piątek, 30 stycznia 2015

Ulubieńcy stycznia!

Wielu (b/v)loggerów uskutecznia coś na kształt katalogu rzeczy, które danego miesiąca najbardziej przypadły im do gustu lub po prostu się z nimi bliżej zetknęli (ew. ktoś zabulił im dużo hajsu w ramach współpracy). Trochę mnie już znacie i wiecie, że bardzo lubię eksperymentować z formą (treścią zresztą też), zobaczmy więc jak odnajdę się w takiej stylistyce. Sprawdź też Ulubieńców grudnia!


#JEDZONKO
Tzw. Szpinaczek, może występować również pod mylącymi nazwami: Pasztecik ze szpinakiem lub Ciastko francuskie ze szpinakiem. Świetna, sycąca przekąska. Doskonała zarówno na ciepło, jak i na zimno. Do nabycia np. w piekarni na Ogrodach przy pętli tramwajowej.


#KSIĄŻKA
Oj, sesja nie sprzyja czytaniu dla przyjemności. Miałem zatem przymusowe spotkanie z książką prof. Mariana Golki pt. Cywilizacja współczesna i globalne problemy, który jest również moim wykładowcą (świetna sprawa - znać autora akademickiego podręcznika i mieć z nim cykl wykładów na ten sam temat). Oprócz tego zakupiłem pakiet dwóch książek o blogowaniu z jasonhunt.pl i przeczytałem na razie Blog. Pisz, kreuj, zarabiaj. Nooo... Drodzy moi, potwierdziło się to co podejrzewałem - z marką Kultura & Fetysze to ja rynku nie podbiję! Ale książka Kominka dupy nie urywa... Co innego recenzowane przeze mnie w styczniu Lemingi!

#FILM
To był mocno filmowy czas! W końcu trzeba odreagować jakoś wszystkie stresy. Oglądałem najnowszego Hobbita (o moich refleksjach możecie poczytać tutaj), The Interview, Strażników Galaktyki. Razem z Dziewuchą przypominaliśmy sobie również spore fragmenty nieziemskiego Tenacious D. Film o koreańskim dyktatorze ma parę błyskotliwych momentów, komedia osadzona w uniwersum Marvela jest już trochę słabsza, ale żaden ze mnie krytyk. Łykam wszystko jak młody pelikan!

#MUZYKA
Z muzyką w styczniu trochę gorzej. Przyznać się muszę, że słucham coraz mniej i to zazwyczaj z doskoku. Moją uwagę przykuła jednak płyta Dwóch Sław. Ludzie Sztosy to istne sztosiwo. Zresztą posłuchajcie sami, chociażby: Człowiek Sztos czy O sportowcu, któremu nie wyszło. A. wraca późno w ogóle mnie za to nie przekonało. Sorry. Koniecznie sprawdźcie nowy singiel od KęKę - Wyjebane (Tak Mocno). Radomski vajb!

#GRA
Dzięki kontu PlayStation Plus mam stały dopływ nowych tytułów. The Swapper to kozacka, mega trudna gra logiczna, której na pewno nie przejdę bez wskazówek z YouTube'a. Injustice: Gods Among Us – Ultimate Edition z grudnia zdążyłem ledwo ograć. Klasyczna bijatyka, jak będę miał więcej czasu, to spróbuję ściągnąć do domu jakiegoś kumpla. Jeśli ich jeszcze mam ^^,


#KOMIKS
Przeczytałem sobie dwa odcinki Hellboy'a. Dobre komiksiwo, artystyczna kreska, oldskulowy klimat opowieści. Nie ma to jak widok umierających nazistów, chociaż wplatanie do opowiastki Baby Jagi mieszkającej w chatce na Kurzej Nóżce jest co najmniej... dziwne. Przejrzałem również dwa odcinki Spawna, ale nie zrobił na mnie większego wrażenia (może dlatego, że miałem do dyspozycji tylko 1 i 3 numer)... Dojrzała, krwawa i nie-plastikowa fabuła, zupełnie inna od tego co znamy z mainstreamu.


#KOSMETYK
Jest taki jeden kosmetyk na mojej półeczce, który ma zajebisty stosunek ceny do długości stosowania. To balsam po goleniu firmy AA, wersja Dynamic 20+, do skóry wrażliwej i skłonnej do alergii. Nie żebym był jakimś bardzo dynamicznym młodzieńcem, ale skórę to ja mam wrażliwą i podatną na dermatologiczne paskudztwa... A tutaj: dwa razy rozsmarować ciut specyfiku po buźce, a czuję się świeży i pachnący. Zdecydowanie polecam, do dorwania w każdym Rossmanie.

