Moi Drodzy! Niniejsze opowiadanie jest zwieńczeniem historii o Peepingu i Kasprze, zwanej przeze mnie pieszczotliwie cyklem o bałwanku i reniferku. Zapewne trafi tu kilka nowych osób, które nie są wtajemniczone, śpieszę zatem z wyjaśnieniem: na sagę składają się cztery epizody, a każdy z nich jest swoistym minieksperymentem literackim. Znaczy to mniej więcej tyle, że nie należy się spodziewać spójności stylistycznej czy narracyjnej. Logicznej zaś, owszem!
Gdyby ktoś chciał w pełni nadrobić zaległości (śmiechłem!), poniżej podlinkowuję całość w kolejności chronologicznej, będącej jednocześnie kolejnością powstawania wiekopomnego dzieła. W sumie, jestem z siebie dumny, bo doprowadziłem projekt do końca! Mój trener personalny też pewnie by był!
I. Magia Uszatej Góry / opowiadanie w stylu słodka wata cukrowa (klik!)
II. Sezonowa Miłość / gejowskie opowiadanie erotyczne (klik!)
III. Ciuralla, ciurall... / opowiadanie gangsterskie [1/2] (klik!)
IV. Nie Było Odwrotu / opowiadanie gangsterskie [2/2] (brawo Bystrzaku, jesteś tutaj!)
Teoretycznie, nie trzeba znać poprzednich części, aczkolwiek epizod Ciuralla, ciuralla... jest niezbędny do zrozumienia kontekstu i niektórych wątków z Nie Było Odwrotu. Jeżeli zdecydujesz się rzucić okiem na całość, nie zapomnij podzielić się wrażeniami w komentarzu! Aha, pierwsze opowiadanie PEGI 3, trzy kolejne PEGI 16. Tutaj znajdziesz więcej informacji na temat oznaczeń wiekowych.
Opowiadanie powstało w ramach wyzwania literackiego Kreatywne Spojrzenie. Jak podaje szanowna administratorka bloga, niejaka Kurayami: Kreatywne spojrzenie jest wyzwaniem, które ma na celu inspirować i motywować. Ma poruszyć Waszą wyobraźnią, abyście z trzech różnych haseł (zazwyczaj ze sobą nie związanych) stworzyli jedną całość, a do tego ma pomóc w regularnym publikowaniu. (...) Hasła na marzec to: butelka, cyfra sześć, a także cytat z piosenki Mendesa - And now that I'm without your kisses / I'll be needing stitches, którym można było się jedynie zainspirować. Ja użyłem go w tekście.
Cóż, zachęcam do surowego wytykania błędów i suszenia głowy o każdą pierdołę. Może dzięki temu będę ciut lepszymi gryzipiórkiem? Miłej lektury! ;)
Cóż, zachęcam do surowego wytykania błędów i suszenia głowy o każdą pierdołę. Może dzięki temu będę ciut lepszymi gryzipiórkiem? Miłej lektury! ;)
Nadszedł
marzec, a my czekaliśmy cierpliwie na powrót Mikołaja. Większość czasu
spędzaliśmy w Zapchlonym Zadzie. Wszyscy już nas tam kojarzyli, nie miałem
problemów z Axelem, ani żadnym innym głośnym kundlem. Zresztą, cały lokal
wiedział, że Kasper i ja pracujemy dla Tłustego Jonasa, a to COŚ znaczyło.
Przynajmniej dla tych, którzy jako tako orientowali się w szemranych interesach
wioski pod Uszatą Górą. A do Zapchlonego Zadu nie wpadały przecież świętoszki
czy porządni obywatele.
Tego
popołudnia graliśmy w karty. Ja, Kasper i dwóch Murzynów: Ulfar i Knut. Ulfar okropnie
przyfarcił i prawie ojebał nas z całej forsy. Knut miał już tego serdecznie dość
i cały czerwony, pocierał swój naznaczony świeżą blizną policzek. Ulfara bawiło jego spięcie, czemu dawał wyraz poprzez ostentacyjne zacieranie rączek i prowokujące gładzenie bródki. Wszystkim
nam odpierdalało. Można było zdechnąć z nudów od tego czekania. Wtem, na piętro
wbiegł nasz informator, Bifur. Był spocony i zdyszany. Wiedzieliśmy co to oznacza.
