niedziela, 31 maja 2015

RECENZJA #79: Umowa z Bogiem - Will Eisner


A właściwie trzeba by napisać: Trylogia Umowa z Bogiem. Życie na Dropsie Avenue, bo tak brzmi pełny tytuł zbioru trzech powieści graficznych w twardej oprawie (Umowa z Bogiem, Siła Życiowa i Dropsie Avenue). Zawsze delikatnie się waham czy powinienem pisać tego typu recenzje, które de facto są laurką dla autora i jego dzieła. Trudno jednak nie wspomnieć o wytworze kultury, który poruszył jego odbiorcę (czyli mnie, hehe) do głębi. Poza tym nie oszukujmy się: nie jestem w stanie pisać o wszystkich nowościach i zastępować profesjonalne portale. Logika bloga narzuca się zatem sama, a jest nią wybiórcza opiniotwórczość jednostki, która świadomie selekcjonuje treści dla czytelników, uważając je za godne internetowej ekspozycji. Odsiewam zatem ziarna od plew i gorąco polecam tytuł, którego polecać właściwie nie trzeba, gdyż dawno znalazł swoje miejsce w Kanonie Komiksu* wydawnictwa Egmont Polska.
Klimat historii, która toczy się na przestrzeni kilkudziesięciu lat XIX i XX wieku wokół JEDNEJ kamienicy jest największym atutem zbioru. Ścierające się mniejszości etniczne, uliczni śpiewacy, szmaciarze i wariaci, nowobogaccy kamienicznicy, typy spod ciemnej gwiazdy czy przegrani pracownicy fizyczni z łatwością ożywają w naszej wyobraźni. Czytelnik w mig jest w stanie pojąć ich motywacje, rozterki i szelmowskie zachowania. Świat przy Dropsie Avenue jest plastyczny przez ludzkie dramaty. Gęsta kreska świetnie podkreśla nostalgię i temporalność. Wszystkiego i wszystkich. Życie człowieka jest jak ten kwiat - ledwo rozkwita, a już się kończy, jak ponoć mawiają na protestanckich pogrzebach.
Połączenie obrazu z tekstem ma wielką moc, z czego świetnie zdawali sobie sprawę pieniacze występujący przeciwko tzw. Zeszytowi Ćwiczeń z Ekonomii autorstwa Kiciputka. Po skończeniu drugiej części (co miało miejsce pod koniec ubiegłego tygodnia jakoś o wpół do drugiej w nocy) musiałem wysłać Dziewusze esemesa, że epizod Siła życiowa odświeżył moją optykę. I niech to będzie największa rekomendacja, że warto. Nie bałem się obudzić swojego Potwora, bo musiałem się z kimś podzielić wrażeniami, tak jak z Wami teraz! Można by trochę ponarzekać, że Eisner nie zawsze rozdziela kadry, co w kilku przypadkach może zdezorientować czytelnika, ale to pieprzony niuans.
Tak własnie prezentuje się styl Willa Eisnera, choć nierzadko
autor trzaska sobie jakiś widoczek lub kadr na całą stronicę.
A co to!? Pierwsze cycki na blogu, teraz to będzie popularność...
Jeśli masz mniej niż 18 lat, to szoruj stąd nicponiu!

* - Kolekcja Kanon Komiksu powstała z myślą o odbiorcach, którzy chcieliby zapoznać się ze sztuką komiksu i mieć gwarancję, że w ich ręce trafiły dzieła wybitne i ciekawe. Proponujemy czytelnikom komiksy przełomowe, reprezentujące różne style plastyczne i narracyjne, stworzone przez najważniejszych autorów gatunku. Znajdują się wśród nich opowieści fantastyczne, obyczajowe, historyczne, mitologiczne oraz surrealistyczne i superbohaterskie; komiksy kolorowe i czarno-białe, wykorzystujące różne techniki graficzne. Kanon Komiksu to książki, które powinny stanąć na półce każdego miłośnika literatury i sztuki współczesnej. Tako rzecze ulotka promocyjna i rzeczywiście może być bliska prawdy, pomijając fakt, że każda seria to tylko subiektywny konstrukt jury.
Dane techniczne:
Autor: Will Eisner
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Egmont Polska
Liczba stron: 512
ISBN: 978-83-237-2858-0
Cena detaliczna: 99,90 złotych

Płynę po morzach, spisując wspomnienia w kajet,
i co by się działo zapamiętaj Bosmanie, że
tylko frajer w tym momencie zszedłby z mostka,
wystrzelił flarę, ludziom kazał łapać za wiosła!
                                                    ~Małpa, Sztorm