Z wszystkich powyższych, koniecznie zjedzcie Szpinaczek i wypróbujcie balsam po goleniu. Na pewno macie coś do ogolenia! Prywatnie: został mi ostatni egzamin w sesji i będę miał chwilę dłuższą chwilę laby. Już oglądam się za nową gierką na konsolę. Chyba poceluję w GTA V, ale nadal się waham. Wybaczcie, że piszę tak lakonicznie i w pośpiechu, ale zbliża się półfinał mistrzostw świata w piłce ręcznej, nie mam głowy do niczego innego. Jabłuszkowy Cydr już się chłoooodzi! ;)

Zasil fanpage Kultura & Fetysze, będziesz wiedział jeśli cokolwiek nowego naskrobię! Ciao!

czwartek, 15 stycznia 2015

RECENZJA #59: Zarobić milion, idąc pod prąd - Jakub B. Bączek


Książkę Jakuba B. Bączka czytałem już jakiś czas temu, na fali Mistrzostwa Świata w siatkówce, zdobytego pod wodzą francuskiego szkoleniowca, laureata nagrody Trener Roku 2014 na zeszłotygodniowej gali Przeglądu Sportowego. Dlaczego o tym mówię? Bo oprócz Stéphana Antigi, jego asystentów i sztabu fizjoterapeutów, na turnieju w polskich halach, tuż przy kadrowiczach, obecny był również człowiek odpowiedzialny za przygotowanie mentalne naszych Orłów (pardon za okruch banalnego nacjonalizmu), autor prezentowanego tutaj, dwustustronicowego podręcznika motywacyjnego.

Właściwie, czy można powiedzieć, że to klasyczny pogadanka o rozwoju osobistym? Oczywiście mamy pewne spostrzeżenia odnośnie życiowej równowagi, inspiracji buddyzmem, działalności charytatywnej czy sinusoidy doświadczeń, ale wszystko napisane niestety raczej prymitywnie i efekciarsko, bez pogłębionej refleksji. To absolutne podstawy dla przyszłych, szemranych przedsiębiorców. Mydliny oczu!

Z okładki atakuje nas slogan, że w książce mamy do czynienia z niezwykłą bezpośredniością autora i odniesieniem do polskich realiów. Cóż, w pewnym sensie oba punkty są prawdziwe, pozycję czyta się jak bloga, a i mamy kilkadziesiąt odniesień do lokalnego kontekstu instytucjonalnego, głównie narzekanie na polską papierologię. Wszystko sprowadza się jednak do czczych rad typu: dąż do bycia rentierem, generuj pasywne dochody, zacznij od garażu lub podnajmu części mieszkania, reklamuj produkt, zanim zaczniesz go produkować.

Oczywiście nie oczekiwałem od książki żadnych przełomów w życiu, zresztą sam autor zaznacza, że jeśli czytelnik wyniesie choćby 10% z lektury i pogimnastykuje ciut swoje szare komórki, to już będzie sukces. Cóż, starałem się wykonywać wszystkie ćwiczenia z książki, przynajmniej w myślach (choć przyznaję, że pod koniec olałem sprawę) i część z nich rzeczywiście może przydać się bardzo nieogarniętym życiowo płotkom biznesu. Absolwenci uczelni wyższych, a pewnikiem i spore grono pozostałych odbiorców, nie łyknie tej paplaniny. Będzie to dla nich życzliwa, luźna gawęda, acz pusta i pozbawiona większych wartości poznawczych.

Niewątpliwie ciekawym zabiegiem jest umieszczenie w książce także tzw. achivementów, czyli specjalnych zadań, których rozwiązania możemy przesłać na podane adresy mailowe, ażeby otrzymać automatyczną wiadomość zwrotną, która rzekomo poszerzy niektóre wątki. Nie sprawdzałem, jeśli to zrobię, to na pewno zaktualizuję niniejszą recenzję i podzielę się z Wami swoimi spostrzeżeniami. Nagrodą za zrealizowanie wszystkich 12 wyzwań jest mail bezpośrednio do Bączka. Przy odrobinie determinacji możesz mu zatem przedstawić jakiś pomysł na milion prawie osobiście, chyba że to ściema (z tego co pamiętam autor dosadnie informował, że nie lubi marnować życia i często używa folderu kosz).

Niestety, w książce naliczyłem kilkanaście literówek i błędów w odmianie. Wydawnictwo STAGEMENT najwyraźniej niezbyt poważnie podeszło do sprawy. Podobnie jest z oprawą graficzną, nie ma tu mowy o jakichkolwiek skojarzeniach z profesjonalizmem (rozmazane, źle oświetlone zdjęcia, sztucznie wklejone tło itd.). Nie przeszkodziło to jednak Jakubowi B. Bączkowi zagościć na liście bestsellerów Empiku. Przyjęty model biznesowi sprawdził się zatem znakomicie. I chyba taką mniej więcej filozofię wyznaje autor: nie narobić się, próbując jednocześnie zrobić maksymalnie dużo rzeczy samodzielnie, bez kosztownego wsparcia innych. Ale czy każdemu się to podoba i może się udać? Szczerze wątpię, choć Bączek trzeźwo podkreśla - każdy ma swoje definicje sukcesu i unikalną charakterystykę.