–
Wrócił… – wymamrotał, łapiąc płytki oddech.
–
Dzięki za wieści – rzucił Ulfar i cisnął Bifurowi zamszowy mieszek. Od
niechcenia, żeby nie okazać nadmiernego podekscytowania zbliżającą się akcją. –
Masz i znikaj stąd.
–
Robi się, jakby coś jeszcze…
–
Tak, tak. Wiemy gdzie cię szukać – uciął.
Knut
wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. Ulfar rozejrzał się dookoła, ale był to
zbytek ostrożności, gdyż byliśmy sami w górnej izbie. Nieliczne świece
rozstawione na sąsiednich stolikach tworzyły delikatną poświatę. Atmosfera była
iście konspiracyjna, nawet ja, który z definicji nie powinien odczuwać zbyt
dużego podniecenia (jestem przecież śnieżnym bałwanem), drżałem na myśl o
nadchodzących godzinach. Ulfar wyciągnął wreszcie spod stołu skórzane
zawiniątko i rozwinął je z namaszczeniem. Pochyliliśmy się nad nim w skupieniu.
Był to plan rezydencji Mikołaja, który nie raz już widzieliśmy i
analizowaliśmy.
–
Zdaję sobie sprawę, że omawialiśmy to z milion razy, ale to tak dla pewności,
ostatni raz, żeby nikt nic nie popierdolił. Knut? – spojrzał wymownie na swojego
czarnoskórego kompana.
–
Mam klucze, otwieram cicho zamek przy głównej furcie. Wchodzę od przodu,
zdejmuję dwóch strażników. Jeśli szczęście mi dopisze – garota, jeśli
nie, pistolet z tłumikiem. Po robocie zajmuję pozycję na werandzie, zaraz przy
drzwiach.
–
Brawo, ale wchodzisz dopiero po… – Ulfar przesunął wzrokiem po stole w moim
kierunku.
–
Po tym jak podrzucę zatrute żarcie do psich misek. Wchodzę od przodu, chowam
się za niskimi krzakami. Psy mnie nie zwęszą, gdyż pachnę jak śnieg. No chyba,
że wcześniej byłem z Kasprem, wtedy pachnę nim.
Renifer
zaczerwienił się i prychął. Ulfar delikatnie się skrzywił.
–
Nie interesują mnie wasze pedalskie opowiastki, co dalej?
–
Przepraszam Panie Kapitanie, to już się nie powtórzy – zasalutowałem dla draki.
– Po upewnieniu się, że kundle zjadły już wszystko, wracam do furty i daję znać
Knutowi. Kiedy zdejmie strażników, dołączam do niego na werandzie z Kasprem.
–
A wtedy..? Kasper!? KASPER DO CHOLERY! Nie śpij!
–
Eee… Tak, właśnie. Wtedy wydaję cichy ryk, czekamy na twój znak z tyłów
rezydencji i jeśli otrzymamy potwierdzenie w postaci zaśpiewu puszczyka,
wyważam drzwi. Wchodzimy wszyscy razem, zdejmujemy ewentualnych cyngli w holu i
zabieramy fanty.
–
Dobrze. Wygląda na to, że dobrze znacie swoje role w tym przedstawieniu.
–
Ulfar, chyba o czymś zapomniałeś…
–
Właśnie, jak wszyscy to wszyscy – powiedziałem.
–
Dawaj Ulfar – zawtórował Kasper.
Ciemnoskóry
mięśniak kiwnął kosmatą głową. Był śmiertelnie poważny.
– Wchodzę
tyłem. Zdejmuję strażnika przy szopie, zakradam się pod drzwi od kuchni. Otwieram
kluczem, koszę stawiających opór serią z peema. W zależności od tego, gdzie
będzie Mikołaj z Matyldą, wbiegam do głównego holu lub sypialni na górze. Witam
się grzecznie i robię z nich niedającą się zidentyfikować papkę.
– Wyśmienicie.
Lubię sposób w jaki o tym mówisz – zarechotał Knut i podniósł w górę butelkę niedopitego trunku. – Za
powodzenie akcji!
