakieś 30 chrupek. Za porcję 20 gram trzeba zapłacić złotówę z groszem. Cena do łyknięcia, algorytm stosunek jakości do ceny nie zapłakał.

Ze składu nie podobają mi się: siarczyny, preparat aromatyzujący, wzmacniacz smaku, regulator kwasowości, barwniki. Ale tak to już jest, wszyscy wpierniczamy chemię. Dzięki temu nasze ciała wolniej się rozkładają, zostaniemy więc dłużej na Ziemi, fizycznie wśród bliskich!


PS: Mam szczególny sentyment do recenzowania Cheetosów, a to dlatego, że była to jedna z moich pierwszych recenzji, która zrobiła spory ruch na blogasku. Boję się przeczytać tamten wpis, bo przecież każdy bloger boi się zaglądać do swojego archiwum, ale znajdziecie go TUTAJ. Proszę, nie wchodźcie, a już tym bardziej NIE CZYTAJCIE!

;>

czwartek, 12 listopada 2015

RECENZJA #112: Dragon Age Utracony tron - David Gaider


Nie wiem co się ze mną ostatnio dzieje, ale chyba zaczynam sezon "rób wszystko, byle nie myśleć o magisterce" – wynajduj sobie dodatkowe zajęcia, zwiększ aktywność na blogu i ocieplaj relacje z bliskimi. I tak, dla przykładu, pod koniec października, kiedy byłem w Media Markcie, zatrzymałem się przy koszu z tanią książką. Wiecie, takie końcówki serii i rzeczy, które zalegają im w magazynach, bo nikt nie chciał ich kupić. Zauważyłem Dragon Age’a Utracony tron, za jedyne 6,99 PLN. Włączyła mi się czerwona lampka. W głębi serca zawsze gardziłem pozycjami, których uniwersa są oparte na grach. Nie wiem dlaczego, niektórzy mocno mi polecali na przykład serię Diablo. Ale ja nie dawałem się przekonać. Czy książki na podstawie gry to jakaś gorsza kategoria? Trudno powiedzieć, musiałbym przeczytać wszystkie. Czy recenzowane wydawnictwo zmieniło moje uprzedzenie? Nie. Zdecydowanie nie.

Zaczyna się baaardzo mdło, chociaż z hukiem, ale pierwsze kilka rozdziałów to jednostajne flaki z olejem. Nie chodzi nawet o to, że jest to fatalnie napisane, bo wcale nie jest, ale toczy się wokół tych samych emocji, czyli walki o przetrwanie. To trochę płaska historia, bez społeczno-kulturowego tła. Na szczęście potem jest już dużo lepiej, choć ci, którzy spodziewali się wyszukanych i zawiłych intryg politycznych, zawiodą się srogo. Główny antagonista Maricia, młodego księcia i świeżo upieczonego lidera rebeliantów z Fereldenu, jest stereotypowym tyranem, żądnym władzy półgłówkiem i kukiełką w rękach maga-doradcy. Na przestrzeni prawie pięciuset stron znajdziemy sporo walki z przeważającymi siłami z Orlais, która jednak niezbyt "żyje" w opisie. Mamy nawet sztampowy motyw zdrady i skruchy. No kiepsko.

Ale nie do końca. W pewnym momencie między czwórką ważnych postaci zaczyna coś iskrzyć. Jedna dwójka się w sobie zakochuje, chociaż nie powinna, druga dwójka też czuje do siebie miętkę, ale to równie nie może się to udać. Na końcu jedna osoba z pierwszej i jedna z drugiej parki muszą się ze sobą związać na dobre, przez wzgląd na królestwo. Kumacie - fatalizm. Taki swoisty czworokąt relacji wychodzi opowieści na plus i chyba on przytrzymał mnie przy lekturze do końca. Cała ta uczuciowa przepychanka kończy się w rozdziale siedemnastym, który jest zdecydowanie najlepszym fragmentem Utraconego tronu. To, co mogłoby potencjalnie zainteresować fanów gry, a więc skupienie się na bardziej szczegółowym i realistycznym zarysowaniu świata, nie wyszło. Chyba nawet nie było w planach, a szkoda. Ja bym to kupił. W przenośni rzecz jasna, bo dosłownie już kupiłem!

