poniedziałek, 31 sierpnia 2015

RECENZJA #94: Warsztat pisarza. Jak pisać, żeby publikować - Dwight V. Swain


Mój serdeczny przyjaciel powiedział kiedyś, że wszelkiego typu wspomagacze pisarstwa wymyślono tylko po to, żeby wycyckać frajerów z pieniążków. Prawdziwy pisarze – ciągnął wywód – nie potrzebują kursów kreatywnego pisania czy książek, tylko siadają na dupie i przelewają myśli na papier. Wydaje mi się, że to tylko część prawdy. Jasne, że potencjalny twórca musi posiadać szereg ważnych atrybutów m.in.: zmysł obserwacji, emocjonalną inteligencję czy samozaparcie, ale wiele rzeczy czysto warsztatowych, typu budowa dialogów lub sposób konstruowania opisów, można się z powodzeniem wyuczyć. Innymi słowy – rzemieślnikiem może zostać każdy, ale prawdziwymi wirtuozami zostają nieliczni. Ci, którzy nie pragną pisać z przypadku, ale mają ku temu predyspozycje. Dlaczego zatem nie skorzystać z doświadczenia pokoleń poprzedników? Kupując Warsztat pisarz. Jak pisać, żeby publikować przyświecała mi jedna myśl – choćbym dowiedział się tylko jednej drobnostki, najmniejszej nawet pierdołki, o której nie miałem wcześniej pojęcia, a który sprawi, że będę pisać lepiej, to warto wydać te cholerne kilka dych.

W lipcu książkę przeczytałem, porobiłem solidne notatki, przemyślałem wszystko i wiecie co? Pomogło mi to stwierdzić, że każdy ma swój niepowtarzalny styl. I albo piszesz dobrze, albo ssiesz. Dlaczego tak twierdzę? Bo znam wiele książek, które napisano całkowicie niezgodnie (oczywiście nieświadomie) z zaleceniami opracowania Dwighta Swaina, a czyta się je świetnie. Znam również co najmniej kilka, które można by zanalizować krok po kroku w oparciu o Warsztat pisarza i znaleźlibyśmy wiele wspólnych mianowników. Tak czy owak kilka fundamentalnych zasad w swojej twórczości (jeśli takowa kiedykolwiek zacznie powstawać) zastosuję. Aż wstyd, że wcześniej nie wyłapałem niektórych oczywistych rozwiązań i schematów.

W czasie lektury należy mieć z tyłu głowy przynajmniej trzy fakty. Po pierwsze, autor zjadł zęby na scenariuszach. Ma (właściwie to miał) fioła na punkcie pisania wypełnionych akcją scen. Zawsze, zawsze musi być jakiś kontrast, konflikt, przeszkoda do pokonania. Po drugie, książka została wydana w roku 1965 (widać to choćby przy proponowanych metodach zbierania informacji czy przykładach, do których odwołuje się pisarz). Po trzecie, nie zapominajmy o nacji autora. Poradniczek jest napisany swobodnie, w amerykańskim stylu, a chociaż dobre powieści mają zasięg globalny, to jednak nie wszystko co pokochano w Stanach, zyskuje uznanie również w Europie Środkowo-Wschodniej. I odwrotnie. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie.

Co w moim odczuciu stanowi największą wartość pozycji? Szeroko rozpisano się na temat modułu bodziec-reakcja, który istotnie jest szalenie ważny przy planowaniu historii. W dużym skrócie - dobry bodziec musi: stanowić motor dalszego działania, być istotny dla bohatera i adekwatny do oczekiwanego efektu. Bohater powinien reagować zgodnie ze swoim charakterem (szczególnie przy pierwszym "spotkaniu"), na który składają się m.in.: pochodzenie społeczne, podejście do życia czy doświadczenie. Bodziec powoduje zmianę w świecie zewnętrznym, ta z kolei powinna zastymulować logiczną zmianę w świecie wewnętrznym bohatera, która rozwinie akcję. Szczegóły w rozdziale trzecim, ma to wszystko sens. Niegłupie wydają się również ustępy traktujące o konstruowaniu ekspozycji (najprościej: wszelkie informacje o przeszłości, kreślenie kontekstów), dynamizacji działań głównego antagonisty i różnicowaniu/etykietowaniu bohaterów.

Część mająca znamiona coachingowe wydaje się zbędna i miałka. Rozdział pt. Sprzedaż opowieści, który ma aż jedną stronę i miał być śmieszny, jest trochę niesmaczny. Dość, że Swain ma chociaż tyle przyzwoitości, że odsyła nas do innej książki – The Writer and His Market Paula R. Reynoldsa. Po stronie plusów należy wspomnieć o Załączniku C, który zawiera kilkanaście pozycji w języku polskim, po które mogą sięgnąć nienasycone gryzipiórka. Tylko jakiemu młodemu wilkowi literackich salonów chciałoby się to wszystko czytać?

I mimo, że mógłbym wypisać Wam kilka tipów z każdego rozdziału, które szczególnie należy wziąć sobie do serca, to byłoby to ciut nieuczciwe. Zarówno w stosunku do Uniwersytetu w Oklahomie posiadającego pełne prawa do dziełka, wydawnictwa AG-TEL jak i portalu Pasja Pisania, który prowadzi internetową dystrybucję. W ostatniej zaś instancji byłoby to dla Was zbytnie ułatwienie. Ja bowiem musiałem zamówić, przeczytać i przetrawić cały ten materiał. A wiedza jest bardzo cenna. Jestem więc (tymczasowo) uprzywilejowany.

Mój werdykt odnośnie pożyteczności książki? Jeśli chcesz pisać - czytaj takie vademeca. Zaszkodzić Ci to nie zaszkodzi, a może da bardziej refleksyjne spojrzenie, kto wie? Można poszperać za tą lub inną tego rodzaju publikacją, nie liczyłbym jednak, na odnalezienie w nich gotowych recept na sukces. Bo można się srodze zawieść. Oj srodze…

Dane techniczne:
Autor: Dwight V. Swain
Tłumaczenie: Magdalena Burdzy-Barrington
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: AG-TEL
Liczba stron: 343
ISBN: 978-83-930831-1-4
Cena detaliczna: 40 złotych (wraz z przesyłką)

środa, 26 sierpnia 2015

RECENZJA #93: Fałszerz / The Forger


Czasem, po obejrzeniu filmu, mam ochotę coś krótkiego o nim napisać. Nazywam to szumnie recenzją, ale to raczej krótka wzmianka. Opinia. Flashback. Dwa dni temu do śniadanka ziornąłem sobie na Fałszerza z 2014 roku. I może obraz ten nie pozostawił mnie ze szczęką na ziemi i efektem wow, ale oglądało się go całkiem przyjemnie.

