poniedziałek, 28 września 2015

RECENZJA #102: Mad Max (PS4)


Dawno nie było żadnej recki gry na konsolkę, prawda? Czy to oznacza, że nie gram już na PlayStacji? Nic bardziej mylnego, jest wręcz odwrotnie - pocinam jak dzika świnia. Właśnie skończyłem Mad Maxa, co wyrwało mi, bagatela, jakieś 50 godzin z życiorysu. Nie wydusiłem tytułu jak cytrynki, olałem część aktywności pobocznych i powiem szczerze, że jest to jeden z nielicznych przypadków, kiedy je sobie po prostu odpuszczę. Nie chce mi się, najzwyczajniej w świecie. I nie przekonuje mnie nawet perspektywa zdobycia kilku dodatkowych trofek. Przez dłuższą część gry robimy bowiem dokładnie to samo, a ja jednak trochę szanuję swój czas…

Nie zrozumcie mnie źle, lubię czyścić mapę w otwartych światach, patrzeć jak zagrożenie w regionach maleje i kolekcjonować masę niepotrzebnych znajdziek. Sęk w tym, że w Szalonym Maksymilianie chyba trochę przesadzili z jeżdżeniem po bezdrożach tylko po to, żeby zebrać trochę złomu i odhaczyć miejscówkę. Miałem ambicję, żeby odnaleźć wszystkie strzępki historii, ale ze dwa były ukryte tak perfidnie, że i to sobie darowałem. A szkoda, bo akurat te "urozmaicacze" są rewelacyjne, nadają światu głębszego tła i budują jego historię. Każdy ze strzępków to zdjęcie, notatka lub wywieszka pochodząca sprzed upadku cywilizacji lub powstała krótko po nim. Większość tych świadectw jest genialnie puentowana przez głównego protagonistę.

Malownicze widoczki pustkowi to w tej grze przyjemny standard.

Postapokaliptyczny świat wykreowany przez Avalanche Studios (developerów znanych głównie dzięki serii Just Cause)  jest naprawdę śliczny. Momentami czułem jak piach wdziera mi się do ust, nosa, uszu i innych otworów ciała, a słońce wysusza moje ciało na wiór. Niektóre lokacje, takie jak rozległe lotnisko czy zasypany kościółek pozostaną w mojej pamięci na długo. Niestety, oprócz fantastycznych miejscówek i dość różnorodnych obozów wroga, mamy także całą masę niczym niewyróżniających się zakamarków, które trzeba odwiedzić, jeśli chce się zdobyć przydatne udoskonalenia do twierdz (naszych bezpiecznych baz wypadowych). Przykro mi to mówić, ale część aktywności pobocznych, na przykład te polegające na odkręceniu zawodów paliwa na terenie Smażyciela czy rozbrajaniu zaminowanych pól są nudne jak flaki z olejem.

Gra jest łatwa. Nawet bardzo. Nie mamy możliwości wyboru poziomu trudności, a nasza postać leveluje szybko i pod koniec rozgrywki może nosić ze sobą tyle amunicji i jednorazowych noży, że nie musimy się zbytnio martwić starciami ze zwykłymi przeciwnikami. Pojedynki z bossami to trochę więcej wysiłku, ale tutaj czeka nas spory zawód: większość głównych przeciwników to powolne, wytrzymałe, zakute w żelazne maski kmioty, posługujące się cholernie ciężką bronią dwuręczną. Najprostszym sposobem na pokonanie tych niemilców jest odczekanie, aż zakończą swoją sekwencję ataku i zajście ich od tyłu, kiedy z trudem podnoszą broń. Szybcy nożownicy są w mniejszości, choć walka z nimi również nie satysfakcjonuje. Ot, trzeba wyczekać, zblokować i wyprowadzić szybką kontrę. Obijanie mord samo w sobie jest jednak grywalne i kiedy dopadnie nas liczna grupa uzbrojonych obwiesiów, robi się widowiskowo. Po kilku cennych atakach Max wpada w tryb furii, co pozwala spuszczać solidny wpie*dol. Porównując system walki do innych gier akcji, zdecydowanie najbliżej mu do Cienia Mordoru. Trochę dalej zaś, ale wciąż blisko, do Batmanów od Rocksteady.

Walki w pojazdach są efektowne i sprawiają najwięcej frajdy.
Dla ułatwienia, przy celowaniu żelastwem, czas wyraźnie zwalnia.

Wszystko ładnie, pięknie, ale napisz coś o walkach za kółkiem! Ooo tak, te są bardzo soczyste! Rozwalanie konwojów ludzi Scrotusa to bodaj najprzyjemniejsza rozwałka w jakiej miałem przyjemność maczać palce od bardzo, bardzo dawna. Do dyspozycji mamy m.in.: genialny harpun, grzmoty (ogniste kije), obrzyna, boczne palniki, kolczaste opony czy tarana. Wszystko jak trzeba! Taaak, sianie postrachu na wydmach za kółkiem Archanioła to wystarczający powód, żeby pograć w Mad Maxa. Wyścigi Śmierci dostarczają już ciut mniej zabawy. Są mocno powtarzalne i lepiej wyeliminować bryki konkurentów, niż wdawać się w spowalniające i niebezpieczne przepychanki. Interesujący wydaje się jeden tryb, polegający na optymalizowaniu ustawień swojego Magnum Opus i próbie wykręcenia nim najlepszego czasu wśród wszystkich graczy Mad Max. Taki fajny, multiplayerowy elemencik.