I to chyba tyle. Bardzo irytowało mnie: nadużywanie czasownika chichotać (przed chwilą mogła mieć miejsce okrutnie ciężka batalia, ale po głupiej odzywce bohater po prostu, jak gdyby nigdy nic, głupkowato się śmieje), nierówne i chaotyczne dialogi (niektóre trzeba czytać po kilka razy, żeby wyłapać ich właściwy sens) i nietrafione wyrażenia (sir krasnolud, biały pożar, jej miecz odbił się bezużytecznie od pancerza czy bursztynowe ostrza z twardego drewna to tylko niektóre przykłady). Zdarzają się także nielogiczności w fabule (modlitwy o deszcz, podczas gdy ma się czarownika w drużynie, a także idiotyczne, krwawe pojedynki na miecze wśród przyjaciół w obozie, ot tak, dla draki, po męczących bitwach, żeby zobaczyć kto jest lepszym szermierzem), a także bardzo luźne podejście do miar długości i odległości. Wyłapałem również ze dwie wpadki korektora. No i niby Dark Fantasy, a sceny seksu są urywane zanim się zaczną. #zawiedziony erotoman

Dziwię się, że David Gaider chciał sygnować to swoim nazwiskiem. Ale kazali, to opracował książeczkę, żeby zwiększyć szum medialny, pomóc w sprzedaży gry i zarobić kilka baksów ekstra. A kim właściwie jest David Gaider?

Dawid Gaider mieszka w Edmonton, w stanie Alberta.
Dla BioWare, producenta gier wideo, pracuje od roku 1999.
Jest głównym scenarzystą gry typu role-playing, Dragon Age™: Początek. Wcześniej pracował przy Baldurs Gate 2: Cienie Amn™, Star Wars: Knights of the Old Republic i Neverwinter Nights™.

Powiem Wam, że lwią część pozycji przeczytałem w środkach komunikacji miejskiej, na kibelku lub prawie przysypiając, kilka minut przed snem. Utracony tron był moim nieambitnym zapełniaczem na wolny kwadrans, substytutem dłubania w nosie. I niestety, mówię to z bólem serca, ale na większe zaangażowanie czytelnika ta książka po prostu nie zasługuje. Tylko (i wyłącznie) dla psychofanów uniwersum, których bardzo ciekawi co było przed wydarzeniami z gry. Pssst, a jeśli przypadkiem nim jesteś, to rzuć jeszcze okiem na recenzję gry Dragon Age: Inkwizycja! (kliknij, żeby przeczytać)

PS: Ładna okładka Paweł Zaręba!

Dane techniczne:
Autor: David Gaider
Tłumaczenie: Małgorzata Koczańska
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 472
ISBN: 978-83-7574-162-9
Cena detaliczna: 6,99 złotych (!?)

wtorek, 10 listopada 2015

Dni Świętomarcińskie / Rogale Świętomarcińskie

Na przełomie października i listopada, większość blogów została zalana przez średniej jakości kontent poświęcony Halloween. Oprócz insta mixów (i innych wtórnych form, opartych na masowo "pożyczanych" zdjęciach), dominowała narracja podkreślająca opresyjną postawę Kościoła Katolickiego w stosunku do niewinnego, pełnego dobrej zabawy zwyczaju (celowo unikam słowa święta). Oczy bolały od czytania tego wszystkiego. To i nie czytałem, ale postanowiłem dokonać symbolicznej zemsty na chłodno i przy najbliższej okazji nakreślić słów kilka o jakimś rodzimym, pięknym święcie. A 11 listopada, imieniny świętego Marcina, szczególnie hucznie obchodzone w Poznaniu (patron głównej arterii i ważnego kościoła) i Bydgoszczy (patron miasta), są świetną ku temu okazją.