Zacznijmy od gatunkowego szufladkowania. W Internetach możemy znaleźć informacje, że to film akcji lub nawet thriller, a dla mnie to przede wszystkim dramat. Z elementami akcji, to prawda, ale na pierwszy plan wysuwa się choroba nowotworowa 15-latka, motor napędowy całej historii. Gdyby nie on, tytułowy fałszerz prawdopodobnie nie zgodziłby się na ostatnią robotę związaną z podrobieniem słynnego dzieła Moneta pt. Spacer. Kobieta z parasolką.

Podobają mi się oszczędnie nakreślone relacje trójki facetów z wielopokoleniowej, rozbitej rodziny. Każdy z nich jest takim cwaniaczkiem pokrzywdzonym przez los. Trudno nie polubić Raymonda Cuttera, w którego rolę wcielił się John Travolta. W zasadzie gra on tak samo we wszystkich filmach, ale bawi to niemal identycznie jak w Bez twarzy z '97, za który to obraz John ma ode mnie dożywotni props. Plummer, Sheridian i Spencer też w sumie bez zarzutu. O ile role dwóch ostatnich aktorów nie wydają się wymagać szczególnie dużej dawki inwencji, o tyle posiwiałego Josepha trzeba było zagrać słodko-kwaśno, co się właściwie udało.

Podoba mi się również zręczne operowanie wybranymi motywami: spełniającego życzenia dżina, malarstwa Paula Gauguina i w konsekwencji podróży na Tahiti.

Podoba mi się wreszcie ciut zakamuflowane, nienachalne przesłanie, starające się zasugerować odbiorcy, że każdy z nas może być czyimś bohaterem codzienności.

Podsumowując: spoko filmik. Naturalizm i brak plastiku w kadrach. Nie przeszkadza nawet kiepsko zarysowany światek przestępczy Bostonu i nijaka, słaba postać antagonisty głównego bohatera.

[SPOILER] Całe szczęście, że nie pokuszono się o motyw miłosny między policjantką, a Raymondem. To już by było zbyt hollywoodzkie, tandetnie oczywiste i niepotrzebne. Do tego obowiązkowa zazdrość jej policyjnego partnera, który chce posadzić konkurenta na dołku i agentka Paisler zostaje zmuszona do postąpienia niezgodnie z systemem wartości w imię nowej miłości. #rym Oj dobrze, że nie spieprzyli tego w ten sposób. Może mieli to nakręcone, ale ostatecznie powycinali sceny? Niewykluczone, zważywszy na długość filmu (niewiele ponad 90 minut). [KONIEC SPOILERA]

Nowotwór mógł mnie zabić - jasne, że wiem!
Ale dlaczego czterolatek dostał raka przez sen?
~VNM (834), Efekt Motyla

Materiały pochodzą z: www.obrazy.org i www.seansik.top.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

RECENZJA #92: Król biurowej klasy średniej - Maciej "Zuch" Mazurek


Powiem Wam, że pisząc niniejszą notkę odczuwam pewnego rodzaju dyskomfort. Dlaczego? A to z prostego powodu: kilka dni temu dość jasno i klarownie wyraziłem raczej chłodną opinię na temat dzieła Orhana Pamuka, noblisty i poczytnego tureckiego pisarza, który ni jak mi nie podszedł, a plusów w lekturze Cevdet Bey i synowie szukałem mocno na siłę (kliknij, żeby przeczytać recenzję). Dzisiaj zaś chciałbym przybliżyć swoim bardzo licznym czytelnikom (choć po prawdzie zmieścilibyście się na małym piłkarskim stadionie i nie byłoby nawet zbyt ciasno) tytuł "jakiegoś tam" Maćka Mazurka alias Zucha, poznańskiego grafika i blogera. Szkopuł polega na tym, że Zuch, mówiąc kolokwialnie, zrobił mi dobrze, choć była to raczej krótka przygoda. Cóż, widać prawdą jest, że długość nie zawsze ma znaczenie, a nazwiska nie grają!

Ani Zuchrysuje.pl, ani Zuchpisze.pl, przyznam szczerze, nie odwiedzam, ale wyszło to raczej na dobre mojej lekturze. Ze średnio wnikliwego riserdżu (iście blogspotowego) wnioskuję, że o ile komiksy pojawiały się już na pierwszym blogu autora, to część literacka jest już całkowicie świeża i pachnie premierowym materiałem. Lub przynajmniej solidną redakcją. Oczywiście siłą rzeczy przebywając w Internetach wpadła mi w oko charakterystyczna minimalistyczna kreska i egipska perspektywa postaci z wielkimi nochalami, ale brałem książeczkę z półki (opatrzonej napisem komiks) zupełnie w ciemno. I podejrzewam, że właśnie na takich osobach pozycja zrobi największe wrażenie. Ci, którzy dobrze znają Zuchrysuje skupią się zapewne bardziej na części zadrukowanej literkami. A proporcje litego tekstu i komiksu są, swobodnie licząc, jak 2:3. Spoko.

Zuch ma świetne pióro. Inteligentne, z melodyjną składnią, niestroniące od kolokwializmów. Płynie się wyśmienicie. Krótka, blogowa formuła opowiadania pozwala wygodnie dozować przyjemność. W moim przypadku Król biurowej klasy średniej sprawdził się jako towarzysz tramwajowo-pociągowych wojaży do Dziewuchy. Sprawdził się doskonale, lecz na zaledwie dwa przejazdy w obie strony. Czyli nie więcej niż 4 godziny. Ze szczególnym zaangażowaniem emocjonalnym czytałem iście homerycką scenę finałową, ale więcej pary z ust nie puszczę, żeby nie było narzekań, że spoilery. W każdym razie to zawsze dobrze, kiedy czytelnik nie traci zainteresowania utworem gdzieś w połowie. Odwrotna sytuacja jest wręcz patologiczna i nienaturalna, prawda? (patrz: Cevdet Bej i synowie).