– Za
powodzenie – złapał go za hebanową rękę Ulfar – wypijemy później, daleko stąd. Nie
pozwól by cokolwiek mogło stępić twoje zmysły. Tej nocy odpowiadasz nie tylko
za siebie. Kumasz?
– Dobra, kumam.
Wyluzuj – Murzyn wyrwał się z uchwytu koleżki i odstawił flaszkę.
– Czy do akcji
dołączy Tłusty Jonas? – zapytałem, żeby zmienić temat.
– Uwierz mi, że
nie odmówiłby sobie widoku flaków najbardziej znienawidzonego wroga.
Bądź spokojny.
Enigmatyczna
odpowiedź, jak zawsze. Nie drążyłem. Od początku było dla mnie dziwne,
że nie widzieliśmy naszego szefa na oczy, ale może tak właśnie działają grube
ryby? Tylko co znaczyło, że Jonas nie odmówi sobie widoku zwłok Mikołaja? Knut
i Ulfar nakręcą filmik telefonem…? Wtedy nie miałem jeszcze bladego pojęcia.
~o~
Był
kwadrans po pierwszej. Do rezydencji położonej na obrzeżach wioski dotarliśmy
bez przeszkód, nie napotykając żywej duszy. Stanęliśmy przed bramą dużego,
dwupiętrowego budynku. Minimalizm, szara elewacja i absolutna cisza. Knut niemal
bezszelestnie otworzył wrota, a ja wślizgnąłem się do ogrodu. W skórzanym worze
trzymałem dwa kawały świeżego mięska z dodatkiem tojadu i ostróżki, ziółek
zabójczych dla psów. W najlepszym razie wiotczeją na parę godzin lub mają silne
drgawki, w najgorszym czeka ich długa i powolna śmierć. Na szczęście psie budy
znajdują się niedaleko głównego wejścia, musiałem się tylko trzymać linii
twardolistnych zarośli. Wtem, ktoś klepnął mnie w ramię.
–
Ej, ty. Dlaczego kręcisz się koło psów o tej porze? – Wybełkotał zaspany skrzat
z karabinem m4a1-s przewieszonym przez ramię. Jak mogłem go nie zauważyć? Jego
granatowy strój mocno wyróżniał się na tle białego puchu, nawet przy tak słabym
oświetleniu. Poza tym, czy ludzie Mikołaja nie mieli być wyposażeni co najwyżej
w pałki?
–
Eee… no, ja… ten, tego… – Zacząłem udawać zmieszanie, a moja dłoń zaciskała się
na śliskim soplu, który tknięty przeczuciem, odłamałem z daszku przy bramie.
Wiedziałem, że nie mogę tego spierdolić. Musiałem dać radę. Strażnik był
osowiały, a do tego stał bardzo blisko. Poza tym zlekceważył mnie, gdyż nawet
nie zdjął broni.
–
Aaa, Peeping! Co ty tu u diaska robisz o tej po… – Nie zdołał dokończyć.
Dźgnąłem go ostrym szpikulcem. Sopel gładko wszedł przez oczodół do mózgu.
Głęboko, aż chrupnęło. Kojarzyłem tego strażnika, był równym gościem, ale gra
toczyła się o zbyt wysoką stawkę.
Zadziwiłem sam
siebie. Z jaką łatwością mogłem odebrać komuś życie! Gdzie podziała się moja
niewinność? Morderca o twarzy dziecka. Niebieski kapelusik, marchewka zamiast
nosa i brzuszek ze śniegu. Whatever. Wtargałem trupa w krzaki i przestałem się
nad tym zastanawiać. Ruszyłem do psów.
– Dobre
pieseczki, dobre. Nie zaalarmujecie reszty, prawda? Pewnie, że nie. Nie
wyczuwacie zapachu intruza – rozdzieliłem starannie mięso na trzy porcje, gdyż
okazało się, że było tam więcej zwierzaków. Zastanawiające…
Dwójki zrobiło
mi się żal. Nigdy na mnie nawet nie warknęły. Jadły z takim apetytem, nie
wiedząc, że to ich ostatni posiłek. Gruby pitbull, którego nie kojarzyłem padł
pierwszy. Kończyny mu zesztywniały, a z pyska poczęła ściekać gęsta piana.