Święty Marcin na białym koniu w pełnej krasie

Kim był święty Marcin?
Szlachetnym rzymskim legionistą, który w wieku zaledwie 10 lat, wpisał się na listę katechumenów. Rodzina sprzeciwiała się jego chrześcijańskim zapędom, dlatego chrzest przyjął stosunkowo późno, bo w wieku 22 lat, co jednak w ówczesnych realiach, nie było niczym nadzwyczajnym. Żołnierzem św. Marcin był raczej miernym, bo okropnie nie w smak mu było krzywdzić bliźniego. Raz, gdy zobaczył półnagiego, trzęsącego się z zimna biedaka przed bramą Amiens, zdecydował się oddać mu część swojej wełnianej opończy. Taki dobry był z niego chłop. W 354 roku w mężczyźnie musiało coś ostatecznie pęknąć, gdyż odmówił cesarzowi wyjścia do bitwy z Germanami, zrzekł się żołdu i poprosił o zwolnienie ze służby. Władca zdenerwował się nie na żarty i kazał aresztować nieposłusznego wojaka, ten zwrócił się więc z prośbą o przeniesienie do pierwszej linii, ale tylko pod warunkiem, że jego jedynym orężem będzie krzyż. Cesarz się zgodził. Wieść niesie, że zdumione takim świadectwem wiary, wrogie siły zdecydowały się negocjować i do rozlewu krwi nie doszło. Po tych wydarzeniach, św. Marcinowi pozwolono opuścić armię, tułał się po świecie, nawrócił swoich rodziców, zabawił w Mediolanie, po czym udał się do Francji, a konkretnie do Poitieres. Tamtejszy biskup, Hilary, dał się przekonać i umieścił byłego żołnierza w pustelni w Liguge. Św. Marcin wiódł pobożny i ascetyczny żywot, dokonując licznych cudów i uzdrowień. Nie dane mu było jednak dożyć starości w odosobnieniu, gdyż mieszkańcy Tours podstępem i siłą wymusili na nim przyjęcie święceń kapłańskich i nałożenie biskupiej sakry. Mimo wysokiej pozycji, wciąż żył skromnie i wiele razy ujmował się za prześladowanymi i heretykami. Godność biskupią pełnił 26 lat, zmarł 8 listopada 397 roku, a trzy dni później odbył się jego uroczysty pogrzeb. Ponoć uczestniczyło w nim nieprzebrane mrowie świeckich i duchownych. To tak w telegraficznym skrócie, więcej informacji szukajcie w Żywotach Świętych lub linkach na dole. Św. Marcin jest patronem Francji, pasterzy, ptactwa (szczególnie gęsi), jeźdźców, rzemieślników, hotelarzy i żołnierzy.

Bamberka w korowodzie św. Marcina...
... i inni przebierańcy, których zawsze od groma!

Dlaczego Poznań i święty Marcin?
Kult świętego nie jest niczym niezwykłym w całej Europie. Świadczy o tym liczba świątyń wzniesionych ku jego czci (w Polsce około 200) i mnogość powiedzonek o średniowiecznym rodowodzie. Kościół pw. świętego Marcina jest jednym z najstarszych w Poznaniu, wybudowano go w XII wieku. Wokół niego powstała podmiejska osada rzemieślników, którą od nazwy świątyni, zaczęto tytułować Święty Marcin (dlatego teraz obydwa wyrazy w zbitce słów "ulica Święty Marcin" piszemy wielkimi literami, bo to pozostałość po nazwie własnej). Potem urbanizacja, wcielanie mniejszych ośrodków w obręb miasta i tak się przyjęło, że do dziś mówimy Święty Marcin, Święty Marcin. A okolica nie byle jaka, bo to tzw. Dzielnica Zamkowa, w której dumnie wznoszą się m.in.: Zamek Cesarski, najbardziej reprezentatywne budynki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza i Filharmonia Poznańska.

Przekazanie klucza do bram miasta na głównej scenie przy Zamku Cesarskim.
Ludzi jest zawsze (nie)stety sporo...

Co się dzieje w Dni Świętomarcińskie?
11 listopada (głównego dnia festynu) dzieje się bardzo dużo. Na początku w kościele pw. św. Marcina, ma miejsce uroczysta msza odpustowa, po której kolorowy korowód artystów i wiernych maszeruje od ul. Piekary, aż do Alei Niepodległości. Na czele grupy jedzie mężczyzna na białym koniu, przywdziewający rynsztunek rzymskiego żołnierza. Tak, to św. Marcin! Następnie, na scenie pod Zamkiem, Prezydent miasta Poznania przekazuje jubilatowi klucze do bram. Symbolicznie, na jeden, cały dzień. Wszystkiemu towarzyszy radosna muzyka i maskarada. W czasie trwania obchodów nierzadkie są również aukcje charytatywne i zbiórki datków na biednych – sens i sól całego wydarzenia. Nigdy nie braknie także kataryniarzy, kuglarzy, szczudlarzy i wszelakich animatorów. Rzut okiem na tegoroczny program pozwala nam również zauważyć liczne atrakcje towarzyszące, takie jak warsztaty dla najmłodszych czy odczyty w lodziarni Kociak. Nie wolno zapomnieć o odwiedzeniu Kiermaszu Świętomarcińskiego, który zazwyczaj mieści się między ulicą Kościuszki a Ratajczaka. Oprócz wybornych rogali, można tam zakosztować grzanego wina, gorącej czekolady, chleba ze smalcem, a nawet kruchej gęsiny. Wieczorem czas na regularne, plenerowe koncerty, a także gwóźdź programu – pokaz sztucznych ogni, na którym nie skąpi się pirotechniki.