Fabuła? Niezbyt zajmująca. Niby poznajemy jakieś postacie, wykonujemy dla nich Misje na Pustkowiach, ale los żadnej z nich zbytnio mnie nie porusza. Jedynie pod koniec autorzy zdecydowali się naprawdę dołożyć do pieca i zaserwować nam garść szaleństwa i brutalności. Kiedy myślę o ciekawych postaciach w tym (growym) uniwersum, przed oczami staje mi głównie Chumbucket, z którym spędzamy lwią część gry. To nasz towarzysz na pace. Został napisany świetnie. Jest tchórzliwym, pokręconym silnikogrzebem (tj. mechanikiem) i ma swój specyficzny, porąbany sposób mówienia. Gra to produkt fabularnie niezwiązany z serią filmową, aczkolwiek czerpiący z niej całkiem sporo, łącznie z niektórymi bohaterami. Czyim synem jest Scrotus, fanom uniwersum nietrudno będzie odgadnąć.


Co mnie jeszcze mocno w dziełku od Avalanche zdziwiło? Brak Quick Time Events. W grze jest kilka naprawdę długich przerywników, gdzie bohaterowie siłują się, szarpią i teatralnie zadają (prawie) ostateczne ciosy. A my wtedy stygniemy. Śledzimy wydarzenia bez emocji. Warto byłoby bardziej zaangażować użytkownika! Nie sądziłem, że kiedykolwiek zatęsknię za rytmicznym stukaniem w symbole, a jednak!

Podsumowując: produkcja powinna przypaść do gusty zbieraczom, którzy mają dużo cierpliwości, wolnego czasu i nie oczekują wielkich nagród za monotonne szwendanie się tu i tam. Oczywiście, można zadowolić się tzw. speedrunem i zaliczeniem tylko głównego wątku, ten jednak na kolana nie powala. Dla  ładnych widoczków i pojeżdżenia sobie po wydmach, saletrowych polach i wysypiskach śmieci, chyba warto. Mówię to jednak raczej niepewnie. 6+/10. To nie jest słaba gra, tylko trochę za mało urozmaicona. I nie wnosząca kompletnie nic nowego do gatunku. Zachowawcza i ledwie poprawna.

Rodzajów przeciwników jest dużo, lecz niezwykle łatwo znaleźć
na nich skuteczne taktyki walki.
Plusy:
+ Świetny, zręcznościowy model jazdy i walki w brykach
+ Sprawdzony i dynamiczny model walki wręcz
+ Klimat, miejscami gęsty i przyjemny niczym śmietana, stymulowany raczej miejscami, niż ludźmi
+ Intuicyjny i nieźle rozwiązany tunning aut, podobnie zresztą jak rozwój postaci. Udanego zbierania złomu, bo potrzeba go obrzydliwie dużo!
+ Strzępki historii
+ Niebezpieczne i widowiskowe burze piaskowe
+ Możliwość kręcenia zaawansowanych filmików z rozgrywki. Dano nam spore możliwości, bo drugi pad może obsługiwać kamerę, z całkiem dużą dozą swobody! Efekty? Sprawdź na przykład TUTAJ.

Minusy:
- Kupa powtarzalnych misji pobocznych, a i główne gracza nie urzekną
- Na dłuższą metę trochę nudno w tej piaskownicy, szczególnie z bossami i celami opcjonalnymi w przejmowanych obozach
- Nieinteraktywne cut-scenki
- Gra potrafi notować duże spadki płynności. Wyścig w Czarnym Mieście dobitnie to udowadnia.
- Miejscami brak tu logiki. Nie możemy zabrać jedzenia na później, a po rozklepaniu całej załogi obozu rujnujemy infrastrukturę, żeby po chwili zobaczyć jak nasze sojusznicze jednostki próbują ją odbudować… A kim są właściwie ci przychylni nam ludzie? Nie wiadomo…
- Zbyt mało głębi w rozgrywce. Max Rockatansky tylko picuje brykę i sieje zniszczenie. Ale zaraz… Czy właśnie nie takie było założenie pierwszych filmów Georga Millera?

Do dyspozycji mamy także funkcjonalną snajperkę, którą przyjemnie rozwala się
obronę przedpola wrogich obozów i innych Kulomiotów (czyli snajperów).
A wiecie jak nazywa się tu medyków? Antropomechanicy ;]

piątek, 25 września 2015

RECENZJA #101: Agentka / Spy


Ja to jestem jednak prosty chłopak. Prosty jak drut. Niewiele mi trzeba do śmiechu. A że śmiać się lubię dużo i często (jak każdy kretyn), to z chęcią sięgam po głupie komedie. Film o pulchnej agentce CIA nie jest może absolutną świeżynką, ale do czerstwych bułeczek również mu daleko, bo swoją premierę (w Polsce) miał w czerwcu tego roku. No to wrzuciłem go sobie z rana na ekran, pojękując i użalając się nad sobą po wizycie u dentysty.

Już od samego początku obraz sygnalizuje nam swoje parodiowe zacięcie. Bondowska stylistyka introdukcji, kanoniczne migawki miast z nieśmiertelnymi informacjami w stylu: Budapeszt – Węgry przed wydarzeniami w danej lokacji, a także ograne motywy pościgów, przyjęć w kasynie, sprzedaży broni czy przesłuchań czarnych charakterów nie są przypadkowe, unaoczniając widzowi płytkość i schematyczność hollywoodzkiego kina akcji. Całkiem celny pstryczek w nos.

Mamy do czynienia głównie z humorem sytuacyjnym i humorem postaci. Humor słowny pojawia się rzadziej i jeśli wychodzi poza uwłaczające inwektywy pod adresem głównej bohaterki (bufetowa, flecistka z kapeli celnej etc.) lub nie stanowi jej własnych kwestii dialogowych, wypada raczej bladziutko (żart Rainy o grze w Candy Crash, jak i cała scena w samolocie zostawiły najgorsze wrażenie, potwierdzając jednocześnie tezę, że komedia jest nierówna). Sama kreacja Susan Cooper przypomina mi trochę postać Bridget Jones. Nie wiem dlaczego, nie znam ani książki, ani filmu, ale Brytyjka kojarzy mi się z niską samooceną, częstymi gafami towarzyskimi, chronicznym brakiem faceta i wyraźnymi krągłościami.