środa, 27 maja 2015

RECENZJA #78: Sałatka turecka Julek


Ten post będzie jak szybki liść. Pełen frustracji, niczym przygniecione liście Sałatki tureckiej, które znalazłem w produkcie garmażeryjnym firmy Julek z Poznania. Tak w ogóle to jakim trzeba być ciołkiem, żeby na co dzień jeść takie ściśnięte, skraplające się plastikowych pudełkach sałatki? Ten wątpliwy przysmak kupiła mi Matula, która wiedząc, że całe popołudnie spędzi u fryzjera, zaopatrzyła lodówkę w jakąś przekąskę. Bo mój prawie 23-letni syn ma dwie lewe ręce i nie umie sobie przygotować nawet kanapki - pomyślała zapewne poczciwa kobiecina.
A odnośnie samej sałatki - ZDECYDOWANIE NIE POLECAM! W środku czeka na Ciebie ekonomicznie pokrojona sałata (nie zmarnowano ani tyciego kawałeczka twardego, wewnętrznego głąba, który - słowo daję - chrzęścił między zębami niczym zmarznięta kapusta Królika z Kubusia Puchatka), pomidor, którego wnętrze smakuje jak przejrzały arbuz i góra dwa plastereczki ogórka dla zmylenia przeciwnika nazywane Telewizją Publiczną... tłu! Chciałem powiedzieć pokrojone na ćwiartki. Z resztą składników chyba było w miarę okej: ostra cebulka z nieźle przyprawionym mięsem drobiowym (za mało!) ratowały sytuację, do tego na końcu dokopałem się do stłamszonej w kąciku kukurydzy. Były też 2 (słownie: dwie) czarne oliwki, których osobiście nie znoszę. Ach, nie wspomniałem o małym pojemniczku sosu: jogurt zmieszany z majonezem, odrobiną czosnku i przypraw. Jadałem gorsze sosy czosnkowe, choć ten niczego nie urywał.
Zapomniałem spytać Matuli ile ta delicja kosztowała, ale raczej nie była warta swojej ceny. Trzeba takie rzeczy przygotowywać samemu, no nie ma innej opcji. HWD Gotowym Wyrobom Cateringowym!
PS: Teraz się boję, że firma Julek to jakieś karki i przyjadą w pięć samochodów i mnie sklepią pod blokiem ;( Psze Panów, okoliczność łagodząca jest taka, że mam cinszki okres na uczelni i z nerwów chciałem ścisnąć jakiegoś Prywaciorza (czyt. MŚP) w Internecie...
Robię hajs jakbym robił obiad to Wam powiem chłopcy:
Robię sałatę, robię sos, robię klopsy!
                                               ~VNM, Rozpierdol

