sobota, 27 lutego 2016

Ciuralla, ciuralla... / gangsterskie opowiadanie [1/2]

Spiąłem się i napisałem, ponieważ zewsząd napływały ciepłe opinie na temat Sezonowej Miłości, mojego pierwszego gejowskiego opowiadania erotycznego. Niniejsze opowiadanko jest kontynuacją sagi, która zaczęła się całkiem niewinnie, bo od słodziutkiej nowelki pt. Magia Uszatej Góry. Mamy już więc trylogię! Generalnie, nie trzeba znać poprzednich części, choć uważny czytelnik odnajdzie kilka smaczków. No dobra, może ze dwa. Nie martwcie się jednak, pierwszy akapit to swoiste przypomnienie najważniejszych wątków.

Opowiadanie napisano w ramach wyzwania Kreatywne Spojrzenie, gdzie jakaś laska [edit: Kurayami, jakby nie było polskich imion, na przykład Małgosia lub Kasia] co miesiąc daje nam trzy elementy, które należy wpleść do opowiadania, po czym pod koniec miesiąca redaguje post, w którym zbiera nasze wypociny. Podobno to jakiś sposób na dodatkową promocję czy coś. Nie wiem, nie odczułem, ale przynajmniej jestem zmotywowany do regularnego pisania. Na ten miesiąc dostaliśmy słowa: ptak (w dowolnym tego słowa znaczeniu), okno i czarnoskóry. Wszystkie są pogrubione w tekście.

Jak zawsze czekam na Wasze uwagi i opinie, zarówno odnośnie warstwy technicznej, jak i czysto subiektywnych odczuć po lekturze (mam nadzieję, że lekkiej i satysfakcjonującej). Lojalnie ostrzegam, że tym razem będzie mniej wyuzdanie, choć dużo bardziej wulgarnie, co miało oddać klimat bandyckiego półświatka. Fatalizm sytuacji wymusił bowiem radykalne działania bohaterów...


Dni mijały i wielkimi krokami zbliżał się marzec, a wraz z nim wyjście Gwiazdkowego Zaprzęgu z krzywej czasoprzestrzennej, co oznaczało powrót Mikołaja do wioski i rychłe nadejście wiosny. Na szczęście dla bałwanka, był to chłodny początek roku. Mimo wszystko, Peeping się roztapiał. Niknął w oczach.
– Już czas – powiedział enigmatycznie Kasper, a ślepia miał przy tym smutne, niczym sto przemokniętych kociąt. – Musimy się z nim spotkać.
– Z kim? – Zapytał śnieżny ludzik.
– Z kimś, kto pomoże rozwiązać nasze problemy…
~o~
               Okolica była podła. Sam skraj wioski, magazyny śmierdzących lakierów i składowisko odpadków, a w jednej z nieoświetlonych uliczek stał on, Zapchlony Zad. Lokal o wyjątkowo podłej renomie.
               – Nie podoba mi się to miejsce. Musimy tam wchodzić?
               – Niestety tak. Nie ma innego sposobu – odpowiedział renifer. – Trzymaj się blisko i nie rozglądaj na boki.
               W Zapchlonym Zadzie powietrze było zatęchłe, przeżarte odorem potu, alkoholu i dymu, który drażnił chrapy i szczypał w spojówki. Mimo, że bałwanek nie odczuwał tego typu dyskomfortów, jego również zniechęcał półmrok przy barze i grupka mięśniaków rechoczących przy stole bilardowym z podartym i brudnym suknem. W tle przygrywała discopolowa muzyka najniższych lotów.
Ciuralla, ciuralla,
Weź mojego siuralla,
Dziewczyno za pół stówy,
To ja chcę bez gumy!
Ciuralla, ciuralla…
Dwójka bohaterów dziarsko przedzierała się przez salę, wystawiona na agresywny ostrzał źrenic. Obcinali ich zewsząd, niczym dobrze naostrzone sekatory, a oni starali się przemknąć do barmana jak cienie. Prawie się udało.
               – Ej mały, co się tak gapisz? – Wrzasnął w stronę bałwanka jeden z podejrzanych typów. Bezrękawnik, ramiona pokryte kiepskimi, najpewniej więziennymi, tatuażami. To nie wróżyło nic dobrego.
               – Kto? Ja!? – Wyjąkał Peeping.
               – Tak, ty, marchewkowy fiucie. Nie podobasz mi się. A co robią świeżacy, którzy mi się nie podobają? – Ryknął do swoich ludzi.
               – Axel, proszę… Tylko nie dziś.
               – Zamknij japę barmanie. No więc? Co robią świeżacy!?
               – OBCIĄGAJĄ AXELOWI!!! – krzyknęli chórem.
               – Nie inaczej – mruknął z zadowoleniem obwieś. – Nie inaczej!
               Kto wie, jak potoczyłby się ten wieczór w spelunie, gdyby nie ostra reakcja Kaspra, który postąpił pół kroku i stanął pomiędzy Axelem a Peepingiem. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, a jeśli w pobliżu stałoby coś łatwopalnego, iskry sfajczyłyby wszystko dookoła.
               – To mój cwel – powiedział wolno Kasper. – I ja będę go cwelił. Dzisiaj, jutro i do końca istnienia tego pieprzonego miejsca.
               Axelowi nie spodobała się ta mowa, o czym świadczyć mogła karmazynowa twarz i pulsująca na szyi żyła. Nie lubił obcych, a tym bardziej takich, którzy mieli czelność mu się przeciwstawić. I kiedy wydawało się, że bez draki się nie obejdzie, wielgachny skrzat złagodniał, rozluźnił się i odparł ze sztywną serdecznością.
               – Masz szczęście, że Piegata Meggy sprawiła się dzisiaj w wychodku – wycedził – i miałem zamiar darować świeżakowi. W przeciwnym razie inaczej byś zaśpiewał futrzaku…
               Rogacz uśmiechnął się kącikiem pyska i kiwnął łbem.
               – Postawcie kolejeczkę chłopakom i spierdalajcie. I żebym was tu więcej nie widział!
               – Załatwimy to, co musimy i już nas tu nie ma – hardo oświadczył renifer, lecz widząc bielejące knykcie narwańca, szybko dodał: – a kolejki postawimy dwie. Zdrowie Axela i jego dziarskiej kompanii. Do dna!
               – DO DNA! – Podchwycili podchmieleni klienci. – Zdrowie Axela!
               – A teraz za mną i oczy w podłogę –  cicho warknął Kasper i delikatnie, acz stanowczo, pchnął Peepinga w stronę baru. – Chcemy gadać z Tłustym Jonasem. Jest dzisiaj? – Zwrócił się do barmana.
               – Dobry Boże, dzięki, że ugłaskaliście Axela. Chłopaków Jonasa znajdziecie na piętrze. Tylko starajcie się ich nie wkurwić, są dużo grubszymi rybami niż Axel.
               – Jasna sprawa, choć mają też pewnie więcej oleju w głowie. Chodź Peeping, idziemy!
               – Może… Poczekam na ciebie na zewnątrz? – Zagadnął nieśmiało. – Albo zamówię sobie soczek i posiedzę tutaj?
               – Mowy nie ma. Tłusty Jonas musi zobaczyć, żeby uwierzyć.
               – Dokładnie, synu. Widzę, że znasz się na rzeczy. Ludzie Jonasa siedzą przy stoliku w kącie. Powodzenia!
               – Nie dziękujemy.
~o~
               Parter i piętro Zapchlonego Zadu różniły się od siebie wręcz diametralnie. Na dole było jak w podrzędnym barze, do góry zaś, niczym w szacownym przybytku dla elit. Błyszczący parkiet, czyste ławy, szwedzki bufet pod ścianą. Nikt nie zwracał uwagi na nowych gości, którzy bez trudu odnaleźli poszukiwanych delikwentów.
               – Który z was to Tłusty Jonas? – Zaczął renifer. – Mamy do niego interes.
               Dwójka dobrze zbudowanych, czarnoskórych skrzatów nie odezwała się i swobodnie kontynuowała grę w karty. Trwało to kilka chwil, zanim partia dobiegła końca, a siedzący mężczyźni zaszczycili przybyszów spojrzeniem.
               – Nie ma go – odburknął jeden z nich. Ten, którego policzek szpeciła świeżo wygojona blizna.
               – A gdzie mogę go znaleźć?
               – W piachu. Nie żyje.
               – W takim razie, my już sobie pójdziemy… – przebąknął bałwanek, lecz zamilkł słysząc karcące syknięcie partnera.
               – A to ciekawe, bo ja myślę, że żyje. I ma się całkiem dobrze.
               – Jesteście psami? – Zapytał drugi murzyn z drwiną w głosie. – Jeśli tak, to zajebiście was zakonspirowali.
               – Mówiłem już, mamy sprawę. Duży biznes – z naciskiem powiedział renifer. – Wiem, że Tłusty Jonas byłby wielce zainteresowany.
               – Może tak, a może nie – podniósł się gwałtownie bandzior z poharatanym policzkiem.
               – Spokojnie, Knut. Dajmy dzieciakowi powiedzieć, co mu leży na serduchu – uspokoił go koleżka i odłożył karty na bok. – Mów śmiało, pilnujemy interesów Jonasa.
               Kasper mocno się wahał. Milczał przez chwilę.
               – Nie jesteś do nas przekonany, co? Zapytaj kogokolwiek w tej knajpie. Wszyscy wiedzą, że pracujemy dla Tłuściocha od lat. To z nami trzeba gadać, żeby załatwić coś z szefem.
               – Dobra, niech będzie – renifer rozejrzał się, pochylił konfidencjonalnie łeb, po czym wyszeptał cicho, choć dobitnie i pewnie. – Chcemy odjebać Mikołaja.
               Bałwanek wytrzeszczył węgielki i wydał dźwięk podobny do przełknięcia śliny. Dwójka czarnoskórych pokiwała głowami z uznaniem.
               – No, no. Naprawdę spora rzecz…
~o~
               – W co ty nas wpakowałeś? W co ty nas wpakowałeś do cholery? – Gorączkował się Peeping gdy już omówili szczegóły i opuścili lokal.
               – Nic wielkiego. Ratuję tylko twój jebany tyłek – odpowiedział chłodno Kasper.
               – Czy nie moglibyśmy poprosić Mikołaja o piasek z klepsydry? Tylko kilka ziaren...
               Renifer spojrzał na swojego przyjaciela i kochanka.
               – Nie wiesz jaki on jest. Wszystkim w wiosce będzie się lepiej żyło. Uwierz mi.
               – Przyznaj, że mścisz się za to, że nie chciał wziąć cię do Gwiazdkowego Zaprzęgu! – wyrzucił bałwanek, choć widząc brak reakcji partnera, zdecydował się uderzyć w inne tony. – A co ze mną? Ja nie mam już nic do gadania?
               – Ty masz po prostu przeżyć. A przeżywają ci, którzy zawczasu podejmują ryzyko.
~o~
Plan był prosty. Bałwanek wkrada się w łaski Matyldy, pomagając jej w zwyczajowych zajęciach, głównie przy odgarnianiu śniegu i zamiataniu obejścia rezydencji Mikołaja. To nie powinno być trudne, gdyż wszyscy znają bezinteresowność i pracowitość Peepinga, która wreszcie przyniesie wymierne korzyści. W wolnej chwili, wyczekując na odpowiednią okazję, śnieżny człowiek musi zdobyć odcisk kluczy. Chłopaki od Tłustego Jonasa mają wtyki w zakładzie metalurgicznym i załatwią odlew. Skombinują również giwery, a cała czwórka konspiratorów zawita do Mikołaja od razu po jego powrocie z rozwożenia prezentów, licząc na zmęczenie i zaskoczenie grubasa w pidżamie. Renifer i bałwan biorą klepsydrę i jedną trzecią kosztowności, Tłusty Jonas z ferajną inkasują dwie trzecie, magiczny proszek dla latających reniferów i bezdenny wór. Proste jak budowa cepa.