Back to the topic: rechotałem dużo. Naprawdę dużo, raz to się nawet zakrztusiłem nierozważnie przełykaną wodą, byłem pewien, że nic w scenie mnie nie zaskoczy. Myliłem się i zaniosłem długim kaszlem. Tytułowa agentka robi robotę, pozostali bohaterowie to tylko tło. Może oprócz Aldo, który wciela się w rolę włoskiego agenta, a jest beznadziejnym flirciarzem i Ricka (Jason Statham), który ma być narwańcem i robić rozpierduchę. Bez przerwy. Skupienie prawie całej uwagi na Susie było chyba celowym zabiegiem, a reszta bohaterów, przede wszystkim Bradley Fine (skrzyżowanie Krzysztofa Ziemca z młodym Eminemem) miała prezentować się sztucznie, stereotypowo i pretensjonalnie. Wyszło perfekt!

[SPOILER] Moje dwie najulubieńsze sceny to: ekwipowanie Cooper do tajnej misji (jej gadgety były poukrywane w gwizdku alarmowym, spreju na grzybicę, chusteczkach na hemoroidy czy… zmiękczaczu stolca), a także sam początek produkcji, gdzie Susan ma pełne ręce roboty przy wspieraniu swojego popaprańca w terenie, przy okazji komentując jego poczynania (dowiadujemy się m.in. jak pilates zbawiennie wpływa na tyłek agenta) a później, w ramach uczczenia sukcesu, spędza z nim "miły" wieczór w restauracji. [KONIEC SPOILERA]

I to tyle. Mój niesmak wzbudziło tylko gościnne pojawienie się 50 Centa (widać kompletnie rozmienia się na drobne), rzyganie na nieboszczka i epizodyczne, odważne wyeksponowanie przerośniętego męskiego członka. Piętnując to ostatnie jestem jednak małym hipokrytą, gdyż kontekst był całkiem zabawny i tam również cicho się zaśmiałem. W Agentce wszystko gra: obsada, zdjęcia, udźwiękowienie. To po prostu kolejny niezły film na odmóżdżenie, o podobnym ciężarze gatunkowym co Idiokracja czy Sekstaśma. Nieambitny, ale ubaw po pachy.

Błagam, uważaj. To zawrotnie wysokie progi, zupełnie jak mój amatorski pornos, tylko bardziej się śmiałam. ~Nancy, przyjaciółka Susan.

niedziela, 20 września 2015

RECENZJA #100: Idiokracja / Idiocracy


Wiele razy, buszując w piaszczystym leju Internetu, natrafiałem na różne polityczne sądy (od prawa do lewa) argumentowane w przedziwny sposób. Pewnego dnia zdarzyło się, że ktoś uzasadniał fatalność ustroju demokratycznego powołując się na film Idiokracja. Komentarz mógł brzmieć na przykład tak (celowa idiotyzacja wypowiedzi): Ić obejrz sobie taki film idjokracja, zeby zobaczyc i zobacz czo sie dzieje jak rzondzi ciemna i gupia masa, banda złodzieji i idiotów z bandy 4ga!1! To sie morze stać z Polskom, morze nie jutro, po jutrze, ale nie długo. Pedale w dupe jebany tfoja mac1

Ja wyciągnąłem z takiego (lub bardzo podobnego) komentarza esencję i zapisałem sobie tytuł obrazu, żeby przy czasie siąść i rzucić okiem. Okiem rzuciłem i powiem Wam, że to bardzo ciekawie osadzona szalona komedia, której przy odrobinie dobrych chęci można przypiąć łatkę fantastyki postapokaliptycznej.

Humor momentami mocno przytłacza. Ludzie w 2505 roku śmieją się z show typu Kop w jaja, spędzają większość czasu przed ekranami telewizorów, w specjalnych fotelach połączonych z klozetami. Są także mocno inwigilowani, a to dzięki specjalnym tatuażom-kodom_kreskowym. Oprócz tego mają kłopoty z prostymi zadaniami logicznymi, posługują się tylko prymitywnymi piktogramami, a żeby ich nie zanudzić potrzeba przemocy lub cycków. A najlepiej obydwu na raz. Na okrągło. Doszło nawet do tego, że zamiast wody, z kranu leci napój energetyczny (Okaleczone Pragnienie). Producent, firma Brawndo wykupiła bowiem Agencję ds. Żywności i Leków, a także Federalną Komisję Łączności i tym sposobem praktycznie całą piramidę żywieniową zastąpiła zielonkawa ciecz. Grubo!

W 2505 nic nie działa prawidłowo. Sądy, więzienia, policja, szpitale – wszędzie są kretyni. Wszędzie. W takim oto środowisku przebudza się zahibernowany Joe, żołnierz uczestniczący w tajnej misji wojskowej, który w swojej epoce był całkowicie przeciętny, a teraz stał się najmądrzejszym człowiekiem na świecie. Musi rozwiązać kilka problemów m.in.: braku zbiorów, wielkiej kurzawy czy przeciekającego reaktora nuklearnego na Florydzie

Gdyby ktoś brał komedię całkowicie na serio pewnie zirytowałaby go pewna niespójność – ludzie nadal korzystają z samochodów, nadają sygnał telewizyjny, mają elektryczność itd., ale kto tym wszystkim zarządza, skoro wszyscy zidiocieli? Nie wiadomo, bo nawet Biały Dom to istne wariatkowo. W moim odczuciu obrazu nie należy jednak brać nazbyt serio. To groteska, prześmiewcza ilustracja agresywnego kapitalizmu, ludzkiej bezrefleksyjności i ryzyka wynikającego z notorycznego obniżania standardów. Ryby psują się od głowy.