Paskudny widok. Dwa owczarki niemieckie dogorywały inaczej, jeden ostro zwymiotował,
a potem po prostu zwiotczał, drugi zaś zaczął cichutko skomleć. Nie chciałem
ryzykować, udusiłem osłabioną bestię. Zbadałem czworonogom puls, a upewniwszy
się, że wszystkie trzy są martwe, zacząłem powoli zmierzać w kierunku Knuta.
Postanowiłem także "pożyczyć" karabin leżącego w krzakach. I tak by mu się nie przydał, a skoro strażnicy
zostali dozbrojeni, mocna giwera przyda się naszemu czarnoskóremu pomocnikowi.
Ulfar musiał sobie poradzić, był w końcu najbardziej doświadczony w ekipie.
– Jesteś
wreszcie, długo to trwało. Słyszałem jakieś rozmowy, już chciałem po ciebie iść –
zaczął Knut, a jego głos nie był już tak spokojny i pewny jak w Zapchlonym
Zadzie. Zignorowałem jego rozgorączkowanie, wręczając mu karabin z tłumikiem.
– Trzymaj,
umiesz z tego strzelać?
– Jasny gwint,
skąd to masz!?
– Natknąłem
się na uzbrojonego strażnika. Nie martw się, zlikwidowałem go, ale może być ich
więcej.
– TY!?
ZLIKWIDOWAŁEŚ? – Wytrzeszczył ślepia Kasper. – Jesteś ranny?
– Nie
kochanie, wszystko w porządku – musnąłem jego pysk delikatnym pocałunkiem, na
co Knut wywrócił oczyma z obrzydzeniem. Cóż, jak już będziemy bogaci i
bezpieczni, zamieszkamy w miejscu, w którym ludzie są bardziej tolerancyjni,
pomyślałem wtedy naiwnie. Marzyłem o Amsterdamie lub przyjaznej odmieńcom
Florydzie.
– Ruszam.
Dzięki za broń, to trochę ułatwi sprawę.
– Drobiazg – odpowiedziałem
i skuliłem się wraz ze swoim futrzastym kochankiem koło zabudowań przy bramie,
żeby nikt nie dostrzegł nas z drugiej strony ulicy. W spojrzeniu Kaspra
widziałem zaniepokojenie i podziw. Cholera, zaczynał mi się podobać ten skok i
towarzysząca mu adrenalina, skonstatowałem z niepokojem.
~o~
Po kilkunastu
minutach wrócił do nas Knut. Jego twarz była umorusana od ziemi, a do odzienia
poprzyczepiały się liczne gałązki igliwia. Wydawał się jednak zadowolony, co
dodało mi nieco otuchy.
– Załatwione.
Było ich jeszcze trzech, w tym snajper. Na szczęście lamusom brakło jaj i
ogłady, a to cacko sprawuje się nieźle – poklepał broń, którą mu przyniosłem. –
Cokolwiek się tutaj dzieje, Mikołaj spodziewał się nieproszonych gość.
– Czyli co?
Wycofujemy się? – Przestraszył się Kasper. Tak jakby coś przeczuwał…
– Sprawy
zaszły za daleko. Obojętnie co czeka nas w środku, musimy tam wejść i dokończyć
dzieła.
– Zgadzam się
– powiedziałem hardo i ponownie wślizgnąłem się do ogrodu. – Wóz albo przewóz.
Gdybym
wiedział, jak to się skończy, w życiu nie wypowiedziałbym tych banalnych słów.
Któż jednak mógł przypuszczać, że napad zabezpieczy moje topniejące życie, lecz
zabierze coś o wiele cenniejszego.
~o~
Przytłumione
ryknięcie renifera z jednej strony rezydencji, odpowiedź puszczyka z drugiej.
Mimo wzmożonych patroli, Ulfar sobie poradził. Dobrze. Pora na wjazd do
rezydencji. Jak tłumaczył nam doświadczony Murzyn – trzeba to zrobić na pełnej kurwie. Żeby każdy z domowników miał
wrażenie, że korytarzem przebiega stado rozsierdzonych nosorożców. Żeby zdusić
nawet najmniejszy przejaw oporu. Knut poluzował zawiasy w drzwiach. Kasper wziął
rozpęd. Trzy, dwa, jeden. JEBUT!