– Dziękuję mały, że pomagasz mi sprzątać przed powrotem męża. Twoja pomoc jest nieoceniona – zaszczebiotała krzątająca się po okolicy Matylda, obdarzając swojego rozmówce uroczym uśmiechem.
– Nie ma sprawy. Wszyscy z niecierpliwością czekamy na powrót Mikołaja – powiedział sztucznie bałwanek i poczuł do siebie odrazę, choć w gruncie rzeczy, mówił prawdę. – Dzisiaj będę już leciał, wpadnę jutro o tej samej porze!
– Jasne, Peepingu. Uważaj na siebie.
Bałwanek skłonił się grzecznie, tak jak miał to w zwyczaju i… O KURWA, CHUJ I JA PIERDOLĘ. Spod kapelusika wypadło mydełko z odciskiem kluczy do furty i domu Mikołaja. Matylda schyliła się, podniosła mydełko i z rozbawieniem wręczyła je bałwankowi.
– Jesteś niemożliwy! Inne środki czyszczące też ze sobą nosisz?
– Eee… No jasne! Mam tu gdzieś jeszcze podręczną buteleczkę płynu do mycia okien – wyrzucił z siebie szybko niczym karabin i spanikowany wydarł mydło z dłoni Matyldy. – Już mnie tu nie ma!
Oddalił się prędko, a gdy odszedł już kawałek od rezydencji Mikołaja, oparł się o ścianę jednego z budynku i roztrzęsiony osunął się po niej na ziemię. Mydło upadło odciskiem do śniegu, Matylda niczego nie zauważyła. Nie można było mieć większego farta.
Kilka chwil później minęło go dwóch rosłych skrzatów, którzy taszczyli ciężką, drewnianą skrzynię w stronę rezydencji. Mrugnęli do niego porozumiewawczo, lecz Peeping nie miał pojęcia o co może im chodzić, choć dwójka osiłków wydała mu się znajoma. Może popijali drinki w Zapchlonym Zadzie? Nie ważne, czarne plamy przed węgielkami bałwanka powoli znikały, gdzieś w tle, jakby pod wodą, usłyszał zdziwiony głos żony Mikołaja, która zapewniała, że jej mąż niczego nie zamawiał.
Wszystko to było bez znaczenia. ON wykonał już swoje zadanie, kluczowe dla powodzenia akcji. Trzeba tylko przekazać odciski czarnuchom od Tłustego Jonasa i czekać na powrót brodatego sukinsyna.