Film Idiokracja ani nie powalił mnie na kolana, ani nie był kompletną stratą czasu. Był absurdalny, gęsto i często nawiązywał do stosunków płciowych (dildowóz?) i nawet śmieszny. Od czasu do czasu. Jako coś lekkiego i dość krótkiego (84 minuty) do obejrzenia się nada. Kto nie widział w 2006, niech nadrobi zaległości. Luke Wilson, odtwórca głównej roli, pierwszorzędnie zagrał zagubionego szaraczka. I jak podsumował narrator: Joe nie zbawił świata, ale postawił go na nogi, a to i tak nieźle jak na takiego przeciętniaka. Życzę Wam, żeby (przynajmniej) tak samo podsumowano Wasze żywoty!

Ale i tak największa mądrość płynąca z obrazu to wielokrotnie powtarzany cytat: Bądź liderem, idź jego śladem albo złaź z drogi!

Poster pochodzi z: http://i.wp.pl/a/f/film/008/91/97/0089791.jpg

środa, 16 września 2015

RECENZJA #99: Pisarz naiwny i sentymentalny - Orhan Pamuk


Pora na kolejne starcie Dawida z Goliatem, tj. Pionka (niszowego blogera) i Orhana Pamuka (rzekomo czołowego pisarza europejskiego). Oczywiście nie łudzę się dawidowym zwycięstwem w tym pojedynku, bo i jak to? Ani ja nie nabrużdżę zbytnio Turkowi, ani on mnie. A tej drugiej opcji trochę szkoda, zawsze by ludziska gadały!

Zarzuciłem czytanie dziełek autora według chronologii powstawania, a obrałem inne, praktyczniejsze kryterium – liczbę stron. Cieńsze cegiełki idą na pierwszy ogień. Jak mi się zatem podobała mocno eseistyczna książeczka o wdzięcznym tytule Pisarz naiwny i sentymentalny? Cóż, jest lepiej niż w przypadku Cevdet Bej i Synowie (kliknij, żeby przeczytać recenzję). Streszczając jednym zdaniem: to emocjonalny wykład pasjonata literatury, doświadczonego słowolepa-samouka, który naprawdę kocha wszystko co wiąże się z wyobraźnią i bazgraniem po kartkach. Jeszcze krócej? Dość przyjemne wodolejstwo z nutką drażniącej trywialności.

Oj naczytałem, naczytałem się sporo o tym, że Orhan zazdrości malarzom, że od lat rozpływa się przy scenie z Anną Kareniną w Orient Expresie u Tołstoja, że w kreacji bohaterów często pomagają mu kolekcje starych przedmiotów. Oprócz prywaty mamy tu kilka naprawdę mądrych zdań, nad którymi powinni podumać przyszli mistrzowie (i mistrzynie rzecz jasna) piór. Nie zdradzę Wam, Drodzy Czytelnicy, niuansów okładkowego podziału na dwa gatunki pisarzy, choć po prawdzie nie jest to nic szczególnie odkrywczego, ani nowatorskiego (sam autor otwarcie przyznaje się do silnej inspiracji pracami Friedricha Schillera). Ot, jeden gryzipiórek bardziej analizuje i dostrzega sztuczność tekstu w zestawieniu z prawdziwym życiem, a drugi nie zaprząta sobie tym głowy i jedzie z koksem.

Nie jest to może pozycja tak ważna dla adeptów pisania, jak chociażby Warsztat pisarza. Jak pisać, żeby publikować? (kliknij, żeby przeczytać recenzję), ale jako intelektualny podkład, gawęda starego Wujaszka, nada się w sam raz. Pamuk słusznie zauważa, że nie ma powieści niezaangażowanych, kreśli kilka uwag o tzw. centrum, tj. ukrytej strukturze dzieła, jego przewodniej idei czy światopoglądzie, za którym optuje, a także dzieli się doświadczeniem ze swojego procesu twórczego. Nie sposób tego nie docenić, polubiłem Kebaba! ;]

Co bardziej dociekliwi z pewnością wycisną z książki więcej, podążając za proponowanymi tytułami, które zmieniły coś w postrzeganiu książek przez pana Orhana lub po prostu były dla niego na swój sposób pionierskie i wyjątkowe. Wynotowałem też kilka "dzikich" słówek, które można sobie wygooglać m.in.: dyspersja (zróżnicowanie), jukstapozycja (zestawienie), ekfraza (poetycki opis dzieła sztuki). Ja wszystko rozumiem – podstawą do napisania bestselleru był cykl wykładów na Harvardzie w 2009, a autorytet na katedrze trzeba czymś podbudować, choćby wtrąceniem terminologii nieznanej laikom. Nasi jajogłowi też tak robią, normalka!

Podsumowując: lektura z pewnością wywoła wiele uniesień w sercach pasjonatów literatury. Niejeden biust zafaluje przez silniejsze bicie serca, niejedne lica na zmianę poczerwienieją i pobledną w rytm przerzucanych kartek i niespodziewanych podniet. Przecież wszyscy kochamy świat liter! Polecam. Może nie nazbyt entuzjastycznie, nie gorąco, ale ciepło. Że tak to ujmę…

Na koniec garść inspirujących cytatów:

Marzenie o zdobyciu najgłębszej, najcenniejszej wiedzy o świecie i życiu bez konieczności żmudnego zgłębiania tajników filozofii i zmagania się ze społeczną presją religii, wyłącznie mocą własnego doświadczenia i własnej inteligencji – to bardzo egalitarna i demokratyczna forma nadziei. (str. 30)

Postawa czytelnika, który oświadcza, że podczas lektury powieści "opuszcza opisy", jest oczywiście naiwna, ale pisarz, który oddziela zdarzenia od opisów, sam prowokuje taką naiwną reakcję. (str. 100)