Wpadliśmy do holu.
Skrzydła drzwi rozwarły się na oścież, połamały na wiele drobnych kawałków.
Kiedy kurzawa opadła, a powietrze zrobiło się na powrót klarowne, od razu
zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak.
– No taaak,
skrzat od Tłustego Jonasa. Mogłem się tego spodziewać – powiedział wolno Mikołaj,
celując do nas z wysłużonej dwururki. W innych okolicznościach zauważyłbym, że
to piękny okaz broni, zdobiony licznymi ornamentami, ale kiedy stoi się na
muszce, ma się to wszystko w dupie. A my staliśmy na muszce. Mikołaja i dwóch
innych popaprańców. Jednym z nich był Bifur. Wszystkiemu chłodno przyglądała się
Matylda, schroniona za drewnianym tronem Mikołaja. – Zastanawiacie się
pewnie – ciągnął siwy despota – dlaczego byłem bardziej czujny niż zwykle,
hę?
– Nie bardzo.
To zapewne sprawka tego kutasa Bifura – wycedził Knut, trzymając brodatego
grubasa na muszce, nie spoglądając nawet na podłego konfidenta,
jakby był nic niewartym robakiem. Patowa sytuacja, choć to po stronie wroga były
przewaga liczebna. Cóż, jeśli to nasz koniec, zabierzemy przynajmniej jednego skurwysyna
do grobu, pomyślał zapewne Knut. Starzec kontynuował swoją denną przemowę, odnajdując w tym jakiś przedziwny rodzaj przyjemność.
– O, cóż za
spostrzegawczość! Fakt, moje uszy w wiosce, między innymi te w postaci Bifura,
spisały się nieźle. Nie byłem jednak pewien kto dokładnie chce mnie odwiedzić.
Myślałem, że jesteście tylko pośrednikami i przekazujecie komuś wiadomości.
Lecz jeśli jest tutaj chłopak Tłustego Jonasa, można przypuszczać, że to właśnie
on jest zleceniodawcą. Ale co wy tu robicie, Pepingu i Kasprze?
– Rozdajemy
chłodne napoje i przekąski. Za opłatą, rzecz jasna – zażartowałem nieudolnie.
Wtem, od tyłu
wpadł Ulfar, prując swoim peemem jak oszalały. Rychło w czas. Na szczęście w
porę padliśmy na ziemię, kuląc się za masywnymi filarami holu. Masa głośnych strzałów i duszący zapach prochu. Dopiero po chwili
zobaczyliśmy co się stało. Dwóch oprychów Mikołaja leżało w szybko rosnącej
kałuży karmazynowej krwi, podziurawieni jak szwajcarski ser. Matylda również
się nie ruszała, z jej rozprutego rękawa wypływała stróżka czerwonej
cieczy. Gospodarz rezydencji przeżył. Dyszał ciężko. Jego potężna strzelba
przygwoździła Ulfara do ściany za tronem. Gdyby nie czerwień na kubraku, można by
powiedzieć, że odpoczywa, z głową zwieszoną na piersiach. Z pewnością jednak
już nie żył. Szanse się wyrównały.
– Szanse się
wyrównały – Knut zdawał się czytać w moich myślach. – I co teraz Mikołaju,
oddasz po dobroci to, czego zażądamy?
– Po moim
trupie – syknął przez zaciśnięte szczęki.
– To może stać
się dużo szybciej, niż przypuszczałeś! – Dobiegł do nas głos gdzieś z boku
pomieszczenia. Szybko odszukałem tajemniczego właściciela tego ciepłego tembru. Smukły, dobrze
zbudowany skrzat z amunicją przewieszoną przez pas, w ciemnej kurtce, z
potężnym, oldskulowym Thomsonem. W jego błękitnych oczach można było dostrzec
ogromną pewność siebie. Knut wpatrywał się w niego z niemałym podziwem. Samym
wyglądem wzbudzał szacunek i zaufanie, choć obiema nogami stał w dużej skrzyni.