11 listopada straganiki z rogalami są rozsiane właściwie po całym
centrum Poznania. Współczuję cukrzykom!
A oto mój, trochę nieforemny, ale zarobiony własną pracą, maluszek!
Ciasto półfrancuskie i nadzienie z białego maku, orzechów i bakalii. 10/10!

Skąd się wzięły Rogale Świętomarcińskie?
Tutaj pójdę na łatwiznę i przepiszę opowieść wprost z tytki (tj. papierowej torebki w gwarze poznańskiej), w której Caritas rozprowadzał charakterystyczne wypieki (ja nie musiałem kupować, gdyż pomagałem w ich rozprowadzaniu, mogłem więc zabrać kilka połamanych sztuk). Idzie to mniej więcej tak:

Tradycja ta narodziła się w Poznaniu w 1891 roku, kiedy to ówczesny proboszcz parafii pw. św. Marcina, ks. Jan Lewicki, zaapelował do wiernych, by wzorem patrona – św. Marcina – zrobili coś dobrego dla biednych. Poznański cukiernik odpowiedział na apel proboszcza, wypiekając rogale. Bogatsi mieszkańcy Poznania nabywali smakołyk za pieniądze, a biedni otrzymywali go za darmo. Za uzyskane pieniądze organizowano pomoc żywnościową oraz przygotowywano wigilię Świąt Bożego narodzenia dla potrzebujących.

Całość wydarzenia wieńczy pokaz fajerwerków.

Przyznacie, że to wszystko brzmi dosyć zachęcająco? 11 listopada zapraszam do Poznania. I mam do Was prośbę – możecie myśleć globalnie, być sobie kosmopolitami, ale patrzcie również lokalnie, nie przekreślając własnego kulturowego matecznika. A przede wszystkim, nie kopiujcie wszystkiego bezmyślnie z Zachodu. Używajmy mózgu, to przydatny filtr rzeczywistości!

Ktoś może mi teraz zarzucić i wykrzyczeć (zresztą nie bez racji) – ale zaraz! Tradycje judeochrześcijańskie również są obce i przyszły do nas z Zachodu, my mieliśmy swoją historiozofię, wierzenia i rytuały. No niby tak, ale… no… to jednak jest już tysiąc lat z okładem. Trzeba to uszanować i trzymać się sprawdzonych wartości, szczególnie w obliczu "miecza nadchodzącego ze Wschodu"! A pumpkina tępić, gnębić i żyć nie dać! Tylko zupa i pestki z dyni!

Opracowano na podstawie: klik, klik, klik, klik
Zdjęcia pochodzą z: klik, klik, klik, klik, klik, klik, klik
Pierwszy i ostatni raz bawię się w dziennikarza! xD

sobota, 7 listopada 2015

RECENZJA #111: Kultura gier komputerowych - Dovey & Kennedy


Zanim przejdę do wyrażanie swojej opinii na temat książki, spieszę z krótkim wyjaśnieniem: Kultura gier komputerowych to pozycja przeznaczona głównie dla akademików, tj. posługuje się dość specyficznym kodem językowym charakterystycznym dla prac teoretycznych, odwołując się jednocześnie do istniejącego zasobu wiedzy czytelnika. Innymi słowy, trzeba czytać bardzo powoli i ostrożnie, żeby nie zagubić się w (niekiedy grząskich) wywodach, a także mieć pewne minimum kompetencji z zakresu ludologii, socjologii czy kulturoznawstwa. Ale niedużo, minimum wystarczy. Można być również nałogowym graczem, który dorasta z całym tym technologicznym syfem od lat. Wtedy lektura wyda się przyjemna i rozwijająca poznawczo.

Po co nienaukowo recenzować takie wydawnictwa? A no po to, że pewnie niejeden student pomyślał kiedyś o napisaniu magisterki o grach. Tutaj znajdzie innego studenta, który pomyślał tak samo i zdecydował się wprowadzić chorą wizję w życie. A przy konstruowaniu bibliografii, wierzcie mi, nie gardzi się żadną pomocą, nawet od najgorszego wroga.