[...] "Panie Pamuk, niech pan nie pisze nic złego o nas i o naszym mieście, dobrze?". W ich uśmiechach nie było śladu ironii, więc wracając do domu, biłem się z myślami, rozdarty pomiędzy pragnieniem napisania prawdy a potrzebą bycia kochanym. (str. 133)

Pisanie powieści to tworzenie centrum, którego nie da się znaleźć w realnym życiu ani rzeczywistym świecie, i ukrywanie go w pejzażu powieści. To partia szachów, którą rozgrywa się w wyobraźni z czytelnikami. (str. 155)

Dane techniczne:
Autor: Orhan Pamuk
Tłumaczenie: Tomasz Kunz
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 180
ISBN: 978-83-08-04970-9
Cena detaliczna: 30 złotych

wtorek, 15 września 2015

RECENZJA #98: Karbala


Na gorąco spisuję kilka uwag i przemyśleń na temat całkiem jeszcze cieplutkiego polskiego filmu pt. Karbala. Obraz traktuje o polsko-bułgarskiej obronie ratusza w [zagadka tytułu rozwiązana!] mieście Karbalā' al-Muqaddasah przed frontalnymi atakami Al-Kaidy i As-Sadry w czasie trwania irackiej misji stabilizacyjnej (rok 2004). Tak, to jeszcze ten okres, kiedy nasze wojsko miało kompromitujące niedobory nowoczesnego sprzętu i jeździło na drzwiach od stodoły.

Co tu dużo mówić – typowa produkcja o tematyce wojskowej. Wybuchy, strzały, krzyki, rozcięte ramiona. Arabscy fanatycy z ogniem w oczach zasłaniający się na przemian arafatką i żywą tarczą. Twardziele, przemądrzałe gaduły, które padają po pierwszej kulce i miękka, grająca na dwa fronty policja. Tak czy inaczej ogląda się to całkiem przyjemnie, jeżeli oczywiście ktoś lubi pochrupać nachosy lub popcorn przy flakach i rubasznych, żołnierskich żartach.

Film jest oczywiście mocno fabularyzowany, nie dokumentalny, więc nie mogło zabraknąć ciut ogranych motywów wzajemnej pomocy dwóch mężczyzn z przeciwnych stron barykady, w imię uniwersalnych (sic!) wartości i trudnych wyborów z tym związanych. Mocno łechtamy także nasze ego i łagodzimy kompleksy, podtrzymując mit niedocenianego Polaka, któremu nie przypadła należyta chwała. Momentami film zionie hollywoodzką narracją, czego kwintesencją jest wciągnięcie polskiej flagi na maszt City Hall. I inna końcowa scena, której przez grzeczność nie zaspoileruję.

Samych Arabów przedstawiono… dość jednowymiarowo. To albo wspomniani wyżej brutalni bojownicy, albo jednostki słabe, stłamszone przez tych pierwszych. Wschód to głównie: brud, bieda, upodlenie i agresja. Trudno o bardziej stereotypowy, krzywdzący obraz, szczególnie mocno oddziałujący na wyobraźnię widza w kontekście obecnych exodusów. Co by nie psioczyć, kreacja świata jest spójna i (nie)stety przekonująca. Aż dziw bierze, że większość scen niewymagających pleneru była kręcona w starej fabryce samochodowej na warszawskim Żeraniu. Reszta w Jordanii.

Trochę żal niektórych spartaczonych dialogów * i dziwacznych niuansów (patrz: oddzielony akapit). Kilkusekundowa padaczka kamerzysty w czasie otwierającego ataku na patrol również wzbudziła pewien niesmak. Reasumując jednak, jeśli już kręcić polskie produkcje, to niech to będą rzeczy pokroju Karbali, z dobrą obsadą (z bardziej znanych aktorzyn: bułgarski Piłat z Pasji Mela Gibsona czy Bartłomiej Topa, skądinąd ostatnio mocno na topie) i nieszpecącymi efektami specjalnymi. Może tylko z mniej nachalną chęcią szkicowania dualnego podziału na dobrych i złych. Obraz must watch dla fanów polskich militariów. I wielbicieli nie całkiem spartaczonej, nadwiślańskiej kinematografii.

PS: Swego czasu w Turcji oglądałem film o podobnej tematyce kręcony z perspektywy islamskiej (tytułu niestety nie pamiętam, ale postaram się go odkopać z twardego dysku na starym laptopie, a wtedy szukajcie informacji w komentarzu) i można by się zdziwić jak łatwo jest wykreować klękających przed krucyfiksem najeźdźców, pełnych hipokryzji, chciwości i postkolonialnych ciągotek.

* - Szczególnie spodobała mi się jedna rozmowa telefoniczna kapitana Kalicki z żoną. Na pewno nie przegapicie, dotyczyła m.in. cen farby. Dobra ilustracja odmiennych zmartwień w życiu tam i tu.
~o~

No i te dziwaczne niuanse, o których wspomniałem. Postawię kilka pytań otwartych, a jeśli któryś z Czytelników umiałby na nie opowiedzieć, to zapraszam, bo ja po prostu załapałem się za głowę i trzymam do teraz. Po pierwsze, czy podstawową wiedzę na temat religii, kultury i języka otrzymują jedynie dowódcy i starsi rangą żołnierze? Całkowita ignorancja większości podkomendnych zakrawała o absurd. Przecież tyle się czyta o szkoleniach i wykładach przed misją... Po drugie, czy nie można strzelać do cywilów, którzy na legalu, w świetle dnia, zbierają broń swoich poległych pobratymców, a nawet rozstawiają moździerz vis a vis umocnień lokalnej władzy? Czy zburzenie budynku sakralnego w czasie walk może przysporzyć wojsku aż tyle problemów? I trzecia, ostatnia z bardziej nurtujących kwestii: czy sytuacja w 2004 roku była tak tragiczna, że żołnierze przy pomocy taśmy samoprzylepnej mocowali taktyczne kamizelki kuloodporne do szoferek? :O Ten prowizoryczny warsztat z chodzącą gumówą w "naszej" bazie wypadowej... Toż to istny koszmar!

sobota, 12 września 2015

RECENZJA #97: Mini rodzynki BakaD'Or


Witamy w Krainie Głupoty! Tylko tutaj (tj. w Biedronce) zapłacisz prawie pięć złotych za 8 opakowań rodzynek po czternaście gram każde (8 x 14 = 112 gram). Jedno opakowanie zawiera tylko 50 kcal i jest reklamowane jako mini super przekąska. I mimo, że wygląda to dość estetycznie, mieści się w najmniejszej nawet kieszonce, to czy nie lepiej nasypać dziecku mieszanki studenckiej do śniadaniówki? Ot, nerkowce, migdały, laskowe i trochę suszonego banana lub płatków kokosa?