sobota, 23 maja 2015

RECENZJA #77: Ksin. Drapieżca - Konrad T. Lewandowski


Kolejny, drugi już tom Sagi o kotołaku. I siedemdziesiąta siódma recenzja na moim blogu. Jak to się dawniej prawiło: staruch dwie kosy minął, to się będzie długo w zdrowiu trzymał. Mam nadzieję, że ta zasada tyczy się również blogów. I ich autorów.
Cóż można nowego powiedzieć o Ksinie. Drapieżcy, czego nie zawierała recenzja Ksina. Początku (kliknij, żeby przeczytać)? Nadal mamy świetny patent z dwoma równolegle prowadzonymi wątkami, które później splatają się w całość, co niezmiennie dobrze wpływa na dynamikę lektury i apetyt na finał. Mam wrażenie, że w tej części więcej mamy dworskich problemów i intryg, niż opowieści ze szlaku, czemu również należy radośnie przyklasnąć. W końcu Ksin to teraz Dowódca królewskiej gwardii w randze tysiącznika! [SPOILER] Przydarzy mu się również dowodzić całym legionem, choć opisy batalistycznych starć nie są najmocniejszą stroną Pana Lewandowskiego. Podobnie jak dość gęsto poutykane w suknie fabuły sceny miłosne, ale nie można mieć wszystkiego. [KONIEC SPOILERA].
Reszta po staremu - niedostępna i hardkorowa magia, w której czytelnikowi na tym etapie zanurzenia w uniwersum pozostaje niewielkie pole do spekulacji i przewidywania. Miejscami drętwe dialogi lub (o zgrozo!) nienaturalne miejsca wprowadzenia istotnych szczegółów. [SPOILER] Mowa tu o pierwszej rozmowie Rodmina z Ksinem na temat zmarłej królowej matki, gdzie detali dowiadujemy się z ironicznej uwagi maga (dla dociekliwych: strona 210). Od czego do cholery jest trzecioosobowy narrator!? [KONIEC SPOILERA]
Na uwagę zasługują naprawdę syte dodatki (Opis świata Międzykontynentu i Królestwa Suminoru) robiące lepszą robotę niż Bestiariusz, do którego trzeba było włączyć ustępy pt.: Wpływ mocy Onego i Zabezpieczenie zwłok przed Przemianą, co lepiej usystematyzowałoby wiedzę nieco zagubionego w pierwszej książce odbiorcy. Wróćmy jednak do teraźniejszości - w dwóch obszernych dodatkach miejscami jest infantylnie-gawędziarsko lub nieudanie-encyklopedycznie, ale świat wydaje się dogłębnie przemyślany. Szczególnie ładnie rozkminieni są Strażnicy Prawa i Zakon Łagodzicieli Waśni. Miejmy nadzieję, że te organizacje nie będą "martwe" i odegrają jakąś konkretną rolę w świecie powieści.
Pozwólcie, że zacytuję Wam króciutki fragmencik podrozdziału Kalendarz, bo tu również jest nadzwyczaj ciekawie: [...] Ujednolicone są tylko nazwy jedenastu miesięcy, z których składa się rok: Żurawi, Żab, Koni, Soków, Westchnień, Pszczół, Łanów, Wesel, Orzechów, Pożegnań i Czekania. Każdy miesiąc ma 33 dni, z wyjątkiem miesiąca Czekania, który liczy od 31 do 36 dni, a jego długość jest ustalana corocznie i ogłaszana w świątyniach w połowie miesiąca Pożegnań (str. 449-450). Nieźle to wszystko obmyślane, a przebłyski zdarzają się dużo częściej.
Ciekawe co dalej z Irian. Rośnie nam taka druga Ciri... Zacieram łapki myśląc o dalszych perypetiach Różanookiej i Ksina. Co by nie mówić, sagę pożera się niebywale gładko. W kilka dni. I to raczej bliżej dwóch niż pięciu!
Dane techniczne:
Autor: Konrad T. Lewandowski
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 480
ISBN: 978-83-10-12540-8
Cena detaliczna: 39,90 złotych
PS: Wiecie co mi przyszło do łba? Szalony pomysł! CD Projekt RED mogłoby wziąć na warsztat Ksina i stworzyć nową serię klimatycznych, słowiańskich RPGów. A może crossover światów? Wiecie, że niby Koniunkcja Sfer połączyła uniwersa Międzykontynentu i... Kontynentu? Jak się nad tym głębiej zastanowić... Tylko później pamiętajcie kto pierwszy na to wpadł! ;)
Dzisiaj mówią o nas więcej, znają nasze ksywy,
na serduchu trochę cieplej, rośnie wskaźnik siły!
                               ~Planet ANM, Universum

wtorek, 19 maja 2015

RECENZJA #76: Francuskie trufle z Biedronki


Dodaj do tego kawior i szampan, a masz synonim blichtru i wystawnego życia. Mięciutkie i bardzo słodkie, choć słodyczą szlachetną, pochodzącą od: ciemnej, wykwintnej czekolady i chrzęszczących między ząbkami, odświeżających wiórków kokosa. I takie właśnie są Trufle z Biedronki za 5,99 zł! Coated with grated coconut.
Jest bardzo niewiele lepszych słodyczy, które miałem przyjemność w swoim nudnawym życiu skosztować! Może Baklava? Albo Tiramisu? Ewentualnie ciastko z wiśniami na wierzchu z McCafé?
Właściwie nie wiem jaka firma odpowiada za ten konkretny przysmak. Na boku pudełka widnieje informacja o Chocmod SAS, które swoją siedzibę ma we francuskiej gminie Roncq, lecz złota saszetka, w której skrywa się delikatna słodycz jest sygnowana logiem Fancy Truffles, które z kolei kojarzyć należy raczej z Belgią. Mamy jeszcze emblemat Truffettes de France 1948 na froncie. Czyżby jakiś cross? Albo lekceważące traktowanie polskiego konsumenta i wciśnięcie mu resztek i bubli! #Marian_Kowalski