Na początku dwójka autorów przekonuje nas, że sporym błędem metodologicznym byłoby badanie nowych, interaktywnych mediów na wzór tych tradycyjnych, a to z uwagi na szereg niuansów polegających na specyficznym rodzaju immersji, a właściwie konfiguracyjności. Mamy też całkiem dużo przydatnych spostrzeżeń na temat destabilizującej zmiany w relacjach między konsumentem a producentem tekstów medialnych, które tylko pozornie (lub potencjalnie) burzą stare podziały władzy w świecie (płeć, rasa, status ekonomiczny itd.) i istniejące rodzaje tożsamości. Rozdział drugi pozwoli nam zastanowić się czym jest gra i jakie są jej charakterystyczne cechy, choć mówiąc o grach, nie sposób nie wyjść od szerszego pojęcia zabawy i… jej teoretycznego rysu. Przypomnimy sobie także katalog siedmiu retoryk autorstwa Sutton-Smith nt. zabawy (m.in.: zabawa jako postęp, frywolność czy władza). Przydatna rzecz! Rozdział trzeci przybliży nam kulturę produkcji gier, a więc świat deweloperów, wydawców, ich strategie i narzędzia. Wszystko na dużym poziomie ogólności. Żeby porzucić sztywną formę relacjonowania zawartości rozdziałów, wspomnę, że dalej dumamy nad technizacją, etosem hakera, stopniem cyborgizacji gracza, statusem gier komputerowych w stosunku do filmów i integracyjnym, a także propagandowym potencjale medium. Ogólnie to żyjemy w kulturze apgrejdu, kulturze remixu, a co za tym idzie, gloryfikuje się archetyp DJa, który obserwuje, żywo reaguje [na oczekiwania i zachowania tłumu, niczym w strażackiej remizie], przerabia, nieustannie się [do czegoś] odwołuje i skleja rożne elementy w całość. Tak się teraz wszystko tworzy! Jeśli kogoś interesują gry w kontekście kolejnej praktyki dyskryminującej kobiety, to też zalecam zajrzeć do omawianej pozycji.

Cóż, kiedy tak czytam po raz wtóry powyższy akapit, to jednak zaczynam wątpić, czy taka sucha lista najważniejszych wątków ma sens, czy da coś komuś, czy kogokolwiek się przyda. Zobaczymy po liczbie wyświetleń i komentarzy!

Porzućmy na chwilę właściwą treść książki i pochylmy się nad dwoma zagadnieniami. Pozycja została wydana w 2006 roku, a przetłumaczono ją na polski dopiero w 2011. Teraz mamy 2015. Teoria nie starzeje się zbyt szybko, ale przykłady używane przez Doveya i Kennedy’ego… już tak. Nieuniknione są odwołania do Quake'a, pierwszych Tomb Raiderów, Counter-Strike'ów czy Simsów. Niby niewiele się zmieniło, bo tendencje do coraz większej liczby poligonów są wciąż aktualne, ale wiecie… Jak ktoś nie czyta płynnie po angielsku, to zawsze będzie miał pod górkę i musi zadowolić się konsumpcją starych, odgrzewanych kotletów. Drugie zagadnienie jest raczej moją prywatną refleksją po lekturze, którą się z wami podzielę. Może niepotrzebnie zbytnio drążyć i szukać sensów/prawidłowości w zjawiskach, w których ich po prostu nie ma? Niektórzy przesadzają (akurat nie ta książka, która jest wyjątkowo wyważona i śmieje się z odklejonych od rzeczywistości badaczy) i szukają interpretacji np. w Tetrisie! Zarówno ja, jak i duet autorów Kultury gier komputerowych, mocno potępiamy takie narracje. Zobaczcie sami!

W Tetris wszystko, co ładnie się poskładało, zostaje graczowi odebrane. Sukces oznacza jedynie, że udaje się utrzymać na powierzchni. Gra doskonale reprezentuje nadmiernie przeciążone życie Amerykanów w latach dziewięćdziesiątych – ciągłe bombardowanie zadaniami, które domagają się naszej uwagi, które musimy jakoś wpasować w nasze zapchane plany i uporać się z nimi, tylko po to, by zrobić miejsce kolejnej lawinie.
(Murray, Hamlet on the Holodeck: The Future of Narrative in Cyberspace)

Albo inny przykład – awatar jako wtórne ucieleśnienie podmiotu? Gadki o tożsamościach i podmiotowości nigdy za bardzo mnie nie ruszały. Awatar to nośnik, kontrolowany przez algorytmy zestaw możliwości. To, że gram księżniczką w Super Mario Brother 2 to nie transgenderowa identyfikacja, a jedynie chęć grania postacią, która dłużej utrzymuje się w powietrzu i wyżej skacze (pełna zgoda z Mershy Kinder i jej synami, patrz str. 126)! Na opinie w stylu: Kiedy gram Larą, robię to w towarzystwie jej twórców i w cieniu pełnego pożądania spojrzenia, jakie jej piersi i krótkie szorty mają wywoływać (Hellen Kennedy) reaguję dość alergicznie. Wybaczcie, to niepożądana u naukowca niechęć do dekonstrukcji.