Może trafiłem na trefną partię, ale rodzynki, które z niemałym trudem wygrzebałem z pierwszego pudełeczka (z łatwością mieściły się w mojej niezbyt rozbudowanej piąstce) były jakieś takie… zjełczałe? Zepsute? Przesiąknięte wonią pudła? Nie wiem… Na pewno nie smakowały tak jak w luźnej saszetce czy woreczku.

Popacz jakie biedne... Gdzie jest Rzecznik ds. Owoców
i UWK (Urząd Winnego Krzewu) ja się pytam!?

Do składników raczej przyczepić się nie można. 99,5% rodzynek, reszta to olej słonecznikowy. Przez wzgląd na ten drugi nie podoba mi się szczelne pakowanie produktu w paczki ciut mniejsze od pudełka zapałek. Poza tym, gdyby to było coś innego niż winogronowy susz, to prawie 65% cukru w przekąsce (nie węglowodanów, cukru) zapewne wywołałoby pianę na ustach ekspertów ds. żywienia. Chociaż to mówię głosem cichym. Nieśmiałym. Bo się po prostu nie znam.

Zgodnie z rozporządzeniami dotyczącymi ustawy o zdrowym żywieniu w szkołach paczuszki firmy BakaD’Or będą mile widziane w sklepikach, a to z powodu właściwej gramatury. 200 gram suszonych śliwek to zło, ale 100 gram jest już okej. Butelki lub puszki po 330 mililitrów są w porządku, litr soku pomarańczowego – bee! * Lex, lex, wszędzie lex

Ogólnie to hejtuję rodzynki z pomarszczonym Tonym Hawkiem na przedzie. Przestrzegam rodziców i oficjalnie przeistaczam swój bezpłciowy blog-zsyp w opiniotwórczy blog parentingowy. Dziękuję, dobranoc!


czwartek, 10 września 2015

REFLEKSJA #21: Minionki nie dla dzieci!?


Kilka dni temu, do śniadanka, obejrzałem sobie (ku wielkiej dezaprobacie Dziewuchy, która narzeka, że zawsze oglądam wszystko sam) najnowsze perypetie Kevina, Stuarta i Boba. Te z czasów, kiedy nie znali jeszcze chcącego ukraść księżyc Gru. Niby się pośmiałem, niby się ubawiłem, ale potem zadałem sobie jedno stetryczałe pytanie – czego najmłodsi mogą się nauczyć z obrazu od Universal? Spróbujmy odrobinę pojątrzyć. UWAGA: żeby należycie docenić post należy wcześniej obejrzeć Minionki (2015), choćby via zalukaj.tv.

Opłaca się być złym. Scarlett Overkill wzbudza podziw, ma pieniądze, piękną rezydencję i oddanego, kochającego faceta, który pomaga jej we wszelkiego typu zbrodniczej aktywności. O ile mnie pamięć nie myli, Gru też miał co do garnka włożyć.

Opłaca się mieć znajomości lub szczęście. Albo jedno i drugie. Gdyby biedny szczurek nie poznał przesłodkich, żółtych bohaterów historii, zapewne nigdy nie wydostałby się z kanałów.

Tortury to wyśmienita zabawa. Tak przynajmniej możemy wywnioskować po rozentuzjazmowaniu i wielkim zapale Herba Overkilla. Małe szubieniczki, stoły do rozciągania - kupa zabawy! Poza tym Herb jest wynalazcą, czy zatem cała nauka służy złu?

Dokuczanie starszym to wyśmienita zabawa. Nie ma to jak poigrać ze ślepym i siwym Strażnikiem Korony w Buckingham Palace, który skądinąd pełni rolę oddanego sprawie lojalisty. Ładnie to tak, wyśmiewać idealistów?

Wszechobecne prostactwo i prymitywizm. Królowa (klasa wyższa) pija alkohol w najgorszych spelunach. Scarlett (klasa dorobkiewiczów) jest permanentnie niedowartościowana i ma masę kompleksów z przeszłości. Rodzinka złoczyńców (klasa średnia) także znajduje wielką przyjemność w rozbojach i wcale nie podtrzymuje ładu społecznego, jak chciał niemądry Arystoteles. Głupiutkie masy dają się łatwo ogłupić przez nowe barwy, symbolikę i rządzących. W zasadzie nic, o czym byśmy nie wiedzieli, co?

Związki są krótkie. Nie ten superłotr, to inny! YOLO! Oprócz tego dziecko zobaczy wielce sugestywny obraz zapinania… gorsetu i mocno wyuzdane sceny z machaniem języczkiem nasuwającym na myśl tzw. cunnilinctio. Swoją drogą koncertowy fragment zdaje się luźno nawiązywać do motywów Master Exploder z Tenacious D: Kostka Przeznaczenia.