Odrobinę żalu mieć można o brak korespondencji między tekstem i obrazem. Może warto byłoby strzelić jakiś ładny obrazeczek podsumowujący głębokie zmiany w agencji marketingowej? Jakaś zabawna graficzka z p. Krzysztofem Miłym i p. Księgową przebierającymi wiosłami na galerze? No byłaby to wisienka na torcie. Zdaje się również, że w nielicznych przypadkach, a chyba tylko w jednym bezpośrednio, żart sytuacyjny z tekstu i ten na rysunku są prawie identyczne. Drobna rysa. Ale w innych kwestiach przyczepić się nie ma o co. Zarówno treściowo, jak i edytorsko tytuł się broni. Duży, wyraźny font (w przypadku numeru strony może nawet ZBYT duży) i ogólne ładne rozmieszczenie elementów utrwaliły w mojej głowie pozytywne wrażenie estetyczne, które pielęgnuję w sobie do dziś, a więc kilka dni po skończeniu lektury. Do tego świetne poczucie humoru nasuwające skojarzenia z Młodzi, wykształceni i z dużych ośrodków i już mamy dobry powód, żeby zainteresować się twórczością Macieja "Zucha" Mazurka. Śmiało polecam, pięć na szynach!

Wersja papierowa w Empikach i innych kulturowych dyskontach lub na editio.pl, a ebooczki (ePUB, .pdf lub MOBI) tylko na ebookpoint.pl. Napisze Wam to, a co! Pisało Było napisane na tylnej okładce, to co mam nie napisać? Będzie wyglądało bardziej profesjonalnie!

Dane techniczne:
Autor: Maciej "Zuch" Mazurek
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: HELION
Liczba stron: 223
ISBN: 978-83-246-9909-4
Cena detaliczna: 37 blach

środa, 19 sierpnia 2015

RECENZJA #91: Sos malinowy TYMBARK


Może zbyt szumnie nazwałem wpis, który właśnie czytasz recenzją, bo będzie to raczej szybka opinia. Szybki strzał. Przestrzegam Was, Moi Drodzy, przed sosami do lodów. Nie tylko tymi od Tymbarka, ale wszystkimi w ogóle. Słodkie to takie, ręce i butelka się kleją…

Symulacja: kupujesz sobie karton lodów truskawkowych od Algidy albo sorbet malinowy od Grycana. Siadasz wygodnie z miseczką przysmaku i polewasz całość sosem malinowym. W rezultacie w miseczce wszystko zaczyna się babrać, ciężko to ogarnąć łyżeczką, a najgorsze jest to, że przestajesz czuć właściwy smak lodów. Wszystko staje się słodkim ulepkiem, obleśnym ściekiem. Czujesz fazę? Lody, które i tak same w sobie zawierają sporo cukru, zostają zaatakowane dodatkowymi oddziałami węglowodanów, przy czym w ustach czujesz okropną przesłodkość, a między zębami pesteczki. Brrr!

Oczywiście sosu można również używać do naleśników, ciast, sałatek owocowych i ryżu. Ta ostatnia opcja wydaje mi się najbardziej sensowna. Ewentualnie jakieś gofry. Do naleśników zaś lepsze jest waniliowe Danio lub zwykły dżem, a psuć sobie sałatkę owocową takim badziewiem? Pozostawię Was sam na sam z tym dylematem… Ja jestem zdania, że jak sosy do lodów to tylko nad morzem. Kropka.

Cena – około 4 złotych za 200 gram produktu. Do wyboru również sos toffi i truskawkowy. Śmiercionośne E120 w składzie? Detected!

Odwiedź inne wpisy z kategorii jedzonka na moim blogu i polub fanpage Kultura & Fetysze! Miłego dnia!

Ni mom Insta ani Snapa, a chce się czasem pochwalić obiadkiem i co teraz..?
A wpierniczę na koniec posta, tematycznie pasuje. Jak ulał... :v

wtorek, 18 sierpnia 2015

RECENZJA #90: Cevdet Bej i synowie - Orhan Pamuk


Orhan Pamuk – turecki pisarz, noblista, komentator społeczny nielubiany zarówno przez środowiska fundamentalistyczne, jak i świeckich nacjonalistów. Od kilku lat w czołówce najbardziej rozpoznawalnych intelektualistów na świecie (pamiętajmy, że populacja świata muzułmańskiego do najmniejszych nie należy – to pewnie dlatego). Jego książki zostały przetłumaczone na ponad 50 języków, ale w Polsce proces ten rozpoczął się stosunkowo późno, bo dopiero po 2006 roku, a więc po Nagrodzie Nobla. Ja przebrnąłem właśnie przez pierwszą powieść autora, napisaną w latach siedemdziesiątych XX wieku – Cevdet bej i synowie. Ta rodzinna saga to w gruncie rzeczy mój zmarnowany czas. Dużo czasu, bo 740 stron to kilkanaście długich wieczorów. Dawno nie czytałem takich popłuczyn…

Spróbujmy jednak odnaleźć jakiekolwiek powody, dla których Wy mielibyście sięgnąć po skrzyżowanie Lalki (przynajmniej w stu-stronicowym prologu) z twórczością Dostojewskiego (nierzadko zdarzają się kilkustronicowe opisy irracjonalnych rozterek postaci). Po pierwsze, atmosfera leniwej Turcji zdaje się być dość udanie odwzorowana. Zadowalający stopień realizmu i egzotyki udało się osiągnąć bez zbędnej faktografii, obcobrzmiących słów i zbyt rozbudowanych opisów. Po drugie, często zmienia się narrator opowieści. Raz jest to ambitny młodzieniec, innym razem przywiązana do wartości rodzinnych matka, a zaraz potem najstarszy syn, głowa kupieckiego interesu. Mam jednak wrażenie, że o ile pierwsza część została świetnie zaplanowana, o tyle przydługi środek rozwlekł się niemiłosiernie, tracąc tempo i zainteresowanie czytelnika. Każda zmiana narratora to bowiem mozolny trud ponownego budowania akcji. Po trzecie… Chyba nie ma po trzecie.

Pod koniec miałem dość infantylnych, zdziecinniałych bohaterów, którzy ciągle szukają sensów życia i własnej tożsamości. Są zagubieni w relacjach międzyludzkich i niesłychanie rozchwiani emocjonalnie. Chcą być, ale bez działania. Ja wiem, że właśnie tacy są Turcy, ba, większość z nas podobnie się zachowuje, ale powieść nie musi być wierną kopią rzeczywistości. Choć momentami lubiłem Ömera, Refika czy Nigân Hanym, słabość ich charakterów z czasem nudziła. Bohaterowie ci nie byli ani szczególnie bystrzy, ani heroiczni. Byli po prostu przeciętnymi Turasami. I chyba właśnie dlatego rodzinną sagę Cevdet Bej i synowie zapamiętam jako przeciętną historię z kilkoma klimatycznymi fragmentami. Rozczarowałem się, a mam jeszcze cały karton książek Pamuka. Na szczęście cieńszych. Może się chłopak wyrobił, bo pierwsze razy nie zawsze są powodem do dumy.