I wtedy mnie
olśniło. Przypomniałem sobie, jak dwójka nieznanych mi skrzatów wnosiła do
rezydencji duże i na oko cholernie ciężkie, drewniane pudło. To było prawie
tydzień temu. Tłusty Jonas przesiedział w środku cały ten czas, czekając na
odpowiedni moment, żeby się ujawnić. Później dostrzegłem, że jego cera była
blada i z niemałą trudnością trzymał się w pionie, ale stał, robiąc dobrą minę
do złej gry. Wreszcie mieliśmy przewagę liczebną.
– A NIECH WAS
SZLAG! – Zanim Mikołaj dokończył, zaczął obracać się w kierunku Jonasa. Nie
zdążył. Knut władował w niego serię z m4a1-s, zawtórował mu
chrobotliwy Thomson, a ubrany w wygodne, domowe ciuchy gospodarz podskakiwał w
rytm przeszywających go kul, niczym ryba wyciągnięta z wody. Wyglądało to nawet
komicznie. Jedna z kul trafiła go w głowę, rozsmarowując mózg na tronie. Wymowna scena.
I po sprawie, biedak nie zdążył nawet ponownie pociągnąć za spust swojego pięknego gnata.
– Dosyć tych
hałasów. Wyłączcie światła i do gabinetu na piętrze. Prędko! – Wydał rozkaz
wcale-nie-tłusty Jonas, a z jego władczym tonem nie sposób było polemizować.
Ruszyliśmy na schody.
Pędziliśmy
dziarsko przed siebie, wyposażeni w latarki. Jonas pachniał bardzo nieświeżo (przy czym bardzo nieświeżo jest niemałym eufemizmem, gdyż szczynami waliło od niego na kilka metrów),
ale czemu się dziwić, skoro przesiedział tyle dni w ciasnej klitce.
Najważniejsze jednak, że gustownie urządzony pokój Mikołaja stał przed nami otworem. Włoskie meble, duże
akwarium pod ścianą, a w nim dziesiątki tęczowych rybek, pamiętam to jak dziś.
W niezamkniętych szufladach szybko zlokalizowaliśmy szkatułę z dwoma magicznymi
klepsydrami, a także woreczki z proszkiem pod kopyta dla reniferów. Osławiony bezdenny
wór wisiał sobie spokojnie na kołku. Knut był przygotowany do otwierania sejfu, ale nigdzie
nie mógł go znaleźć. Okazało się, że cała forsa była w barku, między jakimiś
papieprzyskami i drogim alkoholem. Dolary, euro i trochę szekli. W sumie kilkaset tysięcy.
Poszło nadzwyczaj sprawnie. Rozluźnieni schodziliśmy po schodach, kierując się w stronę tylnych drzwi. Zdekoncentrowani, niespodziewający
się niczego. Najbardziej łupem obładowaliśmy biednego Kaspra, ale zwierz miał przecież krzepę, więc nie narzekał. Nagle,
w ciemnościach holu coś zaszeleściło, jakby kobieca suknia. Odwróciłem się. Zbyt późno, żeby zareagować.
To była Matylda. Oparta
się na łokciu, zanurzona w kałuży krwi, a w jej ręce damski rewolwer. Sześciostrzałowiec.
– Macie
skurwysyny! – zacharczała, a w świetle latarek widać było jej zakrwawione
zębiska. Nie było w niej już nic pociągającego. Kasztanowe włosy pozlepiała czerwona
ciecz i mózg stygnącego męża. Makabryczny widok. Najgorsze okazało się jednak
to, że zdążyła wystrzelić trzy kule. Pieprzone trzy kule.
Stałem najbliżej. Rzuciłem się na nią jak w amerykańskich produkcjach. Dopadłem niczym żbik, wydzierając broń z jej lodowatej, sztywno zaciśniętej dłoni.
Stawiała opór, ale zbyt słaby nawet dla mnie,
którego ręce są zbudowane ze śniegowej masy. Nie miałem niczego pod ręką,
zadziałał więc instynkt. Skoczyłem największą śnieżną kulą na jej twarz. Brutalnie przycisnąłem
do podłogi i trwałem tak kilkadziesiąt sekund. Dopóki przestała wierzgać
nogami.
