Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Piknik. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Piknik. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 31 maja 2016

Piknik / opowiadanie

Gdyby pisarze i podrzędne gryzipiórki uprawiali freestyle na kartkach, niniejsze opowiadanko byłoby właśnie takim (po)tworkiem. Piknik powstał w godzinkę, może półtora, w zatłoczonym uczelnianym barku. Nie chciałem opuszczać kolejnego miesiąca wyzwania Kreatywne Spojrzenie, dlatego postanowiłem sprawdzić się w ekspresowym tworzeniu fabułki. Inspiracje i wymagania dla opowiadań na maj: ma rozgrywać się w przyszłości, sok jabłkowy i kwiat wiśni. Wszystko jest, zapraszam do lekturki i dzielenia się wrażeniami w komentarzach. Dacie radę, bo jest dosyć krótko! ;)


Wschodni Beneluks,
63. Dystrykt lekkiego przemysłu, rok 2379

   Czas był przełomowy, w powietrzu wisiały zmiany. Po niebie sunęły drony i transportery. Większość z nich opuszczała nasz dystrykt, co odczytywano jako sukces pokojowych protestów. Kiedy z dachu Gmachu Wspólnoty ewakuowano ważnych chińskich urzędników, ludzie uwierzyli w końcowy sukces i odzyskanie niepodległości. Niestety przedwcześnie.
   Ciepła wiosna zachęcała do spędzania czasu poza zurbanizowaną strefą. Strażnicy z murów zniknęli, pobiegłem więc po Cecile, żeby skorzystać z okazji i wybrać się nad jezioro przy sadach. Byliśmy zmęczeni wyrzeczeniami ostatnich tygodni, strachem i nieustannym stawianiem oporu. Większość ludzi zostało jednak przy Gmachu Wspólnoty, siedzibie dawnych decydentów, aby upijać się iluzoryczną wolnością, wygłaszać płonne mowy i dzielić między siebie okruchy zdobytej władzy.
     Ja i Cecile bez trudu wymknęliśmy się ze zurbanizowanej strefy dystryktu. Na wieżyczkach nie było snajperów, a na niebie żadnego drona, tylko leniwe, białe obłoczki. Wspaniały dzień. Przeskakiwaliśmy niskie płoty z drutu kolczastego, lokalizowaliśmy dobrze nam znane dziury w betonowych zaporach. Minęliśmy szklarnie, trzymając się za spocone, drżące ręce. Dźwigałem wiklinowy kosz pełen smakołyków, które udało się odłożyć w ciężkim okresie buntu: duża flaszka jabłkowego soku, kilka jajek na twardo i calutka czekolada. Kiedy tylko dotarliśmy do sadów, zdjęliśmy buty, a trawa przyjemnie łaskotała nasze stopy. Nawet szara sukienka Cecile wyglądała w tym dniu piękniej niż zwykle.
     Moczyliśmy nogi w jeziorze i ochlapywaliśmy się nawzajem, zaśmiewając przy tym do rozpuku, a potem siedliśmy pod młodymi drzewkami kwitnącej wiśni. Powietrze pachniało płatkami kwiatów i świeżością pobliskiego zbiornika. Ta chwila mogłaby trwać wiecznie. Cecile położyła głowę na mojej klatce piersiowej i snuła opowieść o swoich planach na przyszłość. O wyprowadzce od zaborczej matki i rzuceniu pracy w szwalni. Przytakiwałem gorliwie ciesząc się w duchu, że nie przeszkadzała jej moja dłoń muskająca kawałeczek jej piersi. Spojrzałem na zegarek, dochodziła szesnasta.
     I wtedy się zaczęło. Usłyszeliśmy okropny furkot, który zburzył nasz mały, szczęśliwy kokon. Chwilę później zauważyliśmy sunące na niebie bombowce. Dostojne, uformowane na wzór ptasiego klucza, szybko pochłaniały dystans dzielący je od dystryktu, który z braku lepszego określenia nazywaliśmy ojczyzną. Cecile wczepiła we mnie swoje szczupłe palce, pocałowałem ją w czubek głowy, żeby choć trochę ją uspokoić. Na dystrykt posypały się małe, czarne punkciki. To była ostatnia zapamiętana przeze mnie rzecz sprzed bombardowania.
     Kiedy się ocknąłem, leżeliśmy już w innym miejscu, a ciało Cecile nadal do mnie przywierało, ochraniając niejako od skutków wybuchu. Było zimne i sztywne, bez życia. Nie wiem czy zaatakowano nas bronią jądrową, wodorową czy chemiczną, skóra mojej wybranki nosiła jednak ślady licznych poparzeń. Ja również nie czułem się zbyt dobrze, bolała mnie głowa i widziałem nieostro, ale większość ciała była nienaruszona. W przypływie rozpaczy zacząłem bezskutecznie cucić Cecile, rwać resztki włosów z głowy i krzyczeć, lecz nie słyszałem własnego głosu. Później dowiedziałem się, że pękły mi bębenki.
     Z niemałym wysiłkiem uwolniłem się z pełnych czułości objęć, powlokłem na pobliski pagórek i stanąłem wpatrzony w ruiny strefy zurbanizowanej. Nie do końca docierało do mnie co się właściwie stało. Dystrykt 63 przestał istnieć, niemal na moich oczach. Chyba nie było do czego wracać, zresztą nie miałem okazji tego sprawdzić, gdyż namierzyły mnie wracające do miasta drony i postrzeliły czymś, po czym straciłem przytomność. Obudziłem się dopiero po kilku dniach, w czystym, nieznanym pokoju.
   Piszę to wspomnienie w Centrum Medycznym w Sztokholmie, gdzie usilnie mnie do tego namawiają. Mówią, że to cenny materiał dla terapeutów, pomoże mnie i ludziom z podobnymi doświadczeniami. Karmią nas dobrze, dużo lepiej niż w Dystrykcie 63, dostałem także nowy numer identyfikacyjny. Twierdzą, że codziennie przyczyniam się do rozwoju nauki, badają jakieś skutki choroby popromiennej czy coś.
   Jest nas tu czwórka. Ja, dwie kobiety i kilkuletni chłopczyk. CZTERY OSOBY ocalały z pieprzonego, PONAD TRZYMILIONOWEGO dystryktu. Na samą myśl o tym wszystkim zaczynam się trząść, a goście w białych kitlach z maskami na twarzach aplikują mi kolejne dawki leków uspokajających.
     Tak bardzo brakuje mi Cecile. Chciałbym przeżyć z nią choć jeszcze jeden wspólny piknik…