Cóż, pewnie sprawy nie rozwiążemy, a sam produkt w tej postaci będzie niezwykle trudny do zdobycia, gdyż funkcjonował w ramach Tygodnia Francuskiego w sieci sklepów Biedronka. I po spałaszowaniu jednego zwiadowczego pudełeczka potruchtałem po cztery następne. Jedno z tzw. bulem serca oddałem Dziewusze, w nadziei, że spożyjemy cudeńko razem. Zżarła sama. Po kryjomu. Ściemniając potem, że częstowała rodzinę.
Czy wiesz, że: trufla to najczęściej zawilgocona, nieowłosiona końcówka psiego nosa? Jej wielkość zależy od wielkości kufy (psiej trzewioczaszki). Kultura & Fetysze bawi i uczy!
Tak wygląda po delikatnym zmrożeniu i przepołowieniu.
Smakuje lepiej niż wygląda... ;]
Minusy:
- Opakowanie kiepsko się zamyka, mimo specjalnych wcięć i szparki
- Produkt nie wygląda tak atrakcyjnie jak na etykiecie (syndrom fotografii burgera)
- Tak naprawdę w 100 gramowym opakowaniu łakocia nie jest zbyt dużo (13 kuleczek)
Plusy:
+ Cała reszta! <3
The coconut nut is a giant nut
If you eat too much, you'll get very fat!
                ~Smokey Mountain, Da coconut song
W tym mieście tango to frykas,
panowie owocowi chcą bananem mango dotykać...
                ~Taco Hemingway, Marsz, marsz

poniedziałek, 18 maja 2015

RECENZJA #75: Race The Sun (PS4)


Bardzo przyjemne doświadczenie - maksymalnie minimalistyczna gra w której siadamy za sterami bryłowatego stateczku przeciskającego się między kamieniami, wiatrakami, spadającymi blokami i innymi tego typu przeszkodami. Naszym jedynym celem jest przetrwanie i kolekcjonowanie niebieskich kryształków zwanych tris. Na mapie rozsiane są również boosty: skoki, dopalacze i tarcze, które mogą wyratować nas od przypadkowych kolizji na trasie. Ważne jest to, żeby ścigać zachodzące za horyzont Słońce. Tylko ono może dostarczyć niezbędną dla silników energię do paneli słonecznych.
Codziennie mamy nowy, wygenerowany tylko na jedną dobę świat, a po zdobyciu 25 levelu pojazdu możemy nawet pokusić się o przejście kilku regionów z rzędu. Niestety, po wykonaniu quasi-questów i wywalczeniu wszystkich udoskonaleń statku (łącznie z personalizującymi skrzydła motywami) z ekranu zionie nudą. Bo ile razy można oglądać brzydką animację eksplozji? Gra, która mogła wybornie odstresowywać staje się przyczyną niemałych frustracji, głównie przez poziom trudności.


Oprócz podstawowego trybu gry, podczas którego śrubujemy punktowe rekordy (Race The Sun), mamy jeszcze horrendalnie trudną przeprawę zwaną Apocalypse, gdzie na twarz spadają nam pociski do zera ograniczające widoczność, a jedynym nieruchomym elementem na mapie zdaje się być podłoże i Labyrinth, który delikatnie oddala punkt zaczepienia kamery, umożliwiając przy tym lepsze wybory na poszatkowanej tunelami mapie. Tak naprawdę tylko do pierwszego, tytułowego sposobu gry warto sobie bardzo sporadycznie powrócić. Niezłym pomysłem są interaktywne creditsy - jedyny tryb, w którym ukończyłem rozgrywkę.
Podsumowując: każdy miał kiedyś kolegę, który chciał sobie trochę polatać. Dziełko Flippfly może mu to umożliwić. Warto pobrać jeśli ktoś ma PlayStation Plus. Bawi bardziej niż Hohokum...

Plusy:
+ Proste i przejrzyste reguły zabawy
+ Niemęcząca muzyczka i nienachlane efekty dźwiękowe
+ Wysoka płynność działania programiku
+ Komponenty wybrane dla statku wymagają ciut zastanowienia (bo strategia to za duże słowo)
+ Przyjemna i stylowa grafika...
+ Codziennie nowy świat do eksploracji...