Analizowanie wszystkiego… to właśnie nas unieszczęśliwia. A w Turcji dodatkowo wypycha poza społeczność! Pan to wie tak samo dobrze jak ja. Tutaj człowiek myślący jest samotny… Tutaj samo myślenie pozbawione uczuć jest zboczeniem… Poza tym jak ma pan zamiar ogarnąć wszystko rozsądkiem? W akcie stworzenia ofiarowano nam nie tylko rozum. Mamy uczucia! Czy nie czuje pan uniesienia na widok tureckiej flagi albo na wieść o wydarzeniach w Hatayu [zamieszki między Turkami a Arabami w 1938 roku – przyp. blogera]? Odrobina emocji wystarczy! Niechże pan wreszcie poczuje ekscytację, niech pan uwierzy, dołączy do innych, wyłączy umysł. Wtedy pan będzie szczęśliwy… (str. 362)

Dane techniczne:
Autor: Orhan Pamuk
Tłumaczenie: Anna Polat
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 741
ISBN: 978-83-08-04506-0
Cena detaliczna: 42 złote

niedziela, 16 sierpnia 2015

RECENZJA #89: LEGO Jurassic World (PS4)


Panie i Panowie, przed Państwem Lego Jurassic World! Grałem w wiele tytułów z serii Lego i żaden nie sprawił mi tyle frajdy i nie był tak przystępny dla gracza jak omawiana właśnie pozycja. Żodyn! Z chęcią trochę Wam o tej grze opowiem - a uwierzcie mi – jestem odpowiednią osobą na właściwym miejscu, bo przeszedłem grę na 100% (Platynka na PlayStation Network – obecna!) i dodatkowo, żeby wychwycić liczne nawiązania w cutscenkach, obejrzałem ponownie wszystkie cztery filmy. Chapeau bas!

Nieskrępowane czerpanie z całej filmowej sagi musiało być dla deweloperów z Traveller’s Tales Games gwarancją sukcesu. Materiału sporo, a my przeżyjemy WSZYSTKIE najważniejsze przygody z czterech filmów z ledwie kosmetycznymi rozbieżnościami w stosunku do kinowych oryginałów. Do tego bohaterowie nie są niemowami jak w niektórych projektach TT, lecz raczą nasze uszy wyselekcjonowanymi ścieżkami dialogowymi z Jurassic Park(s) i Jurassic World. MIÓD, chociaż rzeczywiście słychać różnice między jakością dźwięku ze starszych i nowych obrazów. Co ciekawe gra nie stroni od drastycznych scen pożerania ludzi. Ostatecznie jest to jednak przedstawione komicznie i z humorem (np. Tyranozaur Rex pod koniec drugiego epizodu wypluwa swoje ofiary)


O rety, od czego by tu zacząć… Może od tego, że po raz pierwszy w historii z prawdziwą przyjemnością przemierzałem otwarty świat pomiędzy poszczególnymi poziomami opowieści. Co prawda na początku bywałem odrobinę zagubiony (grałem z Dziewuchą i czasem traciliśmy ze sobą kontakt), ale po zrozumieniu systemu szybkiej podróży wszystko było przyjemne i bezstresowe. Prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero po odblokowaniu całej wyspy (a mamy ich łącznie dwie, choć w różnych okresach, co daje nam łącznie cztery odrębne otwarte światy) i możliwości swobodnego szwendania się po wybiegach, a także umieszczania na nich swoich dinozaurów. Aktywności pobocznych jest dość dużo: wyścigi, fotografowanie, leczenie chorych gadów i ratowanie pracowników w potrzebie. Jeśli dodamy do tego kolekcjonowanie bursztynowych klocków (odblokowują nowe bestie), skrzynek z kośćmi (pozwalają sterować szkieletami dinozaurów) i cennych czerwonych bloków (zapewniają liczne premie i śmiechowe urozmaicenia) – mamy prawdziwy raj dla chomików. Co ważne, w trybie swobodnej gry możemy wybrać punkt kontrolny, od którego zaczynamy poszukiwanie znajdziek na danym poziomie. To znaczne ułatwienie przy oczyszczaniu poziomów z co bardziej perfidnie pochowanych elementach.

Łamigłówki w znacznej większości są łatwe i nie powinny sprawić kłopotu nawet początkującym graczom. Dziewucha co prawda miała kłopoty, żeby czasem gdzieś doskoczyć, ale to tylko przez to, że był to jej pierwszy kontakt z padem. Wiecie, w tym związku tylko ja przegrywam życie grając w gry wideo… W Internetach czytałem opinie rodziców, że nawet czteroletni dzieciak jest w stanie przejść samodzielnie tytuł na około 60%, więc nie jest źle.* Można mieć drobne pretensje o to, że wiele podetapów to chaotyczne ucieczki przed mięsozaurami, no ale chwila – jesteśmy tylko małym ludzikiem w świecie prehistorycznych gadów. W filmach też chodziło głównie o przetrwanie. #Darwin


Nie wszystko jest jednak różowe. Pod koniec naszej przygody z grą siadamy sobie z Dziewuchą do dodatkowych poziomów (tych za dużo zebranych legomonet), a co dostajemy? Fragmenty zwykłych poziomów, na których uciekamy przed tymi samymi skurczybykami co wcześniej. Mocno nas to zniesmaczyło. Dziewucha miała nawet łzy w oczach, a ja musiałem ją pocieszać. Zaczęliśmy się więc kłócić, żeby rozładować napięcie.

Grając we dwójkę możemy podzielić ekran pionową linią lub zdecydować się na bardziej dynamiczny widok, gdzie dopiero przy zbytnim oddaleniu się od siebie, na ekran wkracza ruchliwa przekątna. I wiruje, wiruje, nierzadko uniemożliwiając skuteczne pokonywanie przeszkód obu graczom. Ponadto, zdarzyły nam się ze trzy przypadki ugrzęźnięcia na dobre w otoczeniu, gdzie niestety konieczny był restart poziomu. Smutna klasyka wszystkich gier od  Traveller’s Tales.