I to tyle. Książka dobra na początek, na pierwsze obwąchanie ludologicznego drzewa jako interdyscyplinarnej dyscypliny naukowej, która na świecie rozwija się prężnie, a w Polsce zaczyna się śmiało instytucjonalizować. Dodam tylko, że na końcu Kultury gier komputerowych znajduje się przydatny słowniczek, zawierający zarówno wyrażenia slangowe graczy, jak i farmazoniaste terminy badaczy. Niewielki to zbiorek, ale może się przydać do pisania części teoretycznej pracy magisterskiej. Jeszcze tu jesteście, przeczytaliście całość? To poniżej macie suplemencik!

Dane techniczne:
Autor: Jon Dovey & Helen W. Kennedy
Oprawa: miękka
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Liczba stron: 212
ISBN: 978-83-233-3078-3
Cena detaliczna: 40 złotych

~o~

Jedna z rzeczy, która mnie mocno zainspirowała i zaciekawiła, a poznałem ją dopiero w Kulturze gier komputerowych (tak, wiem - wstyd!) to zdefiniowanie różnych sposobów zabawy dokonane przez Rogera Cailloisa w 1961 roku. A śmiga to mniej więcej tak:
  • Agon – akcent położony na rywalizację, przed zabawą konieczny jest trening. Wynik oznacza zwycięstwo lub porażkę. Przykład? Mordobicie w ringu lub dowolna sieciowa strzelanka.
  • Alea – opiera się na przypadku i szczęściu. Przykład? Gry karciane, hazardowe. Jeśli chodzi o gry wideo, to też sporo rzeczy zależy od algorytmów, wyniku obliczeń i rykoszetów (w takim Pro Evolution Soccer na przykład).
  • Mimicry – symulowanie, udawanie czegoś lub odgrywanie roli. Kto w dzieciństwie nie bawił się w szpital czy dom? A Euro Track Simulator jako przykład się nada? A pewnie, że tak!
  • Ilnix – zawrót głowy, rozgardiasz, chaos. Możemy tu wrzucić zarówno pijaństwo, zażywanie narkotyków, jak i wszystkie szalone, chaotyczne programy typu Splatoon czy God of War.
Jak pewnie się domyślacie, każda gra wideo może zawierać (i najpewniej zawiera) pierwiastek wszystkich typów zabawy. Są jeszcze inne przydatne kategorie, które można równocześnie nakładać, ale to już może kiedy indziej. Albo sami sobie poszperajcie!

Wielu ludzi ucieka w cyberprzestrzeń
Albo w ch^j wie co jeszcze…

poniedziałek, 2 listopada 2015

RECENZJA #110: Złoty Smok (kurczak po tajsku) Culineo


Walała się po domu paczuszka z zupką błyskawiczną Złoty Smok od Culineo, to żem pomyślał, że zjem na śniadanko. Będzie porządek w szafie, szybki posiłek i "temat" na bloga. Jak smakował ten przysmak o smaku kurczaka po tajsku? Spoko. Przynajmniej dopóki, dopóty na dnie naczynka były kluski instant. Bo woda z suszonym porem i chili szału nie robi.

Nie no, ale tak serio, to za 80 groszy można się takim ścierwem najeść w potrzebie. Do tego kabanos w łapę, skibeczka z margaryną i można lecieć do roboty czy tam na kiepską uczelnię. Wyrywkowo przyjrzyjmy się składowi smakołyka. Znajdziemy tu m.in.: skrobię modyfikowaną, stabilizatory, substancje spulchniające, kurkumę (dobrze, że nie kurarę!), wzmacniacze smaku, maltodekstrynę, ekstrakt z kurczaka, hydrolizator białka sojowego, substancję przeciwzbrylającą (E 551) i przeciwutleniacz (E 306). Deal with it! / Handluj z tym!



Muszę przyznać, że ten chemiczny rosołek przyjemnie drażnił gardziołko. Nie był może tak ostry jak Zupa Azteka w Czerwonym Sombrero, ale lekko pikantny (o czym informuje zgrabna etykietka) już tak!

Zalety takiego jedzenia? Długo ważne, proste w przygotowaniu i opakowanie fajnie wygląda. Wady? Trzeba mieć naczynie (problem rozwiązują tzw. szybkie dania w tekturowym naczynku) i w miarę zdrowy układ pokarmowy.