Zniewieściali faceci są wszędzie. W policji, naukowych gremiach, pod sceną Twojego ulubionego wykonawcy muzyki hip-hopowej. Facet z wąsami w kiecce też jest w sumie okej…

Czy to wszystko zusammen do kupy oznacza, że powinniśmy nałożyć domowe embargo na Minionki dla naszych pociech? Cóż… Ludzki świat i tak jest pełnym zepsucia szambem. Niech skorupki nasiąkają za młodu! ;)

sobota, 5 września 2015

RECENZJA #96: Urojony Bóg Richarda Dawkinsa - Paweł Bloch


Przyznam rozbrajająco szczerze, że chciałem wypożyczyć Urojonego boga autorstwa Richarda Dawkinsa, ale przez nieuwagę zamówiłem Urojonego Boga Richarda Dawkinsa autorstwa Pawła Blocha (niby subtelna różnica, ale jednak, co?), która to książka jest polemiką z dziełem oksfordzkiego profesora, pisaną w nurcie naukowego katolicyzmu. I wiecie co? Po lekturze UBRD z rozkoszą czytałem opinie internautów, jakoby Bloch był obmierzłym demagogiem i intelektualnym ciemnogrodem. Tak się właśnie plują wojowniczy ateiści wszelkiej maści, którzy nie mogą ścierpieć, że PRAWDZIWA nauka wcale nie stoi w sprzeczności z religią, przyjmując rozsądne podejście agnostyka.

Jasne, w rozprawie Blocha jest zapewne wiele cytatów adwersarza niegrzecznie wyjętych z kontekstu, ale do stu tysięcy piorunów, czy naukowcowi przystoi sprowadzanie stanowiska drugiej strony do śmieszności? Czy to jest metoda naukowa? Przecież należy wykazać wewnętrzną sprzeczność poglądów oponenta! Wplatanie opinii i pejoratywnie nacechowanych wypowiedzi wzbudza brak zaufania co do intencji wywodu i jakości przesłanek. A za te wszystkie intuicyjne sądy, lekceważenie źródeł historycznych i stosowanie rachunku prawdopodobieństwa (Bóg jest tak mało prawdopodobny, że można uznać, że nie istnieje. WTF?), autor powinien smażyć się w piekle. Dla ideologów i wrogów Kościoła.

Pan Paweł z gracją i niebywałą erudycją wbija szpileczki w Dawkinsa. Rzadko zdarza się, żeby rozprawa naukowa wprawiała w dobry nastrój. Tutaj zaś znajdziemy kilka docinek, przy których trudno się nie uśmiechnąć. Pieniacze rzucają się, że cały rozdział został poświęcony totalitaryzmowi, ale to przecież Dawkins wychwala darwinowską moralność, jako częstokroć bardziej humanitarną od chrześcijańskiej. No to trzeba było nakreślić obraz z I połowy XX wieku i reżimów bez Boga. Nie ma rady, skoro w Urojonym bogu tyle razy podkreślało się związki Adolfa Hitlera z religią, to jest to całkowicie uzasadnione. Dokumenty i prywatne rozmowy świadczą jasno, że religijność wodza III Rzeszy była tylko mocną, marketingową pokazówką. Ateistyczne ciśnienia podnoszą również fragmenty, które przypominają główne założenia nauki moralnej Jezusa. Co leniwsi czytelnicy jawnie przyznają się, że rozdziały Kim jest chrześcijanin? czy Historyczne źródła chrześcijaństwa zostały przez nich pominięte, jako miałkie i świątobliwe. Cóż, trochę szkoda, bo pewnie przydałaby się powtórka po Pierwszej Komunii i Bierzmowaniu! ;]

Obawiam się jednak, że aby w pełni uczciwie rozważyć argumenty obu Panów, zmuszony jestem sięgnąć po oryginalnego Urojonego boga (tego pisanego z małej litery), ażeby zobaczyć tzw. big picture i rozsądzić wszystkie argumenty we własnym serduchu. Trzeba będzie, bo w głowie mi się nie mieści, że elita brytyjskich uczelni wyższych para się felietonistyką i zatruwa naukę swoimi prywatnymi uprzedzeniami. Na chwilę obecną Panie Dawkins, to niech Pan pucuje swoje porcelanowe czajniczki razem z Russellem! Na koniec: trzy cytaty do podumania. W tym jeden z całkowicie zaskakującego źródła. Nie żebym się utożsamiał, ale trochę racji jest!

Błąd ten polega na „upolitycznianiu” tej instytucji i sprowadzeniu Kościoła, który ma charakter duchowy, do organizacji typu partii politycznych, mających charakter ściśle materialny. […] Gdy zatem ktoś formalnie należy do Kościoła, czy to poprzez przyjęcie chrztu, czy też poprzez pełnienie urzędu, jeśli dopuszcza się ciężkich przewinień – sam wyklucza się z grona wyznawców Chrystusa. (str. 124)

I wujek Darwin na przypomnienie: Wzniosły zaiste jest pogląd, że Stwórca natchnął życiem kilka form lub jedną tylko i że gdy planeta nasza, podlegając ścisłym prawom ciążenia, dokonywała swych obrotów, z tak prostego początku zdołał się rozwinąć i wciąż się jeszcze rozwija nieskończony szereg form najpiękniejszych i najbardziej godnych podziwu. (str. 32)

– A fanatyzmu mi nie zarzucaj – ciągnął. – Mnie, wystaw sobie, nie przeszkadzają księgi, nawet fałszywe i heretyckie. Uważam, wystaw sobie, że żadnych nie powinno się palić, że libri sunt legendi, non comburendi. Że nawet błędne i bałamutne poglądy można szanować, można też, przy odrobinie filozoficznego nastawienia, zauważyć, że na prawdę nikt monopolu nie ma, wiele tez niegdyś okrzykniętych fałszywymi dziś robi za prawdy i odwrotnie. Ale wiara i religia, której bronię, to nie tylko tezy i dogmaty. Wiara i religia, której bronię to ład społeczny. Zabraknie ładu, nastanie chaos i anarchia. Chaosu i anarchii pragną tylko złoczyńcy. Złoczyńców zaś należy karać. (Narrenturm, Andrzej Sapkowski, str. 542)