Minusy:
- ... chociaż ci przeciwnicy wyglądają zbyt prostacko (sunące ryby?)
- ... który jednak niewiele różni się od tego z dnia poprzedniego. I jeszcze poprzedniego.
- Brzydkie eksplozje (właściwie to... jedna eksplozja)
- Zniechęcający do zabawy brak długofalowego celu
- Wysoki próg wejścia (szkoda, że nie ma kilku poziomów trudności do wyboru)
- To jednak tylko przerywnik, który ciężko potraktować jak poważny tytuł
(szczególnie po maksymalnym udoskonaleniu statku)
Nadal mamy w planie polatać [...]
Za rok przywitamy Jukatan!
                               ~Quebonafide, Trip

poniedziałek, 4 maja 2015

RECENZJA #74: Never Alone / Kisima Innitchuna (PS4)


Dobrze jest mieć abonament PlayStation Plus, bo co miesiąc wpadają jakieś indykowe gierki, które są miłymi przerywnikami, a w które na pewno inaczej bym nie zagrał. Miłym odkryciem z kwietnia jest Never Alone - przepiękna platformówka osadzona w świecie inuickich (eskimoskich) wierzeń i filozofii życia zgodnej z naturą (dacie wiarę - autorzy wspominają o konsultacjach z blisko 40 autochtonami z alaskijskich plemion, głównie radami starszych i gawędziarzami!).
Tak naprawdę mamy tutaj dość niewiele gry w grze (podobna przypadłość co w The Order 1886, nieprawdaż?), a fragmenty kiedy musimy coś na ekranie wykonać były w moim przypadku obowiązkiem. Głównie przez toporne sterowanie i  postacie (dziewczynka Nuna i śnieżny lis), które często się blokują, mają spóźnioną reakcję lub porywa ich arktyczny wiatr przy zmianie aktywnego heroska. Rzucanie bolas (broń miotana, obciążniki na lince) to już kompletna tragedia, choć trzeba przyznać, że ma w sobie klimatyczną nieporadność... Celowanie tym paskudztwem jest jednak mocno uciążliwe i nie przynosi żadnego funu.

Zorza polarna, niedźwiedź, Mali Ludzie, Zły Człowiek, Lodowy Olbrzym -
to będą nasi najwięksi przeciwnicy w czasie podróży. Ach, no i oczywiście wiatr!
Nie chciałoby mi się przechodzić tej zręcznościowej minigierki z kilkoma logicznymi zagwostkami, lecz jest coś, co warto w programie odkryć. Są to 24 świadectwa kultury przybliżające sylwetki mieszkańców nieprzyjaznej Alaski i ich sposoby radzenia sobie w ciężkich warunkach klimatycznych. Kilkudziesięciosekundowe filmiki są zrealizowane z polotem, w świetnej jakości, niczym najlepsze materiały wprost z National Geographic. Mamy kolejny już dowód (po świetnym Valiant Hearts: The Great War), że gry mogą być naprawdę edukacyjne. Nie jak brokuł polany czekoladą - ani smaczny, ani zdrowy. Drażniło tylko to, że niektóre identyczne kadry przewijały się w przekazach zbyt często (np. przygotowywanie posiłku).
I co tu zrobić z przyznaniem ocenki? Za warstwę artystyczną i przekaz należy się nawet dycha, ale ostatecznie najważniejsza jest przyjemność z rozgrywki, która tutaj występuje w dość śladowych ilościach (to raczej ulga, że udało się posunąć poziom naprzód i można dalej zająć się arcyciekawą fabułą, bo doczłapało się do kolejnego punktu zapisu). Poziomom nie można jednak odmówić kompletnego braku pomysłowości: musimy gęsto korzystać ze wszystkich umiejętności postaci, a areny zmagań dość mocno się od siebie różnią. Ze dwa razy w ciągu tych... niespełna trzech godzin zabawy, cmoknąłem nawet z uznaniem dla jakiegoś rozwiązania czy zagadki. Nie mogę jednak dać nic więcej niż 6/10, a to i tak ciut zawyżona nota. Zresztą kto by się w tym przypadku przejmował oceną? Warto zagrać, żeby mieć w przyszłości argument dla tych, którzy twierdzą że gry są rozrywką dla zakompleksionych szczeniaków, o!

Acha, można grać we dwójkę! Czy to zatem dobra gra na zapoznanie mniej bystrej dziewuszki z padem? Raczej nie, lepiej pokazać jej same świadectwa kultury, żeby archaiczny gameplay nie zniechęcił jej całkowicie do konsol...

Mróz! Przykrywa mapę lód!
Roztańczył się wiatr!
Gdzie spojrzeć garby zasp!
[...] Śnieg!
Przykleja się do rzęs!
Zamarzam na śmierć!
Już przestaje krążyć krew!
                ~Natalia Nykiel, Pół dziewczyna

Materiały pochodzą z: http://www.playstation.com/pl-pl/games/never-alone-ps4/