I cóż, można żałować, że największymi gadami mamy okazję posterować jedynie w przeznaczonych do tego lokacjach, ale i tak stwory byłyby niesłychanie nieporadne w innym otoczeniu. Mimo wszystko szkoda, że nie ma jakiegoś specjalnego poziomu do porozwalania San Diego lub innego miasta w drobny pył. O tak, to byłaby radość! Zamiast tego mamy walki dinozaurów polegające na sekwencjach Quick Time Event. Lekki niedosyt.

Tak czy inaczej: dawno się tak nie ubawiłem przy grze z serii Lego. W jednej z zamierzchłych recenzji (KLIK!) pisałem, że chyba formuła się wyczerpała, a tu proszę - macham ogonem ze szczęścia! Na zimę na pewno kupimy sobie z Dziewuchą Lego Hobbit! Jak dla mnie gra 9/10! Polecam, szczególnie że wyszła na właściwie wszystkie platformy. No może z wyjątkiem tostera.

* - w grach z serii Lego każda aktywność wlicza się do ostatecznego wyniku procentowego. Jeżeli zatem nie zajmujemy się działaniami pobocznymi, po przejściu głównego wątku nasz zagregowany licznik zatrzyma się na około 50 procentach.


Plusy:
+ Wciąż atrakcyjna grafika i animacje postaci
+ Usprawnienia dotyczące rozgrywki (szybka podróż, funkcjonalne checkpointy i informacje o liczbie znajdziek w danej strefie)
+ Wzorowe czerpanie z motywów filmowych (dialogi, smaczki w osiągnięciach i cała paleta szalonych postaci m.in.: Pan DNA czy… Steven Spielberg rzucający Oscarami)
+ Zabawa dinozaurami i intuicyjny kreator nowych bestii dający wiele radości
+ Całkiem sporo zadań pobocznych (wyścig na śwince <3), które nie nudzą, choć nie grzeszą też nadmierną różnorodnością
+ Wygląd Isla Sorna i Isla Nublar w czasie zaliczania poziomów i swobodnej eksploracji udanie ze sobą koresponduje. Szczegół, ale dociekliwy obserwator to doceni!
+ Wreszcie za*ebiście przyjemnie się lata, a nawet pływa!
+ Interaktywne ekrany ładowania z ciekawostkami Pana DNA

Minusy:
- Rozczarowujące poziomy specjalne (brak miejsca, gdzie można sobie pozwolić na totalną rozwałkę w stylu Godzilla…)
- Sporadyczne problemy z pracą kamery przy grze dwuosobowej
- Zdarza się zablokować w obiekcie lub nie wiedzieć o co chodzi autorom. Ale rzadko!
- Nie jest to gra zbyt długa. Podejrzewam, że wymaksowałem wszystko w niewiele ponad 25 godzin
- Miejscami nużący humor. Motyw łakomstwa i uciekającej świnki towarzyszy nam właściwie non stop
- Chyba już pora usprawnić metodę wskazywania ukrytych klocków po wykupieniu odpowiedniego ulepszenia. Jest myląca, przestarzała i męczy oczy nieustannym migotaniem strzałeczek

PS: Dacie wiarę, że pierwszy Jurassic Park powstał w '93? A wciąż robi niesamowite wrażenie. Wystarczy jedna scena, żeby wyrobić sobie zdanie o każdym z bohaterów. Nie ma zbędnych, nic niewnoszących dialogów i ujęć. Cudo!

Dinozaury nie umarły to raaaz,
one szlaki dla was przetarły u maaas.
Nigdy stop, nigdy bęc, nigdy paaas.
Żyją kumaaasz? Więc i hip-hop nie umarł…
                              ~Rahim, Dinozaury

czwartek, 13 sierpnia 2015

RECENZJA #88: Ciastka i potwory / Monster Pies


Wyskoczyły mi Ciastka i potwory na wallu na zalukaj.tv, to stwierdziłem: czemu nie? Lata dziewięćdziesiąte, przedmieścia Melbourne, lubię takie klimaty! I nie pomyliłem się – wyszedł świetny dramat. Licealny mikrokosmos jest naprawdę wiarygodny. Brzydkie dzieciaki, domowe patologie i przeciętni nauczyciele. Oczywiście jest kilka ogranych motywów typu wspólna praca zaliczeniowa, szkolna potańcówka czy nocna kąpiel w basenie (niczym w Life is Strange), ale przynajmniej jeden zwrot akcji Was zaskoczy. A może nie, w końcu to dramat…

Co do gry aktorskiej – chłopaki dały radę. Zarówno Tristan Barr, jak i Lucas Linehan odpowiednio dramatycznie się marzą, a także okazują sobie czułość. Może trochę za dużo tego osuwania się na glebę, ale być może tak to działa? Nie wiem, jestem hetero. Jak mnie rzucała dziewucha to po prostu poszedłem z przystanku do domu i podpierałem się parasolem. Może właśnie dlatego nie upadłem? Newer majnd… Reszta bohaterów to właściwie tło. Poprawnie, ale bez szaleństw. Zresztą nie potrzeba było tu żadnej Scarlett Johansson, a właśnie takie amerykańskie Kasie Cichopek i Tomasze Stockingery.

Jeśli chodzi o warstwę… nazwijmy to… okołoedukacyjną, to mamy tutaj pełen wachlarz możliwych postaw w stosunku do homoseksualizmu. Od zacietrzewionej homofobii (ojciec Willa), przez rozpacz i co-też-ludzie-powiedzą (matka Mike’a), aż do pełnej akceptacji, którą zaprezentował pan Allen. A co z moją postawą? Niczym Magdalena Ogórek wciąż ważę argumenty. Niby widziało się trochę świata, mieszkało w męskim akademiku, liznęło trochę tematów… Znaczy bez podtekstów z tym liznęło, po prostu miało różnych znajomków. Sam nie wiem… Przede wszystkim niech nie wyłażą na ulice w karnawałowych strojach z gołymi ptaszkami i nie narzucają swojej homopropagandy "niezdrowej" większości społeczeństwa. Reszta tak naprawdę niewiele mnie obchodzi. Otwarta głowa & niespięte poślady!

Ciastka i potwory to miłe doświadczenie audiowizualne. Obrazek zmusza do refleksji, kilka motywów na pewno budzi odrobinę niepokoju (np. nakręcana pozytywka). Dla tych co lubią zastymulować w sobie taki niepokój i później go podtrzymać – jak znalazł. Mi się nawet w jednym momencie oczka zaszkliły (dla dociekliwych w około 70 minucie). Nawet sam tytuł nieźle rozkminiony, z tym że po angielsku Monster Pies to raczej Potworne ciasta… Ale Ciastka i potwory brzmi o niebo lepiej! I nie gubi przy tym sensu jak Dirty Dancing...