CIĄG DALSZY NASTĄPI…
FINAŁ HISTORII ZA MIESIĄC!
Kopiowanie zawartości bloga lub jego części bez pisemnej zgody właściciela strony jest zabronione.
Zdjęcie pochodzi z:
klik. Piosenka, której cytat umieściłem w tekście pochodzi z: klik!

niedziela, 21 lutego 2016

RECENZJA #129: Ja, inkwizytor. Kościany Galeon - Jacek Piekara


Przygotowania do napisania recenzji Kościanego Galeonu rozpocząłem od odświeżenia sobie treści tekstu traktującego o książce Piekary z 2014 roku, będącej częścią tego samego cyklu (kliknij, żeby przeczytać). Ze smutkiem stwierdzam, że wszystkie krytyczne uwagi mógłbym z czystym sumieniem przepisać. Pan Jacek chyba przestał się rozwijać. Jego styl zrobił się przewidywalny i średnio atrakcyjny, a jedyne co ratuje jego prozę, to gęsty opis przemyśleń i refleksji Mordimera Madderdina. Postać się nie zestarzała i przepięknie łączy pewność siebie, cynizm w stosunku do świata rzeczywistego, pokorę w kwestiach wiary i idealizm. A może to już religijny fanatyzm?

Kościany Galeon to rozwleczona opowieść, kiepskie detektywistyczne Fantasy, bez choćby jednego zaskakującego zwrotu akcji. Jak powiedział by to Zbigniew Stonoga – nie warto strzępić ryja. Jak dla mnie, popkulturowe odcinanie kuponów. Jedynym plusem, który można by na siłę wskazać, jest bliższe poznanie tzw. nie-świata i dwóch jego rezydentów. Interakcje między Mordimerem, a diabelskim pomiotem nie należą jednak do szczególnie pasjonujących. W niektórych momentach brakuje nawet błysku w dialogach… Aha, ilustracje, za które odpowiada Dominik Broniek niezmiennie trzymają wysoki poziom. Boję się powiedzieć to głośno, ale czy to nie jedyna rzecz, która ten poziom niezmiennie utrzymuje?

Chyba nie tego spodziewali się fani uniwersum, którzy musieli cierpliwie znosić opóźniającą się premierę dziełka. Cóż, lekkość pióra Piekary tym razem nie wystarczyła i z ulgą przyjąłem finał historii. Nie znaczy to jednak, że lektura była nadzwyczaj męcząca. Jak zawsze dało się wyłuskać kilka ciekawie napisanych mądrości i wątków, szczególnie tych związanych z Konstancją, piękną żoną kupca Oktawiana van Dijka. Mimo wszystko, odchudziłbym całość o jakieś 200 stron. Wtedy wyszłoby dużo lepiej, bo ileż można czytać o niechęci inkwizytora do podróży morskich? Nie polecam, podaję za to garść niezgorszych cytatów.

~o~

Ludzie brzydcy, głupi i ubodzy muszą istnieć choćby po to, by piękni, mądrzy i bogaci mogli dzięki nim lepiej dostrzegać własne zalety i tym silniej strzec się, by nie spaść do poziomu hołoty. (str. 90)

Ale cóż zrobić, skoro ludzkie gusta oraz upodobania są tak różne i ciężkie do zbadania? Tak już bowiem jest na tym nie najlepszym ze światów, że jedni lubią kolację przy świecach z uroczą damą, a drudzy wolą wychędożyć w tyłek brudnego starca… (str. 231)

Rozumiesz jednak, że można szybko domyć spaloną patelnię, ale ciężej jest wywietrzyć smród z pokoju… (str. 546)

Miałem kiedyś znajomka, który mawiał, że dziewczyna o przeciętnej urodzie jest tak wdzięczna, iż mężczyzna w kwiecie sił i urody okazuje nią zainteresowanie, że będzie gotowa przychylić mu nieba w każdej możliwej dziedzinie. Co oznaczało, że taka dama spisywała się świetnie zarówno w kuchni, jak i w łożnicy, znajdując pełną satysfakcję w sprawianiu przyjemności temu, kto zaszczycił ją swą uwagą. Towarzysz mój mawiał również, że brzydule są niczym osiołki. Bardzo przyjemnie się na nich jeździ, ale jednak trochę wstyd pokazać je przyjaciołom… (str. 574)

Dane techniczne:
Autor: Jacek Piekara
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 587
ISBN: 978-83-7964-015-7
Cena detaliczna: 44,90 PLN


Obiecałem recenzje książek w lutym, no to recenzje są. Dokładnie dwie. Oto druga, ostatnia. Tym razem lektury niestety mnie nie rozpieściły… Pod koniec lutego planuję wypuścić kolejny odcinek przygód bałwanka i reniferka, zapraszam zatem do przypomnienia sobie treści poprzednich epizodów (klik!). I to by było na tyle, więcej kontentu możecie spodziewać się dopiero w marcu. Żegnam!

czwartek, 18 lutego 2016

RECENZJA #128: Unravel (PS4)


Uczciwie ostrzegam, że poniższa recenzja ma charakter ejakulacyjny, gdyż produkt, który recenzuję to pieprzone dzieło sztuki. Perełka, którą polecam każdemu, kto wątpi w potęgę nowego medium, jakim jest gra wideo. 89 złotych (lub 59 w przypadku wersji na PC) to rozsądna cena. A z czasem programik pewnie ciut potanieje, bo premierę miała całkiem niedawno, 9 lutego 2016. Póki co, dostępna jedynie wersja cyfrowa.

Kto w dzieciństwie nie chciał zmniejszyć swoich rozmiarów i pospacerować po świecie niczym Steward Malutki? Zobaczyć swój pokój z perspektywy żołnierzyka z Toy Story? Pobawić się w eksplorację niczym Ant-Man? Unravel, urocza gra logiczno-platformowa, oferuje nam właśnie tego rodzaju przyjemność – podróż po łonie natury, ale i wśród industrialnych krajobrazów, pokojów i opuszczonych biur (kliknij, żeby zobaczyć oficjalny trailer)


Ale po kolei. W Unravel sterujemy małym, włóczkowym Yarnym, który kolekcjonuje wspomnienia, odświeżając tym samym podniszczone fotografie pewnej starszej pani. Z początku są to dobre momenty, takie jak wspólny biwak z rodziną, lecz w miarę upływu czasu, będziemy mieli okazję przeżyć również gorsze chwile, takie jak wypadek czy odejście bliskiej osoby. Klimat jest fantastyczny, a składają się na niego: nastrojowa muzyka, konwencja danego poziomu (gorące lato w ogrodzie to istna sielanka, wietrzna zima to symbol rozłąki, bagna towarzyszą mentalnemu niepokojowi itd.) i fotorealistyczna grafika, która po prostu zamyka gębę. Albo otwiera, zależy jak na to popatrzeć. Poza tym, nasz mały bohater wybornie reaguje na otoczenie: goni motylki, otrzepuje się ze śniegu, trzęsie się z zimna i strachu, cieszy się odnajdując odznakę na końcu poziomu czy rozmasowuje bolącą główkę. To naprawdę jeden z najsłodszych awatarków, jakim dane mi było pokierować.


Cały patent gry polega na tym, że nasz stworek ma dość ograniczone możliwości poruszania się, a to z powodu ciągniętej za sobą włóczki. Z każdym krokiem stajemy się coraz bardziej przejrzyści, dlatego musimy uważnie rozglądać się po poziomach, żeby nie przeoczyć specjalnych motków, będących jednocześnie cheekpointami, które pozwalają nam uzupełnić wełnę w brzuszku. A wełna umożliwia nam skakanie z przeszkody na przeszkodę niczym Spider-Man, tworzenie pomostów, trampolin i przyciąganie do siebie co poniektórych przedmiotów. Z tych kilku mechanik da się stworzyć naprawdę wymagające i ciekawe zagadki, których rozwiązywanie było prawdziwą przyjemnością (i tylko w pojedynczych przypadkach udręką).