Produkt dostępny gdzie? No gdzie? W BIE-DRON-CE! Dzięki, że jesteś…

W głośnikach The Weekend,
W kieliszkach alkohol,
Sushi na telefon, bo każdy z nas zarabia spoko!
~VNM, Jesteś

niedziela, 1 listopada 2015

RECENZJA #109: W3:DG Serca z Kamienia (PS4)


Drodzy moi! Coraz bardziej uwiera mnie recenzencka formuła Kultura & Fetysze. Za mało tu mnie, Pionka, za dużo gadania o obcych tworach kultury. A robić kompletny miszmasz i publikować na jednej platformie dosłownie wszystko, jak leci? To godziłoby w moje poczucie estetyki. Niestety, stałem się niewolnikiem skostniałej formy. Poza tym coraz ciężej łączyć wszystkie moje pasje z nerwowym, piątym rokiem studiów. Powinienem zwracać swoje wysiłki ku pracy magisterskiej. Bo wiecie, Drodzy moi, to nie może być taka sobie, zwykła praca dyplomowa. To musi być naukowy majstersztyk. Od zawsze jestem bowiem niewolnikiem perfekcjonizmu.

Ale do rzeczy, bo dzisiaj słów kilka o dodatku do Wiedźmina 3 o wdzięcznym podtytule Serca z Kamienia. Z okazji urodzin, kochana Dziewucha zatroszczyła się, żeby w dniu premiery dotarło do mnie limitowane wydawnictwo, w którym oprócz kodu, dającego kilkanaście godzin przedniej cyfrowej zabawy, znajdowały się również dwie z czterech talii do Gwinta. Cóż to takiego ten Gwint? Moim zdaniem, najlepsza aktywność poboczna i karcianka w grze EVER! Szkoda tylko, że dano nam talie, którymi praktycznie nie grywam, bo serce oddałem Królestwom Północy i Cesarstwu Nifgaardu, nie zaś Wiewiórkom czy Potworom. Mocno liczę, że pozostałe dwa pliczki kart odnajdę w przyszłorocznym dodatku Krew i Wino. Elementy są wykonane poprawnie, pieczołowicie, choć kartoniki mogłoby być ciut grubsze i w bardziej standardowym formacie. Nie ma jednak co narzekać - ogląda i wącha się znakomicie. Gorzej z grą, bo kiedy krzemowe procesory nie czuwają nad spójnym systemem zasad, w rozgrywkę wkrada się czynnik ludzki.

Przejdźmy jednak do crème de la crème, kosztującego 70 złotych blach, dodatku. Warto, nie warto zagrać w dodatkową zawartość? Okropnie warto! Chciałbym wejść w polemikę z redaktorem Allorem, który w swoim kilkunastozdaniowym tekście w CD-Action [Nr 12/2015 (249)], dość chłodno wypunktował dziełko CD Project RED. Otóż, pierwszym zarzutem jest wadliwa rama czasowa dodatku. Dla autora tekstu, fabułka Serc z Kamienia to, cytuję: nieistotny skok w bok […]. A w zasadzie „skoczek”, bo Serca to tylko parę nowych lokacji, postaci i questów. Otóż, drogi redaktorze, na tym właśnie polegają DLC. Kontynuacji lub rozszerzeń historii z Dzikim Gonem w tle należałoby szukać raczej w Wiedźminie 4. Skoro można rozpocząć dodatek przed ukończeniem podstawki, to jak rozwiązano by kwestie niechcianych spoilerów, jak wreszcie poradzono by sobie z masą przeróbek w kodzie, no bo gdyby suplement skupiał się wokół tych samych postaci co pierwowzór, to powstałoby duże zamieszanie. Ta swoista autonomiczność dodatku to dla mnie ogromny plus! Ja nie chcę już opłakiwać Vesemira (no chyba, że z hrabiną Mignole), ja chcę się bawić na weselisku z Shani!

Z drugim zarzutem się zgodzę – często dawano nam tylko minimalną, iluzoryczną wręcz swobodę w podejmowaniu decyzji. Aż chciałoby się zdrowo przypierniczyć bandzie kozaków ze świty Olgierda, a nijak nie można. Rozmawiamy, rozmawiamy i przylepiamy na buźkę Geralta konformistyczny uśmieszek. Nie godzi się tak, tu pełna zgoda! Wpływ mamy głównie na omijanie pewnych celów opcjonalnych, a co to za wybór dla prawdziwego fana uniwersum, który i tak chce zobaczyć możliwie jak najwięcej? Żaden! Poza tym, odwieczny problem znaku Aksji – DLACZEGO NIE MOŻEMY GO CZĘŚCIEJ UŻYWAĆ!?