Sprawdź też: recenzję Zakochanego Tyrana.

Że nienawidzę lamusów, pozabijałbym EMO
Jestem nietolerancyjny, gdy chłopaki się kleją…

środa, 12 sierpnia 2015

OPINIA #20: Co kupić przyjaciółce?

Na fali wznoszącej mojego tekstu o Wiedźminie (bardzo dużo wyświetleń jak na standardy Kultura & Fetysze, ćwierć tysiąca odsłon z małą górką) biorę się za kolejny nośny temacik. Tym razem coś dla dziewcząt, które chcą zostać syrenkami! <3

Czy Twoja serdeczna psiapsiółka ma urodzinki? Imieninki kota? Miesięcznicę świnek morskich? Pierwsze krwawienie? A może chcesz jej po prostu pokazać jak bardzo ją lofciasz, nie wydając przy tym kupy szmalcu? W grę nie wchodzą jednak banalne podarki, to musi być coś lepszego niż kwaśne żelki! Ona jest przecież taaaaka wyjątkooooowa. Prawie jak Ty! Oto kilka moich propozycji.

Po pierwsze – dlaczego zakładasz, że Twoim prezentem musi być coś do jedzenia? Jest tyle pięknych prezencików, które są słodkie, lecz nie zawierają ani grama cukru. Na przykład Łakocie dla duszy czy małe książeczki pełne kasztaniastych cytatów i rwanych pseudomądrości.


Łakocie dla duszy od firmy SEVEN zawierają 100 niekiedy inspirujących sentencji sławnych ludzi, głównie filozofów i artystów. Estetycznie produkt prezentuje się najlepiej ze wszystkich: ładnie wykrojone karteczki i fikuśne blaszane pudełeczko sprawią, że być może mamusia Twojej psiapsióły nie wyrzuci od razu tego pojemniczka do śmieci. Zamiast cukru od firmy SEMEN jest już stosem badziewia wymyślonego przez zespół gimnazjalistek. Niby mamy jakieś 50 kart podzielonych na różne kategorii (np.: Droga do szczęścia czy Zdrowie i uroda), ale każda z nich zawiera czczy bełkot, który tak naprawdę w stresogennych sytuacjach może jedynie człowieka niepotrzebnie wku***ć. Raczej nie polecam, but still better than 50 shades of Grey. Mały skarbczyk porad życiowych to opcja zdecydowanie najbardziej ekonomiczna. Za około 10 złotych mamy książeczkę wypełnioną wypocinami H. Jacksona Browna Juniora, na zmianę z jakimiś cytatami i rysuneczkami starych pryków. Całość zachowuje pewną logiczną ciągłość, aczkolwiek niemiłosiernie nudzi. Nie zmienia to jednak faktu, że psiapsiółce się spodoba! MUSI!

Ponoć wyraża więcej niż tysiąc słów, co?
Pamiętaj: Raffaello, kwiatek i lateks to wyłącznie zestaw walentynkowy!
Od chłopca dla dziewczyny! Rzekłem.

Po drugie, jeśli Twoja kumpela ubiera się w sklepach dla puszystych, a w czasie Waszych spotkań w KFC boisz się, że wyliże Twoje dłonie z tłuszczu i resztek panierki z kurczaczka, to już niech będzie – kup jej coś do żarcia. Nie wybieraj niczego klasycznego. Może skusisz się na coś ekstrawaganckiego, zaskakującego i owianego tajemnicą? Poniżej znajdziesz trzy pomysły godne rozważenia.

Może jakieś słodko-kwaśny dżemik, albo powidła z żurawinką?
Szukaj w Piotrze i Pawle!
Albo zestaw suszonych fig, moreli i daktylów? Prawda, że niecodzienne?
Szukaj w Biedrze!
A może by tak kupić składniki i przygotować domową tortillę?
Szukaj w Biedrze lub warzywniaku!

Po trzecie, pamiętaj o dopasowaniu prezentu do adresatki. Czy poniższy podarek byłby odpowiedni dla samotnej, smutnej i brzydkiej koleżanki z równoległej klasy u schyłku gimnazjum? Nie, tutaj bardziej pasowałyby jakieś… wibrujące jajeczka? A jeśli Twoja psiapsióła zagrywa się wieczorami w The Sims: Szare Blokowiska, czy dwie poniższe gry byłyby odpowiednie na jej Xbox One? Mogłoby być ciężko, chyba że dokonamy upgrade’u – poszperaj na tym kanale, aby poznać szczegóły.

Dziękuję ojcu wielodzietnej rodziny za wypożyczenie eksponatu
w celu wykonania zdjęcia! Ojciec ów prosił o anonimowość...

W tak duże upały w dobrym tonie wydaje się unikanie słodyczy, które zawierają w sobie dużo czekolady. Jeśli już wybierasz słodycze jako uzupełnienie swojego prezenciku, niech to będzie Haribo, ewentualnie kruche ciasteczka typu markizy lub Pieguski. Analogicznie sprawa ma się w drugą stronę – zdecydowanie odradzam zimne napoje i lody, chyba że spożyjecie je w cieniu, bezpośrednio po zakupie lub w domowym zaciszu waszej Poduszkowej Twierdzy. Nie dziękuj, wiem, że muszę Ci o wszystkim przypominać, bo jesteś słodziutką idiotką! Pozdrawiam i nie zapomnij zostawić mi mobilizującego hejta w komentarzu! Do następnego razu, kiedy zrecenzujemy papier toaletowy!

Narzędzia z czekolady np. od firmy Fragola to nie jest taki głupi pomysł...
Ale na pewno nie w środku lata! Czy chciałabyś, aby wszystko
rozpuściło się w misternie pociętej imitacji słomy i trocin?

Heszke w meszke him…
Keszke w meszke him…
Ryszki szyszki szyszki, to król Albanii-ii-i!
Szere mere hoczosz tesz tosz sztara sztasz,
Rochnisz nisz nisz, ochnisz nisz nisz kur*a szwa!
                              ~Popek, Albański raj

środa, 5 sierpnia 2015

OPINIA #19: Toy Story Toons do śniadania!