Oczywiście, można ponarzekać na niektóre elementy, jak chociażby okazjonalne trudności w skumaniu  na co możemy wskoczyć, a co jest tylko ozdobnikiem czy konieczność testowania niektórych operacji, co często kończy się utonięciem lub porwaniem przez rozzłoszczonego bobra, ale to naprawdę niezbyt frustrujące. Czasami zdarza się również, że nie jesteśmy w stanie uniknąć jakiejś porażki, bo funkcjonuje ona jako… zapoznanie się z pułapką, co jest już bardziej karygodne! Ogólnie jednak, zazwyczaj wszystko jest jasne i proste, a trochę się obawiałem, bo nigdy nie byłem zbyt kumaty w grach, które bazują na zagadkach związanych z fizyką (patrz: The Swapper czy Limbo). Tutaj rzeczywiście poradzi sobie nawet siedmiolatek (gra ma oznaczenie PEGI 7). A młodszy i tak nie doceniłby otoczki i walorów pozagameplay'owych produkcji. Brawo EA, za wpompowanie trochę pieniążków w szwedzkie Coldwood Interactive. Paraindyki (wysokobudżówki udające gry niezależne) są przyszłością rynku! Dla mnie, solidne 9+ na 10, a wiecie przecież, że Pionek lubi się czepiać.


Plusy:
+ Yarny – przesłodki główny bohater
+ Chodzenie po pianinie, przemykanie pod wiaderkiem, żeby oszukać mewy i wiele, wiele innych, genialnych patentów
+ Bezkonkurencyjna na dzień dzisiejszy grafika
+ Muzyka dynamicznie dostosowująca się do wydarzeń na ekranie
+ Wzruszająca fabułka,  otwarta na własne interpretacje i genialnie grająca na emocjach narracja
+ Spójność dziełka (nawet głupie trofea nawiązują stylistycznie do rozgrywki, a informacje o postępach na poszczególnych poziomach w postaci nalepek przy ramkach ze zdjęciami to istne mistrzostwo świata)


Minusy:
- Czasami trzeba zginąć, żeby zobaczyć o co chodziło twórcom
- Nie jest to może najszczęśliwsza platformówka na świecie, ale chodziło przecież o doświadczenie audiowizualne, c’nie?
- Dość krótka (8-9 godzin powinno wystarczyć na przejście całości), ale dzięki temu nie nuży
- Rzadkimi momentami gra potrafi być irytująca (przechodzenie po liniach wysokiego napięcia czy ciągnięcie za sobą lampionu)

Screenshoty pochodzą z: http://www.playstation.com/pl-pl/games/unravel-ps4/, a także: klik!

poniedziałek, 15 lutego 2016

Nicki Bille - podoba mi się ten chłopak!

Pif paf! "Kowbojska cieszynka" tak 4/10.

Takie właśnie zdanie kilkukrotnie mogła usłyszeć Dziewucha, z którą wybraliśmy się na mecz z Termalicą Bruk-Bet Nieciecza (skrót). Wyobrażam sobie, że nie są to najbardziej pożądane słowa w Święto Zakochanych, ale cóż mogę poradzić – Nicki Bille Nielsen, a właściwie styl jego gry, zrobił na mnie spore wrażenie. Niby to tylko jeden mecz, ale wydaje mi się, że to może być bestia, na którą wszyscy w Poznaniu czekaliśmy, choć po prawdzie, statystyk w przeszłości nie miewał kosmicznych (i może właśnie dlatego gra teraz u nas?).

Wytatuowany Duńczyk (zaledwie drugi w historii Ekstraklasy) wydaje się niezłym walczakiem w stylu nieodżałowanego Sadajewa. Szarpał i absorbował obronę rywali do '87 minuty, a przecież dołączył do drużyny późno, nie przepracowując należycie okresu przygotowawczego. Mógł co prawda zachować się lepiej w jednej czy drugiej sytuacji, irytował pod koniec stratami w wyniku prób gry na pamięć, ale to nieistotne. Strzelił ładnego gola, grał pewnie, realizował to, do czego zobligowane są grające na szpicy dziewiątki – bezpardonowo wbiegał w światło bramki (zerknij chociażby gdzie jest przy pierwszej bramce Pawłowskiego). Wielka szkoda, że przyzwoita główka na 3:1 nie została uznana.


Nielsen to pewny siebie cwaniaczek, co wydedukowałem po kilkudziesięciu minutach spędzonych na jego Instagramie. Taki wariacik z zepsutego Zachodu. Podróżnik. Poliglota. Kobieciarz. Wygadany śmieszek (dowód 1 i dowód 2). Powierzchowny smakosz życia. Ale i zaangażowany ojciec. Lubi, kiedy po treningu nóg żyły mocno wyłażą… Cieszy jak wiele zdjęć związanych z Lechem umieścił na swoim profilu. Może całe to słodkie pierdzenie, jak to dobrze się tutaj czuje i jak profesjonalnym miejscem do rozwoju kariery piłkarskiej jest klub przy Bułgarskiej, to nie tylko zagranie pod publiczkę, ale naprawdę się chłopak zajarał otoczką?

Podobał mi się jeszcze jeden szczególik – kiedy Nicki schodził z boiska i przybijał piątki wszystkim z drużyny i sztabu szkoleniowego (to akurat nic specjalnego), a za barierką przy ławce rezerwowych, pojawił się dzieciak, który również wyciągnął dłoń, Nielsen go nie zlekceważył. Zrobił te kilka kroków i jemu też przybił pione. Mega! Poza tym, podoba mi się, jak Jan Urban gratuluje schodzącym zawodnikom występu: zdejmuje rękawiczkę, podaje dłoń i poklepuje przyjaźnie po pleckach. Team spirit, motherfuckers!

(Szymek) Pawłowski!

Kto jeszcze mi się podobał? Wiadomo, że asystent Linetty, szkoda, że pewnie po Euro 2016 od nas odejdzie, miejmy nadzieję, że za kilka milionów funciaków i z drugim Mistrzostwem Polski na koncie. Arajuuri był niczym skała, prawdziwy przecinak niebezpiecznych podań, choć wciąż truchta, jakby miał problemy z koordynacją. Tetteh jakby mniej irytuje, zdarza mu się zagrywać piłki do przodu, choć nadal lubi nonszalancko przechadzać się po boisku i kryć przeciwników na radar. Volkov musi nadrobić braki fizyczne, bo jest okropnie powolny i bywał elektryczny w narożnikach. Doceniam jednak jego, jak to mówią mądre głowy w studiach telewizyjnych, cechy wolicjonalne. Pawłowski odpalił motorek, nie osiadł na laurach po podpisaniu trzyletniego kontraktu, jak wróżyli czarnowidze i malkontenci. Kownaś miał farta, że przy drugiej bramce nikt nie dopadł do kiepsko przyjętej piłki, wykończył zaś przyzwoicie i utarł nosa tym, którzy wychodzą ze stadionu przed końcowym gwizdkiem arbitra. Z optymizmem patrzę w górę tabeli, choć Warszafka też ma kim poharatać gałę… A co będzie jak Robak wróci? Bogactwo w ataku? W Kolejorzu?

Nie, nie, tam oczywiście nigdy nie siedzę (stoję, w zasadzie).
Ja lubię miejsca dla obserwujących na chłodno Januszy,
gdzieś na bocznych trybunach.

O dziwo, jak zauważyła Dziewucha, na trybunach częściej krzyczano Brawo!, Dobra piła!, Dojdź, dojdź do tego, taaaa jest! niż Kurwa mać, wypierdalaj z boiska pedale!, Zakurw mu, żeby już nie wstał! czy Sędzia chuj, sędzia chuj! Widocznie wszystkim udzieliła się walentynkowa atmosfera! <3 Choć policji się nie upiekło i tradycyjnie była jebana. Zawsze i wszędzie...