PS: Nie czas i miejsce (+ kompetencji niestety brak) na streszczanie wszystkich argumentów i kontrargumentów obydwu stron, zapewniam jednak, że znajdziesz, Drogi Czytelniku, szereg często przytaczanych przez ateistów "dowodów" przeciwko istnieniu Boga i całkiem sprytne (a co najważniejsze poprawne z punktu widzenia logiki, przynajmniej na tyle, na ile ją pobieżnie kojarzę) obrony. Jeśli wciąż szukasz odpowiedzi na egzystencjalne pytania, jeśli targają Tobą wątpliwości lub nie wiesz co myśleć o naszej trójwymiarowej rzeczywistości (tak jak na przykład ja), to poczytaj! Polemika jest napisana prosto, zwięźle, ze świetną strukturą i higieną wywodu. Nie trzeba mieć nic wspólnego z naukami społecznymi, można być nawet przemądrzałym, pryszczatym wypierdkiem, a i tak wszystko będzie zrozumiałe.

Niektórzy wierzą tutaj tylko w to, co widać,
Mają zakodowane piekło jak Blizzard!
~Quebonafide, Paulo Coelho

środa, 2 września 2015

RECENZJA #95: Jurassic City


Całkiem niedawno na nowo przypomniałem sobie sagę Jurassic Park, a to za sprawą gry LEGO Jurassic World, na temat której popełniłem w zeszłym miesiącu bardzo pozytywną recenzję (kliknij, żeby przeczytać). Wczoraj zaś wpadł mi w oko film pt. Jurassic City. Śmierdziało mi to tandetną klasą B na kilometr, ale nie omieszkałem sprawdzić. I pośmiać się. I łapać za głowę z zażenowania. Niekoniecznie w tej kolejności.

Już samo zawiązanie akcji odrzuca. Jest do bólu sztampowe i powoduje pierwsze, acz nie ostatnie, ziewnięcie widza. Zresztą festiwal słabych motywów nie ma końca. Thriller przez większą część rozgrywa się w więzieniu, do którego całkiem przypadkowo trafiają trzy prostytutki, takaż sama liczba studentek college’u, dwóch menelków i groźny gwałciciel-morderca. Kilka chwil później, z powodu nieplanowanych komplikacji, do podziemi zakładu karnego wjeżdża furgon z grupą żołnierzy i trzema dinozaurami na pace. Oczywiście wszystko się pie*doli, bestie szaleją, a więźniowie uciekają na wolność. Większość bohaterów zostaje rozszarpana na strzępy, ale jakoś niewiele nas to obchodzi, bo nie wytworzono między nami żadnej więzi emocjonalnej.

Liczba absurdów przytłacza. Trzy velociraptory upakowane w jednego pancernego jeepa? Groźny przestępca, który nie wie, że paralizator dystansowy to jednostrzałowiec? Najemnicy, którzy twardo prują do dinozaurów z karabinów m4, widząc absolutny brak efektów? Ale jak to? Przecież później wspomniany wyżej niebezpieczny bandyta po prostu zabija gada przy pomocy ak47 i pistoletu… Zły charakter, główny prowodyr całej zadymy chce zrujnować miasto, a później stać się wybawicielem i dostać się do Białego Domu? Serio, taka motywacja? Taki sposób? Zajebiście okrężny mając kilka(dziesiąt) milionów baksów.

Dobra, ale to wszystko można by jeszcze przełknąć. W końcu po co chodzimy, dajmy na to, na King Konga czy Godzille do kina? Żeby zobaczyć szalejące stwory w akcji. A jak w Jurassic City wypadły potwory? Tragicznie. Ociężale. Zbyt grubo. Początkowo myślałem, że modele są spoko, tylko animacja zawodzi (szczególnie brzydkie ruchy nóg). Ale po bliższym przyjrzeniu się zmieniłem zdanie – wszystko jest totalnie do bani. Jurassic Park z '93 roku wyprzedza ten badziew z 2014 o całe lata świetlne. Wstyd. O odrywaniu głów i wyjadaniu wątrób nie wspomnę. Litry ketchupu i kiepska gra aktorska w czasie morderstw pozostawiły we mnie okropny niesmak. Ale dość już znęcania się nad produkcją. Nie będę kopał leżącego. Film 1/10, staje w szranki z Erą Hobbitów (kliknij, żeby przeczytać).

PS: Tylko jednym szczwanym wybiegiem popisali się twórcy obrazu. Była to specyficzna charakteryzacja naczelnika więzienia, pana Lewisa, którego buźka do złudzenia przypominała Dr Allana Granta. Miejscami wyglądało to zatem na swoistą kontynuację oryginalnej serii Spielberga.

PS2: Stephanie (Sofia Mattsson) jest nawet ładna. Szkoda tylko, że przez połowę ekranowej ekspozycji chodzi z założonymi rękoma i jest okropną suką. Pippi zaś wygląda jak Rebecca Black. Wiecie, ta od It’s Friiiidayyy, Friiiiidayyy. No kiepsko z obsadą. Kiepsko, oprócz tego farbowanego Granta!

PS3: Nie wspomniałem o kijowych dialogach. Szczególnie pod koniec, o jakiś muchach, którym wyrywa się skrzydełka? Dramat. No i nie powiedziałem o żartach, które w złożeniu miały zapewne nasuwać skojarzenia z filmem z Park w tytule. Przykład: jedna z prostytutek na haju widzi złotego, puchatego królika zamiast gada i chce go pogłaskać. Dramat #2.

PS4? Tak, tak. Zaraz idę pograć na konsolce…

Poster pochodzi z: http://orig04.deviantart.net/e510/f/2014/217/5/c/jurassic_city_poster_by_miketheartist-d7twggj.jpg