Znajdujesz się jeszcze w tej wąskiej, elitarnej grupce ludzi, która ma wakacje i w sumie nie musi się nigdzie spieszyć? Robisz sobie powolutku śniadanie z ulubionym obkładem i zajadasz je w towarzystwie Internetów? Nie masz pomysłu co tym razem sobie obejrzeć? Wmówiłeś sobie depresję, masz wahania nastrojów lub niechęć do świata? Jesteśmy tu po to, żeby pomagać!

Widziałeś już krótkometrażówki z Toy Story? Szczególnie ostatnią, ponad dwudziestominutową o intrygującym podtytule Prehistoria (lub That Time Forgot jak kto woli)? Miazga! Krótkie formy sprawiają, że fabuła nie jest rozlazła, a widz nie traci koncentracji. Skupiamy się wtedy tylko na głównej przeszkodzie, nie tonąc w zbędnych szuwarach sytuacyjnych żartów i nierównych gagów. Wydaje się, że autorzy nie wciskają wtedy śmiesznostek na siłę, co ostatecznie wychodzi wszystkim na zdrowie.

Dzisiaj chciałbym przybliżyć Wam głównie obrazek Prehistoria, który wbrew pozorom zawiera w sobie sporo refleksji na temat dzisiejszych czasów (i wcale nie chodzi o mądrości Kotka Aniołka). Dzieci porzucają zabawki na rzecz gier video, a porzuceni w tym czasie mogą popaść w ignorancję, sterowani fanatyzmem Wielkich Kapłanów. Może jednak warto pozostać przy tradycji..?

W większości krótkometrażówek mamy nowych zabawkowych bohaterów (tak było m.in.: w Toy Story: Zestaw Pomniejszony czy Imprezozaur Rex), ale w Prehistorii postawiono na stylistyczną jednorodność świeżych postaci i… Wojnozaury wyszły znakomicie. Sam chciałbym się nimi pobawić! Co do jakości samych animacji… Pixar, Pixar, Pixar. Chyba nie muszę dodawać nic więcej. Swoją drogą ładny progres poczyniono od tego '95, kiedy światło dzienne ujrzała jedyneczka!

Większość Toy Story Toons obejrzysz całkowicie legalnie na Disney Channel Polska, ale w poszukiwaniu Prehistorii trzeba trochę poszperać… Na przykład na zalukaj.tv, ale ciii! A jeśli jesteś zdecydowanym przeciwnikiem rzekomych "idiotyzmów animacji komputerowej", spróbuj się przekonać epizodem Horror (też na zalukaj), który świetnie sprawdza się jako parodia budżetowych straszydeł. Z kolei mając wolne siedem minut – polecam Imprezozaura Rexa. To taki Project X bez narkotyków, beer-ponga i zajebistej Alexis, która zadaje się tylko z ciachami z college'u!

sobota, 1 sierpnia 2015

OPINIA #18: Czy Wiedźmin 3: Dziki Gon to słaba gra?

Wszyscy niemal szczytują na samą myśl o chwytliwej zbitce słów Dziki Gon i dziełku, które się pod nim kryje, podczas gdy w rzeczywistości gra jest daleka od ideału. Można nawet powiedzieć, że wyraźnych skaz i zabrudzeń jest na tym diamencie co niemiara. Poniżej subiektywna lista dziesięciu z nich, które trochę "obrzydziły" mi odbiór. Zapraszam do lektury. Razem pozbawmy Geralta niezasłużonego miana najlepszej polskiej produkcji wszech czasów!
 
Szybciej Płotka! Wio!

Rozwój postaci. Okej – patent z mutagenami od zawsze był mega spoko, ale po jakiego grzyba musimy ładować horrendalne liczby punktów umiejętności w skille, które kompletnie nas nie interesują (i których przez brak wolnych slotów i tak nie możemy aktywować), tylko po to, żeby doczołgać się do odblokowania piątego poziomu danej ścieżki? Inna sprawa: w sytuacji, kiedy największe boosty dostajemy za kolorystyczną jednorodność, umiejętności z rodzaju pozostałe nie mają racji bytu. A szkoda. Poza tym legendy głoszą, że ktoś na serio zainteresował się rozwojem talentów alchemicznych…

Babole i glitche. Kocham zbugowaną animację człowieczka niosącego skrzynkę. Zabawę "umilają" nam również wpadające do wież kuroliszki, wariujący na górzystym terenie rumak, łupy spadające z nieba kilkanaście kroków od potworka (lub niespadające w ogóle i lewitujące w powietrzu), a także NPCe, które ze dwa-trzy razy kompletnie zablokowały mi przejście i trzeba było wczytać grę. Masakra…

Burdel w ekwipunku. Ingredientów i książek z czasem mamy tak wiele, że ciężko powiedzieć co może się przydać, a co niepotrzebnie zalega w niezbyt obszernych zerrikańskich jukach. Najgorsze jest to, że czasem przedmioty lądują w niewłaściwych zbiorach. Pal licho jeśli jest to słoiczek miodu, ale niesympatycznie robi się, gdy są to ważne notatki. Co prawda Patch 1.7 wprowadził schowki i zredukował ciężar niektórych przedmiotów do zera jednostek wagi, ale co mi po tym, skoro ja ukończyłem tytuł jakiś miesiąc temu i musiałem sprzedawać sporo rzeczy tylko dlatego, żeby móc zbierać nowe. I sprzedawać. I tak w kółko Macieju. Dlaczego CD Projekt RED po raz drugi popełniło ten sam błąd i od początku nie wprowadziło schowków, skoro już w dwójce fani usilnie o nie walczyli? Grę ukończyłem z około 50 tysiącami i doprawdy nie wiem na co można wydać tyle hajsu… A ciepło wspominane przedmioty jak np. mieczyk Ementaler schowałbym w jakiejś bezpiecznej skrzyni.

Cholernie ciężko zdobyć całą kolekcję kart do Gwinta...

Wtórne i kiepskie aktywności poboczne (nie mylić z questami pobocznymi). Rzecz jasna nie mówimy tu o Gwincie, który jest kolekcjonerką grą karcianą najwyższej próby. No bo przyznajcie sami – czy z niecierpliwością czekaliście na kolejne wyścigi konne, wzdłuż wąskiej ścieżki nafaszerowanej zdradliwymi płotkami zdolnymi całkowicie zahamować rozpędzonego konika? Z głupimi przeciwnikami i losowością przy przepychankach? Z opuszkami bolącymi od przytrzymywania lewej gałki analogowej? Pojedynki na pięści też dupci nie urywają, choć niektórzy przeciwnicy są dość… niecodzienni i zaskakujący.