Przeczuwałem
najgorsze. Obróciłem się i poturlałem w stronę Kaspra, ślizgając się w krwi, mózgu i czymś jeszcze, chyba ciepłych wymiocinach. Mój renifer miał mętny wzrok. Odpływał.
Zaniepokojony spojrzałem na jego pierś, lecz szybko odwróciłem wzrok. Dwie kule. Jedna przeszła na wylot, zostawiając
okropną wyrwę w ciele. Druga została w środku. Gdzieś między żebrami. Możliwe,
że w sercu.
– Stary, nie
rób mi tego, nie rób mi tego, słyszysz!? – Powtarzałem w amoku. – Nie odchodź…
– Bee… dę na
cie… bie czekać Pe-Peepingu – zabulgotał cicho i nieskładnie. – Kocha-am…
– NIEE… –
wyrwało się z mojego gardła, ale Jonas przyskoczył do mnie i w mig zasłonił
węgielkową twarz. Knut trzymał się za tryskające krwią ramię, próbując zatamować
krwotok brudną szmatą. Głupia krowa jego też zdążyła postrzelić. To nie był dobry czas na przeżywanie miłosnych dramatów.
– Chłopcze, takie
akcje to nie rurki z kremem. Straty są wpisane w ten biznes, musimy pryskać – rzucił
poirytowany i pociągnął mnie w stronę kuchni i tylnego wyjścia, przez które
wszedł nieżyjący już Ulfar. Cóż, przynajmniej nie ogra już nikogo w karty, absurdalnie
przeszło mi przez myśl, po czym ogarnęła mnie totalna apatia. W zaciśniętej pięści ściskałem
kępkę Kasprzego futra, którą do dziś trzymam w swoim przytulnym mieszkanku na
Igloolik Island, w północnej Kanadzie.
Została
nas trójka, w tym jeden ciężko ranny. W okolicznych domach pozapalały się pierwsze
światła. Z oddali słychać było nerwowe pokrzyki i ujadanie psów. Możliwe, że
pierwsi sąsiedzi wchodzili do rezydencji, zaniepokojeni niedawnym hałasem. To
było bez znaczenia. Tępo patrzyłem w ziemię. W tamtym momencie świat guzik mnie
obchodził. Mogli mnie złapać i powiesić na gałęzi. Nie zrobiłoby to na mnie
większego wrażenia.
– Kurwa mać,
Peeping dalej. Mam cię sam wysmarować tym proszkiem? – Z bolesnych rozważań wyrwał mnie Jonas.
Niechętnie sięgnąłem po magiczny pył, do niedawna przeznaczony tylko dla latających reniferów
Mikołaja, i wtarłem go w podstawę mojej śnieżnej postaci. Snuliśmy z Kasprem
marzenia o tej chwili, kiedy po zdobyciu magicznej klepsydry, odlecimy razem w
przestworza i nigdy już nas nie znajdą. Teraz zostałem sam. Ze strzępkiem jego
futra, w którym ukryłem szloch, worem forsy w różnych walutach i jebaną
klepsydrą, sprawczynią całej tej ropierduchy.
Wznieśliśmy
się w powietrze. Obłowieni i milczący. Zimny wiatr bezlitośnie szarpał nasze
ciała. Zdawał się nucić dobrze
znaną melodię Mendesa. And now that I'm without your kisses I'll be
needing stitches. Zbliżało się wpół do trzeciej. Zniknęliśmy w
mroku.
Wielka pustka
i szwy. Tak wygląda moja nędzna wegetacja po tamtej feralnej nocy. A jest to tym
bardziej trudne, że dzięki klepsydrze przestał dotyczyć mnie problem upływającego
czasu. Stałem się nieśmiertelny. W zasadzie, nieroztapialny.
THE END
No chyba, że będziecie bardzo naciskać, żebym pociągnął losy nieroztapialnego Peepinga.
Może będzie wielki comeback po latach? Jak z Eminemem? :v
Obraz pochodzi z: http://polartravel.pl/zdjecia/209/zorza-polarna-finlandia-d.jpg