To podsumujmy jakoś przyjemnie wczorajszy mecz: Słoniki stratowane przez nabierającą prędkości lokomotywę!

PS: Jak już czasem próbuję pograć trochę w piłkę, to zazwyczaj zakładam mocno znoszony trykocik Tottiego. Może warto by nabyć koszulkę z nazwiskiem Duńczyka? Póki jeszcze nie jest gwiazdą pierwszego sortu? Mam niemałą ochotę, tak jak kiedyś z Lovrencsicsem… ;>

Trze'a było zostać piłkarzem, mieć nowe najacze, a na nich swoje imię…
Trze'a było mieć menadżera, swojego fryzjera, trenera w rodzinie…
Trze'a było kopać po kostkach całą społeczność w miastach i wioskach,
sprawdzać czy grzywka po deszczu jest identyczna, jak w szatni w lusterku!
                                                                          ~Tymin, Trze'a było

sobota, 13 lutego 2016

RECENZJA #127: EGGER Sportgummi (żelki owocowe z Austrii)

Jak żelki dla sportowców, to konsumpcja po sporcie, a co!

W maju zeszłego roku Matula przywiozła ze swoich wojaży żelki Sportgummi, zapewne z jakiejś zapyziałej stacji benzynowej na szwajcarsko-austriackiej granicy. A może austriacko-szwajcarskiej? Nie ważne. Popatrzcie jednak, co to za światowa kobieta jest. Nie to co Wy, niezguły. Wieprze, pospolite chamidła! Kto Was w ogóle wpuścił na salony?

Brrr! Stać, hold your horses! Lubię sobie czasami poświrować we wstępie. (Nie)znacie mnie przecież! No więc paczuszka leżała tak sobie pół roku, aż w końcu zdecydowałem – wezmę na cotygodniową piłkę z chłopakami (nie, nie podzieliłem się). Na opakowaniu jest bowiem narysowany sportowiec, pewnie to zatem żelki dla sportowców. Coś jak magiczne fasolki z Dragon Ball – zjem i poczuję się jak nowo narodzony. Jakbym wstał z wyra.

Jak jednak było w rzeczywistości? Twarde to jak diabli, pachnie jak okrągłe gumy do żucia… A termin ważności w porządku, zostało kilka dobrych miesięcy do jego upływu. No więc gryzę, gryzę, delikatnie trącam i badawczo oblizuję. Po kilku sekundach pojawił się ON. Fantastyczny, wypełniający usta aromat. W zależności od koloru żelki, są to owoce leśne albo jakieś delikatnie kwaskowate cytrusy. I wtedy, cholera jasna, stwierdziłem, że to dobre słodycze są! Szczególnie dla tych, co lubią twardsze żelki, a nie bardzo mięciutki kwaśne rybki czy inne takie… nadziewane z piankową podstawką.

EGGER Sportgummi prezentują się dość apetycznie, c'nie?

Tytka zawiera w sobie 75 gram produktu. Ciężko mi oszacować opłacalność zakupu, bo Matula nie przywiozła paragonu. I tak by się nie uchował tyle czasu, poza tym był to element podarku z podróży, więc mówienie o kosztach... Sami rozumiecie, nie bardzo była okazja. Paczka zawiera trzy sugerowane porcje. Glutenfrei, Laktosefrei! Specjalnie dla Was, przetłumaczyłem też trochę spraw technicznych! #zaangażowany_bloger

PS: Interesująca wydaje się historia nazwy produktu. Z tego co przeczytałem (i zrozumiałem bez wspomagania się translatorem czy słownikiem) na opakowaniu, producent zdecydował się sprzedawać produkt na arenach sportowych, ale z jednego niemieckiego stadionu go wywalili na zbity pysk. Cóż było robić? Powędrował z Bawarii do sąsiedniej Austrii i tam już z powodzeniem rozprowadzał swój specjał, a owocowe Sportgummi o ostrych krawędziach, stały się tradycją i znakiem rozpoznawczym trybun. Tak to mniej więcej leciało, brawo EGGER!

Wartość odżywcza w 100 gramach produktu: wartość energetyczna 342 kcal/1454 kJ; tłuszcz 0 gram, w tym kwasy tłuszczowe nasycone 0 gram; węglowodany 75 gram, w tym cukry 55 gram; białko 8,6 gram; sól 0,33 grama.

Podejmujemy próby, więc popełniamy błędy…
Jesteśmy uzbrojeni w cierpliwość po zęby!
~Małpa, Próby, błędy

środa, 10 lutego 2016

RECENZJA #126: Dom ciszy - Orhan Pamuk


Kilka tygodni temu wyciągłem (tudzież wyciągnąłem, jak kto woli) z zakurzonego pudła kolejną pozycję Orhana Pamuka. Wybrałem coś relatywnie chudego, zaledwie czterysta stron. Dom ciszy, bo taki tytuł nosił zmęczona przeze mnie książeczka, określiłbym jako pozycję fascynująco nudną lub nudnie fascynującą. Autor kolejny raz zabiera nas w sentymentalną podróż, tym razem do miasteczka Cennethisar, położonego całkiem niedaleko Stambułu. Są wakacje, a wyrośnięte wnuki przyjeżdżają w odwiedziny do starej kamienicy, w której mieszka babcinka Fatma ze swoim karłowatym służącym. Upał na dworze, lata osiemdziesiąte.

Turek zastosował swój znany patent: pierwszoosobowa narracja kilku bohaterów. Raz oglądamy świat oczyma starowinki Fatmy (zdecydowanie najnudniejsze ustępy, na szczęście czasem pojawia się ciekawa kreacja męża-szaleńca piszącego encyklopedię), innym razem zakompleksionego karła (Recep), później opasłego historyka, którego zostawiła żona (Faruk), następnie zapatrzonego w Amerykę, mającego przerost ego ucznia (Metin), aż w końcu zakochanego nacjonalisty (w rewolucjonistce, a więc komunistce, czaicie bazę?), przeciętniaka powtarzającego liceum (Hasan). I tak w kółko, na zmianę. Wszyscy powyżsi są w mniejszym lub większym stopniu spokrewnieni. Postacie wałęsają się to tu, to tam, przeżywają swoje bóle istnienia, rozpamiętują zawody miłosne i planują podbój świata. Są trochę, a nawet bardzo, nienormalni. Czyta się to przyjemnie, ale rzadko kiedy wyłuskamy jakiś naprawdę inspirujący fragment, po którym zrobimy oczy jak pięć złotych.

Turecki klimat jest, jak zawsze nienachalny i prawdziwy. Potęguje go niespieszne tempo opowieści. Jakaś przyspieszająca bicie serca akcja rozpoczyna się dopiero w rozdziale numer 22, czyli zaledwie dziesięć rozdziałów przed końcem opowieści. Prawdziwy smakosz literatury wyłuska tutaj przynajmniej dwie interesujące rzeczy. Po pierwsze, świetnie zarysowany kontrast między bogatym wewnętrznie życiem Fatmy, a sposobem w jaki traktuje ją otoczenie (chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że dla wnuków babcia jest niczym pierdzący i wiecznie niezadowolony mebel). I po drugie, ciekawe retrospekcje, które sprawiają, że mamy motywację do przebrnięcie kilkunastu początkowych rozdziałów, w których NIEMAL nic się nie dzieje. Urokliwie i powściągliwie nakreślono pewną wstydliwą rodzinną tajemnice. Fatma okazała się nie taka święta, na jaką wygląda… Już dobrze, dobrze – nic więcej nie mówię!