Wieczne doczytywanie się otoczenia. Nie radzę wbiegać lub wjeżdżać pod sam Novigrad galopem, gdyż czeka nas smutna niespodzianka w postaci obleśnych, kanciastych tekstur i braku żywej duszy. Nie warto się spieszyć. I tak poczekamy kilka sekund na pojawienie się znacznika umożliwiającego rozpoczęcie rozmowy np. z kowalem. Gorzej, gdy znacznik nie wczyta się w ogóle, jak często zdarzało mi się na Skellige. I nie pogodosz z płatnerzem czy inną zielarką...

Treści dla dorosłych. Z entuzjazmem czytałem, że autorzy spędzili wiele godzin na dopieszczeniu (dobór słowa nieprzypadkowy) scen erotycznych. Kompletnie tego nie zauważyłem. Nie ważne, czy chędożymy się z Triss, Keirą czy Novigradzą dziwką w dokach – każda rusza się i wygląda  tak samo (prócz koloru włosów of course). Na szczęście otoczenie w kadrze zmienia się dynamicznie. Całe szczęście, że Yen ma swojego kuca jednorożca, w przeciwnym razie łóżkowe igraszki zanudziły by mnie na śmierć…

Podpalanie owiec i kóz - fajna rzecz!
Kozie mleko to jeden ze najlepszych produktów do regeneracji życia.
No dobra, jest jeszcze Jaskółka...

Zróżnicowanie głosów NPCów. A właściwie jego brak. Wiadomo – najważniejsi ludkowie dostają swojego ekskluzywnego Rozynka, Cieślak czy Blumenfelda, ale Guślarz gadał głosem Pielgrzyma, Kapłana Wiecznego Ognia i wielu, wielu innych zachrypniętych i podstarzałych postaci. Przydałoby się zaangażować więcej gardeł. I zrobić więcej modeli dzieci. Dorosłych w sumie też… Niby szczegóły, ale piekielnie ważne dla satysfakcjonującej immersji!

Problemy z minimapą. Najgorzej sytuacja wygląda gdy penetrujemy lochy lub groty tuż pod powierzchnią. Wtedy podgląd skacze uciążliwie i naprawdę ciężko rozeznać się we własnym położeniu. Wybór najkrótszej ścieżki po wskazaniu punktu docelowego również potrafi wodzić za nos, a szukanie elementów wiedźmińskiego ekwipunku w miasteczkach woła o pomstę do nieba. Korzystając z okazji wspomnę również o niedogodnościach w podróżowaniu przy skrajnych obszarach świata, gdzie co rusz "zapuściliśmy się za daleko", choć nie poruszamy się jakoś nieprzyzwoicie daleko od miejsca akcji…

Ciągle zaskakujące questy. Rzecz niesłychanie przewrotna – przez to, że gra etatowo nakreśla nam złożoność świata, ukazując krzyżujące się punkty widzenia i interesy bohaterów, paradoksalnie mało rzeczy jest nas w stanie zaskoczyć. Po prostu, wiemy że coś pójdzie nie tak, będzie na opak lub obie strony mają swoje racje. Brakuje mi zadań w stylu Patelni Babuni, gdzie szukamy przedmiotu, znajdujemy go dokładnie tam gdzie się spodziewaliśmy, nie napotykamy wielkich trudności i po chwili oddajemy rzecz właścicielowi. Wiecie, życie w 99% jest proste jak cep. Przynieś 10 owczych skór myśliwemu… - tego mi w Wieśku czasami brakuje. Odstąpienia od nachalnego zamazywania podziału między dobrem i złem. Bez roztrząsania czy myśliwemu te skóry są faktycznie potrzebne i bez wątków prześladowania biednych zwierząt. ;]

Szczerze nienawidzę podróży łódeczką.
I nie zachęciły mnie nawet spora szanse na odkrycie dodatkowych
miejsc mocy na wysepkach w północnym Skellige. Sorry...

Rozdmuchiwany wpływ naszych decyzji na przebieg gry. Deweloperzy lubią się tym przechwalać, a tak naprawdę mamy do czynienia z tzw. wąskimi gardłami, co w praktyce oznacza maksymalnie dwa główne  rozwiązania ważnych wątków fabularnych. Ładne plansze informują nas o konsekwencjach naszych poczynań, ale te nie są jakieś niezwykle dalekosiężne. A można było bardziej się do tego przyłożyć. Przykład? Po rozwiązaniu sprawy Radowida V Srogiego mieszkańcy Królestw Północy powinni zmienić swoje powiedzonka, a oni rozmawiali między sobą tak samo, żywiąc nadzieje i obawy względem swojego władcy, tak jakby żaden zamach nigdy się nie wydarzył. Na plus zasługują momenty, kiedy zabicie ważnych postaci kończy się niezaliczeniem pobocznego zadania, ale żenująco robi się kiedy zakwalifikowanie zadania do nieukończonych następuje po zmianie miejsca pobytu naszego zleceniodawcy. I czemu do ch*ja nie możemy swobodniej używać Aksi? Na bileterze, który wymusza od nas opłatę za obejrzenie próby przedstawienia, na Krwawym Baronie, który traktuje nas jak swojego łowczego i w dziesiątkach, dziesiątkach innych sytuacji. No chyba, że za niewiarygodną swobodę i dowolność w grze uważacie to, że jakaś postać wypowie trzy dodatkowe lub nieco poprzestawiane linijki tekstu. Wtedy okej – Wiedźmin jest w tym zajebisty!

Walki z dużymi są mocno podobne, nie ważne czy to lodowy olbrzym,
żywiołak ognia, ziemi czy kupy. Znak Quen, kombinacja ciosów i odskok,
bo atak obszarowy. Powtarzaj aż do skutku.

Chciałbym uspokoić wszystkich napinaczy – w Dziki Gon grało mi się zajebiście i przez kilka tygodni myślałem tylko o odnalezieniu Ciri i kolejnych wiedźmińskich zleceniach. Wszystkie te drobne potknięcia i minusiki, które wymieniłem nie przysłaniają iście SOCZYSTEGO gameplay’u, który wciąga nosem większość innych RPGów, łącznie z Dragon Age’ami i innymi takimi. Szczególne z dystansem potraktujcie proszę dwa ostatnie punkty, pełniące rolę raczej kąśliwych uwag, aniżeli S.W.U.R. (Straszliwych Wad Uniemożliwiających Rozgrywkę).

Czy pominąłem coś w swoim amatorskim artykuliku? Piszcie śmiało!
 
I tak wiem, że nie napiszecie… -.-'