Trzeciego zarzutu redaktora Allora kompletnie nie rozumiem. Pyta on retorycznie „ale po co?” i dodaje: nowe postacie chwilę po poznaniu ruszyły w swoją drogę, a starych w ogóle nie było. Jak za długo przebywamy z tymi samymi NPCami to niedobrze, bo tekstury na poligonach się opatrzyły i dusimy się we własnym sosie, a jak zawiązujemy krótkotrwałe relacje na zasadzie kontraktu czy romansu, to „po co”? Jak zatem znaleźć złoty środek? Tego już błyskotliwa kolumienka tekstu nam nie zdradza.

Zaliczenie wszystkiego zajęło mi w sumie dziewięć godzin, po których pozostały mi fajny miecz, możliwość zebrania ekwipunku szkoły Żmii oraz ulepszania glifów. Gdyby pojawiło się to wcześniej, pewnie bym się ucieszył. Ale pod koniec? Ale kto tu mówi o końcu? Proszę zostawić sobie save’y i odkurzyć rynsztunek przy kolejnym DLC. Albo Nowej Grze Plus. A kto zabronił korzystać z glifów już od początku dodatku? Ja miałem odłożone prawie 50k monet na kupienie zaklinaczowi najlepszych narzędzi i materiałów już przy pierwszym spotkaniu. Nie trzeba także robić speedrunów, wyciśnięcie każdej kropelki zabawy z pewnością zajmuje więcej niż dziewięć godzin. Przynajmniej dla nieprofesjonalnych, dociekliwych graczy. Moim zdaniem, Allor szukał dziury w całym!

Jak widzicie, opinia opinii nierówna, a żeby poczytać cały tekst Smugglera i komentarz Allora, odsyłam na strony 42-45 (szczegóły dotyczące wydania pojawiły się już wcześniej w tekście). Nie chcę was dłużej zatrzymywać, więc na koniec rzucam subiektywną listę plusów i minusów Serc z Kamienia. Przepraszam, że nie znalazłem zbyt wielu poważnych mankamentów, starałem się szukać rzetelnie… ;(


Plusy:
+ Ciut mroczniejszy klimat niż w podstawce. Widać to choćby po bossach, z którymi przyjdzie nam skrzyżować miecze, tudzież gusła, a także makabryczniejszych cut-scenkach. Te ostatnie, swoją drogą, są dużo bardziej filmowe i jakby lepiej wyreżyserowane
+ Świetne, wieloetapowe zadanie główne. Co najważniejsze, aktywności były świeżutkie jak dopiero co ścięta pietruszka! [SPOILER] Porwanie przez Ofirczyków, aukcja, wesele, przenosiny do namalowanego świata, organizacja napadu niczym w piątym GTA, finałowa akcja z towarzyszącym nam komentarzem Pana Lusterko, który jest prawie tak dobry jak Joker z Arkham Knight, do tego masa szczególików, jak np. rozmowa z urzędasem z Oxenfurtu – MIÓD! [KONIEC SPOILERA]
+ Liczba nawiązań do słowiańszczyzny osiągnęła stężenie zawrotne, a nie brak również zaskakujących inspiracji i odwołań do popkultury (np. do Mad Maxa)
+ Nowe lokacje, także te plenerowe, wydają się nawet lepsze, niż w podstawowej wersji gry (ścieżki przy strumyczkach, ruiny zameczków, gospodarstwa). A może po prostu zapomniałem jak to było w 3-ce?
+ Wymagające, dobrze zaprojektowane walki z bossami
+ Lektor użyczający głosu Gaunterowi O’Dimmowi <3

Minusy:
- Geralt to gadająca kukła, która nie ma już zbyt dużego wpływu na przebieg akcji. Niestety…
- Przez dodatek zakwalifikowało mi jedną z nieodkrytych misji pobocznych jako nieukończoną. Nieprzyjemna rzecz!
- Czasami tekst mówiony i transkrypcja się rozjeżdżają (raz różne słowa, innym razem coś pominięto w zapisie)
- Zrzędliwi gracze będą narzekać na dwie dość wymagające walki z bossami pod rząd, dla mnie to było całkiem fajne, nowe doświadczenie, kiedy brakuje zarówno eliksirów, jak i koziego mleczka
- Mało nowych kart do Gwinta
- Można było dodać jeszcze kilka zleceń na tablice, hm?
- Początkowo dość nieciekawie nakreślona postać Olgierda, który jest kiepskim królem życia. Potem, kiedy okazuje się, że szlachcic ma mniej powodów do radości, niż mogło się wydawać, jest już okej

Torcik urodzinowy jest, teraz tylko trzeba rzucić Igni i Aard!
[Sorry za hermetyczny żarcik tylko dla zaznajomionych z uniwersum]

A żeby przypomnieć sobie co pisałem na temat Dzikiego Gonu, zapraszam TUTAJ!