Podsumowując: raczej nie polecam, a jeśli już, to chłodno. Slogan z okładki mówi, że w książce mamy do czynienia ze zderzeniem poglądów, uczuć i charakterów. Cóż, zderzenie wyszło bardzo niemrawo i ociężale. Nadal nie mogę zrozumieć jak Pamuk sprzedaje te swoje bestsellery…

Poniżej garść (dość) ciekawych cytatów. Nie było tego zbyt dużo. Na uwagę zasługuje szczególnie przedostatni, który ma dla mnie szczególny wydźwięk, a to z powodu półrocznego pomieszkiwania w tureckim akademiku w Stambule. Na szczęście, nikt mnie nie przecwelił, chociaż zarost mam nietęgi. A sam oryginalny tytuł powieści Sissiz Ev, przypomina mi, jak nauczyciel tureckiego uciszał nas powtarzając coś podobnego do pierwszego wyrazu i przykładając palec do ust. Ech, chciałoby się gdzieś jeszcze pojechać, zmienić akwen na parę miesięcy!
~o~

Nie powiedziałem jej, że chodzę na uczelnię i z powrotem z wielką teczką, że wieczorem w domu nic nie robię, że jem kolację i drzemię przed telewizorem. Że jeszcze wczoraj rano, idąc na zajęcia, czekałem tylko, by wypić drinka, że boję się, że stracę wiarę w historię. O tym, że tęsknię za żoną, też nie powiedziałem. (str. 48)

Oto, co nazywamy rozmową i przyjaźnią. Opowiadamy sobie rzeczy, które wiemy, i podoba się nam to. To tylko słowa, wyrazy. Wiem, że nic nie znaczą, ale daję się im uwieść i humor mi się poprawia. (str. 143)

Nie wiedziałem jednak, czy to wszystko nie jest jedynie grą mego umysłu, lubiącego tworzyć napięcia, by następnie, rozkoszując się odczuwanym bólem, łagodzić je. (str. 198)

Boję się, że ta Angielka zobaczy nas i pomyśli, że jesteśmy pedałami. Przypominam sobie, że w szkole, w internacie, każdy chciał przecwelić drugiego. Niech was diabli, psychopaci, chorzy psychicznie, niedorozwinięci, zboczeńcy . Chcą przelecieć każdego, kto nie ma zarostu. (str. 227)

Można urodzić się bogatym lub biednym, to kwestia przypadku, ale to naznacza człowieka na całe życie. (str. 296)

Dane techniczne:
Autor: Orhan Pamuk
Tłumaczenie: Anna Akbike Sulimowicz
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 408
ISBN: 978-83-08-04313-4
Cena detaliczna: 45 złotych
Recenzje innych książek Orhana Pamuka:
Cevdet Bej i synowiekliknij, żeby przeczytać
Pisarz naiwny i sentymentalnykliknij, żeby przeczytać

sobota, 6 lutego 2016

Ulubieńcy stycznia [2016]

Witajcie Kochani! ;>

Ostatnich ulubieńców miesiąca popełniłem w czerwcu (klik!) i był to jednocześnie koniec serii, gdyż comiesięcznie stymulowana formuła zaczęła mnie nużyć, ale w tym miesiącu, specjalnie dla Was, tęskniących za ulubieńcami (cisza na sali, cykanie świerszczy), poczyniłem wyjątek. Otwórz drzwiczki do małego wehikułu czasu!

A tak po prawdzie, to chęć napisania ulubieńców wynikła z tego, że nazbierała mi się kupka rzeczy, o których chciałbym napisać, a tworzenie kilku postów pod rząd na razie nie wchodzi w rachubę. Praca magisterska sama się nie napisze. Podobnie zresztą jak nowe gry, same się nie przejdą. A i Dziewucha narzeka, że jest zaniedbywana... Trzeba uważać, żeby to się nie skończyło jakimś paskudnym zerwaniem! ;]


#JEDZONKO
Prezentowane powyżej słodycze od Jutrzenki przewijały się już kilkukrotnie na blogu. Wspominałem o nich choćby we wpisie na temat moich świątecznych przygód na kiermaszu z tatkiem (klik!). Lubię sobie kupić paczuszkę migdałów w mlecznej czekoladzie z cynamonem, paczuszkę orzechów laskowych w białej czekoladzie z kawą, zmieszać je razem i postawić na biurku. Niestety, znika w jakieś trzy dni, mimo że próbuję się powstrzymywać. Jedno opakowanko ma 80 gram, co daje nam kilkanaście kuleczek za prawie cztery złote. Cóż, mistrzostwo świata w oszczędzaniu to nie jest, ale warto się skusić. Gdybym miał wybierać między dwoma produktami, poszedłbym raczej w stronę migdałów, choć orzeszki laskowe też niczego sobie. Warto odnotować, że czekolady jest w obydwu przekąskach ponad 70 procent. Z innych słodyczy, recenzowanych na blogasku w styczniu, warto ponownie wyróżnić Piernikowe Serca od TAGO.


#KSIĄŻKA
Jest naprawdę niewiele książek naukowych, które mają to coś. Pozycja Rogera Cailloisa zdecydowanie to ma, a tym mitycznym czymś jest odważna, pociągająca poznawczo, dobrze uargumentowana i wewnętrznie spójna teoria. Otóż, moi mili, zabawy i gry są starsze od kultury. Dlaczego? Czyż młode szczenięta nie gonią za swoim ogonkiem? A czy nauczyły się tego od ludzi? Kultura jedynie wartościuje gry i zabawy, przez wzgląd na ich użyteczność dla danej grupy czy nawet cywilizacji. Istnieją cztery logiki zabawy, uniwersalne dla wysokorozwiniętych organizmów żywych, ale o tym pisałem już przy okazji dygresji w recenzji książki Kultura gier komputerowych. Pamiętajcie, że to wszystko co zreferowano powyżej to żałosny turboskrót myślowy, jedna tysięczna fascynującej opowieści. Gry i ludzie to prawdziwy biały kruk. Wydawca nie ma już tej pozycji na magazynach, w bibliotekach ostało się zaledwie parę wiecznie wypożyczanych, niezagubionych egzemplarzy, a jeden z nich nareszcie zagościł pod moją strzechą. I łatwo się z nim nie rozstanę, oj nie! Dzięki Caillois, pomogłeś mi w uporaniu się z częścią teoretyczną mojej pracy magisterskiej! W styczniu kończyłem także zbiorek świątecznych opowiadań pt. Podaruj mi miłość.


#FILM
Byliśmy se z Dziewuchą w kinie na Nienawistnej ósemce. Wielkim fanem Tarantino nie jestem, widziałem zaledwie część jego filmów, ale trailery przekonały mnie na tyle, żebyśmy się wybrali. I cóż, nie ma mowy o zawodzie. Wiecie co? Wymienię po prostu rzeczy, które były fajne, dobra? Nie słyszę sprzeciwów. Niespieszne tempo, wybitna obsada, niezła gra aktorska, niezawodnie mistrzowska estetyka kadrów, soczyste dialogi, przekonujący klimat malowniczego, skutego lodem Wyoming i Pasmanterii Minnie, przerysowana i absurdalna przemoc, (dość) nieoczekiwane rozwiązanie fabułki. Pionek ma krytykować Quentina Tarantino? Bez żartów. Spójna wizja filmów, którą prezentuje reżyser (m.in.: podział na chaptery, radosna muzyczka towarzysząca śmierci czy retrospekcje podawane w formie zagwozdek) ma jajca i styl, w przeciwieństwie do większości hollywoodzkich szmatławców. A wszyscy, którzy cisną Nienawistnej ósemce na forkach i filmwebach, że niby gorsza wersja Wściekłych Psów, że odcinanie kuponów – do pieca! Nie jesteście godni zawiązać rzemyka u sandałów Mistrza!


#MUZYKA
Powiem Wam, że w styczniu słuchałem głównie singli z płyty Mówi (razem z ksywką brzmi to Małpa Mówi). Teksty i flow "połowy składu Proximate" tak mocno przypadły mi do gustu, że zacząłem szukać tej płytki w Empiku. Szkoda tylko, że premiera miała miejsce wczoraj, a więc 5 lutego, więc nijak nie mogłem jej znaleźć na półce. Dobrze, że personel był zawsze zajęty, bo już chciałem pytać i narzekać na zaopatrzenie jak burak… Nie kupiłem preorderu to trudno, w najbliższym czasie nabędę krążek i wspomogę swojego ulubionego artystę, jak głosi slogan! Z raperzyn zza Oceanu, zacząłem ostatnio dostrzegać twórczość G-Eazy'ego. Fajna stylówa i pomysły w klipach, zawsze nieźle obmyślana warstwa liryczna i odpowiednio cwaniackie poruszanie się po beatach, jak na białasa oczywiście. To wszystko robi niezłą robotę. Posłuchaj choćby starutkiego I Mean It czy świeższego Me, Myself & I z zeszłorocznej płytki When It's Dark Out. Toruń i Oakland górą!


#GRA
Tutaj szczególnie szkoda, że nie skrobnę pełnoprawnej recenzji. Gra Until Dawn, która ukazała się wyłącznie na konsolę PlayStation4, jest naprawdę godna uwagi. To bardziej interaktywny film (zatrudniono nawet kilku aktorów, nie takich całkiem no-name'ów) niż przygodówka. W założeniach, gra ma być thrillerem, ale jakoś ciężko było mi się przestraszyć (Dziewucha trochę jednak potrzęsła gatkami). Fabułka jak z horroru klasy B – grupa przyjaciół w zasypanym śniegiem, samotnym domku. Jednego roku giną dwie siostry, lecz mimo to paczka przyjeżdża do domku ponownie, na zaproszenie ich brata. Grupa rozdziela się na parki, którym przytrafiają się niecodzienne przypadki. Całość przechodzona niespiesznie to jakieś… 10-12 godzin, ale dla mnie to w sumie plus. W zależności od decyzji gracza, przeżywa różna liczba bohaterów, zmieniają się także ich wzajemne stosunki/sympatie. Oprócz tego niezła grafika, całkiem zabawna autoparodia i uroczo kretyńskie dialogi między młodzieżą z college'u. Wadą jest głównie to, że trzeba ciągle siedzieć jak na szpilkach, żeby nie przegapić niesygnalizowanej sekwencji Quick Time Event. No i takie-sobie-sterowanie. Gdybym recenzował w ramach pełnoprawnego materiału, bez wahania dałbym dziewięć na dziesięć. Until Dawn to niezwykłe doświadczenie z pogranicza filmu i gry!

Łoo, niezłe grzywki! Dzisiaj to by nie przeszło... :v
Przyznacie, że swojsko?
Stożkowate czapki magów, nagie torsy wiedźminów itd.

#KOMIKS
Nie jestem może wybitnym wiedźminologiem, ale uniwersum nie jest mi całkowicie obce. Ucieszyłem się więc, kiedy dostałem od Dziewuchy pięknie wydany komiks pod wiele mówiącym tytułem Wiedźmin. W środku znajdziemy sześć fabułek, najstarsze z początku lat dziewięćdziesiątych. Rysuje Bogusław Polch, scenariusz dostarcza Maciej Parowski i… Andrzej Sapkowski. Jeśli oglądaliście niesławny polski serial z Żebrowskim lub czytaliście niektóre opowiadania, niewiele was tu zaskoczy, może poza: poznaniem domniemanych rodziców wiedźmina, przybliżeniem kontekstu zamykania wiedźmińskich szkół i zarysowaniem powodów czystki w cechu zabójców potworów. Ej, to w sumie całkiem sporo! Ciekawe jest również obserwowanie na planszach komiksu vranów i bobołaków, człekokształtnych stworów, którzy funkcjonują (prawie) na równi z ludźmi w ich siedzibach. Oldskulowa kreska jest swojska, kolory klimatyczne. To bardzo dziwna przyjemność, uświadomić sobie, że wymyślony świat funkcjonował już przed naszym urodzeniem. I Polacy mogli się nim jarać dużo wcześniej od Zachodu. Opasły, duży zeszyt w twardej oprawie kosztuje prawie 90 złotych. Dużo, ale cena jest uzasadniona mistrzowskim wykonaniem. Ciekawe archiwalne materiały i odautorski komentarz Parowskiego. W tym miesiącu poczyniłem także recenzyjkę Gigant Poleca: Wesołe Zimowisko. Tyż fojne!


#KOSMETYK
Ci, którzy czytują mnie niemal od początku wiedzą, że jestem raczej wierny marce ORIFLAME, czasami jednak mamusia przyniesie do domku coś z konkurencyjnej firmy. I tak właśnie stało się przed świętami – w łazience zadomowiły się płyny do kąpieli od AVON. To jedna z tych sytuacji, kiedy opakowanie (forma) wyprzedza zawartość (treść), gdyż buteleczki są naprawdę przesłodkie. Płyn natomiast, niczym się nie wyróżnia. To po prostu zwyczajny, przeciętny specyfik do kąpieli o aromacie (od lewej) kwaśnego, zielonego jabłuszka, cytrusów i żurawiny, owoców z sadu i dzikiej róży. Po dokupieniu soli do kąpieli z Biedry można zacząć eksperymentować. Na szczególną uwagę zasługuje pomarańczowy bałwanek, gdyż wkład, który trzyma w swoich brzuszku, pachnie jak kupka żelkowych gumisiów. Powaga! Niestety, w wodzie ten ciekawy efekt niknie. Buteleczki były do kupienia za około 14-15 złotych na stronie AVON lub u konsultantów. 250 mililitrów, więc gdyby nie opakowania, nijak by się nie opylało.


#AKCJA PROMOCYJNA
Kategoria bonusowa, trochę z dupci. Na samiuteńkim początku lutego, na uczelni, a konkretnie w Jadalni Ogrody, dostałem sesyjny pakiet antystresowy, czyli kilkunastocentymetrowy odcinek folii bąbelkowej. Przyznaję, niezły sposób na promocję gazetki studenckiej, fajne zaczerpnięcie z internetowego skarbczyka cudów. Brawo Kontra! Ja już sesję dawno skończyłem, ale powodzenia wszystkim walczącym. Uniknijcie Kampanii Wrześniowych!

Co polecam najmocniej ze wszystkich powyższych? Cóż, pewnie się domyślacie, że Until Dawn, bo gry wideo to nowa, niemal doskonała forma sztuki. Zdaję sobie jedna sprawę, że niewielu z Was nagle kupi sobie PlejStację. No więc, na dobry początek, obejrzyjcie sobie Nienawistną ósemkę. I zagryźcie migdałami/orzechami od Jutrzenki. Plus puśćcie sobie wieczorkiem Małpę i G-Easy'ego z YouTube’a. Salut!

PS: Tak sobie dumam przy korekcie, że tyle razy w tekście pojawiła się Dziewucha… Aż za dużo! Czyżby Pionek Pantofel? Napiszcie w komentarzach co o tym sądzicie i co z tym zrobić!

PS2: Jak się podobało, to poproszę o okrąglutkiego, 135 lajka na fanpage'u Kultura & Fetysze #weekendowy_żebrolajk #stoję_pod_fejsbukiem_z_wyciągniętą_ręką

Uuuh, I don't need a hand to hold
Even when the night is cold
I got that fire in my soul…
               ~Bebe Rexha, Me, Myself & I

Źródła obrazków: klik i klik! Żeby nie było, że coś kradnę..!

poniedziałek, 1 lutego 2016

REFLEKSJA #22: Nie wszystko złoto co jest drogie! KB:WP > HoM&M VII

Jadł żem sobie śniadanko, a konkretnie płatki NESTLE Cookie Crisp (dowód na zdjęciu poniżej) i pomyślałem, że warto naskrobać dla Was krótkiego, okołogejmingowego posta. Bo widzicie, ja świetnie zdaję sobie sprawę z tego jak niewielu z Was, Drodzy Czytelnicy, posiada konsolę PlayStation4 i jak niewielu z Was obchodzą moje recenzje gierek. Niemniej jednak, będę je pisał, bo sprawia mi to frajdę. A może kiedyś będę robił to zawodowo? <tupie nóżkami z przejęcia>


Ale, ale – już wyjaśniam o co biega w tytule. Opowiem Wam krótką historię o graczu, który zapomniał, że nowe nie znaczy lepsze. Że drogie nie znaczy bardziej zabawne. Że gra z 2012 roku może TOTALNIE zmiażdżyć grę z bardziej znanej serii z roku 2015. Krótko mówiąc, opowiem Wam swoją historię!

Najnowszy Heroes of Might & Magic z rzymską cyferką VII w tytule wyszedł 13 października ubiegłego roku, oczywiście wyłącznie na komputery osobiste (PC). Nie wiem czemu, ale nagrzałem się jak matoł. Już kilka miesięcy wcześniej kupiłem paczkę preorderową, która zawierała koszulkę i pozwalała mi odpisać koszt paczki od ceny gry. Warunek był jednak taki, że kupuję HoM&M VII jakoś przed końcem roku (tutaj sprzedawca niepewnie się motał). Ważne jest jednak to, że kupuję niedługo po premierze, zanim zdąży stanieć. No i urobiony przez marketingowców, z bananem na twarzy, kupiłem HoM&M VII jakoś 15 października. Za prawie 130 złotych, o ile dobrze pamiętam. Z wypiekami na twarzy biegnę do domku, odpakowuje z folii, instaluję (długo jak cholera), pobieram łatki (gra od Ubisoft, więc długo jak cholera) i wreszcie GRAM. Pograłem, pograłem chwilę, przeszedłem ze dwie misje w kampanii, no niby spoko. Kolejny dzień pograłem, ale już dużo krócej. Później wróciłem jeszcze ze trzy razy. I na tym na razie koniec. Średniawa. Fabuła opowiadana przy stole narad dupci nie urywa. Nie umiem zżyć się z bohaterami. Polski dubbing (jak w większości przypadków – ssie), a wielka nowość – budowanie mostów – to uciążliwa duperela. Po osiągnięciu pewnego poziomu doświadczenia w danej misji, dalszy rozwój zostaje zablokowany, bo osiągnęliśmy limit. Skandal! Do tego formuła z siedmioma surowcami zdaje się wyczerpywać. Nieczytelna minimapka. Dość wtórne misje. Konieczność rozdzielania armii na mniejsze kompanie, bo fabuła mówi, że nie możemy stracić jakiegoś gołowąsa. Słowem, przyjemność czerpana z rozgrywki jest mocno ograniczana.


I drugi bohater dzisiejszego wpisu – King’s Bounty: Wojownicy Północy. Gierka dodana do styczniowego CD-Action, wraz ze świetną strzelaninką Bioshock 2 i kilkoma freeware'ami. Koszt: 15,99 PLN. Do tego dostajemy ciekawą gazetkę, z którą spędzimy ze dwa wieczorki i kilka posiedzeń na porcelanowym tronie. Dobry interes? ZAJEBISTY! Grałem kiedyś w pierwsze King’s Bounty i bawiło mnie wybornie. Kontynuacja przeniesiona w skandynawskie uniwersum jest niemal identyczna. Różni się szczegółami. Ale nadal mamy: świetną, wciągającą fabułę, humor, masę questów, kminienie, które jednostki najlepiej zabrać do niewielkiej armii, ograniczonej umiejętnościami dowodzenia bohatera i kminienie jak rozwinąć naszego herosa, bo bardzo łatwo zapędzić się w kozi róg lub utrudnić sobie życie. Zero rozbudowy miast. Mniej skomplikowana niż w HoM&M VII, choć również wymagająca odpowiedniej taktyki, walka rozgrywana na heksach. Dużo krótsze czasy wczytywania. Ani się obejrzałem, a licznik na Steamie wskazał, że gram już prawie 30 godzin. I nie ma mowy o nudzie. Wczoraj przysiedziałem do drugiej, mimo że w tym tygodniu czekają mnie dwa, na szczęście łatwe, egzaminy…


Jaka jest zatem największa różnica między HoM&M VII a KB:WP? Grafika. W pierwszym dziełku jest naprawdę niezła. Ręcznie malowane miasta, świetnie animowane modele postaci i otoczenia. Poza tym, podoba mi się system oskrzydlania w turowych potyczkach, czego w żadnym KB nie doświadczymy. Nie zrozumcie mnie źle, siódmy Heroes to nie jest zła gra. Podejrzewam, że mógłbym się do niej przekonać, przyzwyczaić, ale… musiałbym nie mieć fajniejszych alternatyw na podorędziu. Bez kitu, czasem lepiej nie tykać kontynuacji kultowych serii, zdusić sentyment w zarodku. HoM&M III jest najlepszą odsłoną i basta. Tylko ją powinienem zapamiętać. Następnym razem będę głuchy (lub chociaż odrobinkę głuchszy) na krzykliwe reklamy.

Dlaczego napisałem Wam tego posta? Styczniowe CD-Action jest w kioskach i salonach prasowych jeszcze równy tydzień, do 8 lutego. Być może w części punktów zeszło już z półek. Pochodźcie po mieście, poszukajcie, jeśli chcecie zagrać w jedną z najlepszych strategii turowych osadzonych w świecie Fantasy ostatnich lat. Gierka chodzi nawet na laptopach za 1500 złotych. I nie jest jakoś okropnie kanciasta, baśniowa oprawa i muzyka wciąż dają radę. Na najniższych wymaganiach pójdzie większości z Was, zapewniam. Warto!

Czasami 16 złotych może dać więcej szczęścia niż 130. Chociaż koszulka niczego sobie. No ale jak to tak, nosić się w czymś, do czego nie do końca jesteśmy przekonani? Chcę koszulkę King’s Bounty!

Czasami brzydsza dziewczyna może dać więcej szczęścia niż superładna z fochami. Hmmm...

A na koniec, łapcie ambitnego cytata, z racji tego, że mój wróżbita Maciej w King’s Bounty: Wojownicy Północy jest już całkiem dobrze rozwinięty (jak na 20 poziom doświadczenia, rzecz jasna)! O dziwo, piosenka, a w zasadzie beat, naprawdę buja! xD

Lecę tu fchuj, cały rejon jest mój!
~Bonus BGC/BODYCHRIST, Lecimy fchuj