Były wieczory, kiedy Zarobić milion idąc pod prąd. Wolność finansowa w czterech krokach czytało mi się szybko, lekko i przyjemnie, w towarzystwie wybornego Portera Bałtyckiego marki Grand. Znacznie częściej drażniła mnie jednak prostota języka i zbytnia zdroworozsądkowość wywodów. Jeśli myślisz, że poradniki mogą odmienić Twoje życie, to... myśl dalej, przemysł wydawniczy zaciera chciwe rączki! Ani nie polecam, ani polecam, przeczytałem jako ciekawostkę. Zdecydowanie nie trzeba, a jeśli już, to dla wątków biograficznych i uroczej, uzasadnionej pewności siebie niedzielnego pisarza, a nie jego wyświechtanych rad.

Ale sama wolność finansowa przed czterdziestką? Kto by nie chciał!

Dane techniczne:
Autor: Jakub B. Bączek
Oprawa: miękka, nabłyszczana
Liczba stron: 200
ISBN: 978-83-937164-3-2
Cena detaliczna: 29 złotych

Wita wolne pokolenie skażone masą uzależnień,
Ciasne kajdanki nie dają żyć niezależnie!
                                               ~Ganz Egal, Ponad to


EDIT: Oto nowa okładka Zarobić milion, idąc pod prąd. Zostałem poproszony o jej aktualizację przez Jakuba B. Bączka! Nie można przejść obojętnie koło tak uprzejmej prośby i (w sumie) nobilitacji, a więc czynię jej zadość. Oto nowy, dużo lepszy front i back!

czwartek, 8 stycznia 2015

RECENZJA #58: Lemingi - Młodzi, wykształceni i z wielkich ośrodków


Fabuła w pigułce? Prawie 300 stron nieustannej kpiny z wszelkiej maści kosmopolitycznych idei, europejskiej neutralności światopoglądowej, nowomowy i unijnych absurdów (oczywiście z zastrzeżeniem, że bohaterowie korpo są całkowicie przekonani, iż znajdują się na właściwej, niefashystowskiej ścieżce życia i są z tego powodu niesamowicie dumni, a to odbiorca musi/może czytać między wierszami).

Tytułowe Lemingi to niepotrafiący samodzielnie myśleć pracownicy call-center, którzy z niesłychanym poczuciem misji sprzedają pakiet Internet + telefon. Ich największymi autorytetami są: Gazeta Wyborcza, Newsweek i barista ze Starbucksa, wyjaśniający kwestie niedostatecznie wyczerpane przez dwa pierwsze, rzetelne źródła informacji.

Wrogami numer jeden są wąsaci janusze, którzy przez swoje neoliberalno-churchingowe zacofanie uniemożliwiają Polsce wejście w krąg państw tolerancyjnych i wysokorozwiniętych. Wąsaci janusze lubią salceson, cebulę, są napastliwie heteronormatywni, niereformowanie patriarchalni i biją swoje partnerki kablem od żelazka. Końcówką z żelazkiem. Acha, oprócz tego są zwolennikami Kaczafiego, przez co Redakcja każdorazowo z drżeniem serca obserwuje wyniki wyborów (Obserwuje to dobre słowo, bo jedynie kolorowe słupki są dla niej jako tako uchwytne. Sami rozumiecie - urodzeni humaniści, nie żadne kuce z politechniki).

Ktoś, kto to napisał musi być nieźle... postrzelony. Autor (tudzież Redakcja) tak zręcznie operuje terminologią, że najpewniej skoczył któryś z brutalnie obśmiewanych w książce kierunków. Stawiam na socjologię, której oprócz antropologii i politologii obrywa się zdecydowanie najmocniej.

Przyznam szczerze, że przed lekturą książki nie znałem facebookowego fanpage'a Młodzi, wykształceni i z wielkich ośrodków, co było niesłychanie korzystne - po otrzymaniu tego prezentu od mamy, zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać i kopara opadała mi coraz mocniej, z każdą przewertowaną kartką książeczki. Z tego co się orientowałem, na Facebooku wpisy są krótsze, zorientowane na aktualne wydarzenia i nie tworzą spójnej historii, a w Lemingach daje się zauważyć pewną chronologię i odwoływania się do poprzednich, krótkich i niemęczących, rozdzialików.

Ciekawym dopełnieniem całości są wizjonerskie, odrobinę oniryczne wstawki autorstwa... Pawły Kolejo (czyżby kolejna kpina z Paulo Coelho?). Minusy dziełka? Kilkukrotnie przewijają się te same rysunki Barbary Kuropiejskiej-Przybyszewskiej, a szkoda, że wszystkie rozdziały nie zostały opatrzone unikatowym akcentem. Ile można oglądać tego cwaniaczkowatego hipsterka na holenderce? Nie wiem, czy macie podobne skojarzenia, ale cała oprawa graficzna (lub mówiąc bardziej światowo: artwork) przypomina mi trochę stare wydania Mikołajka.

Argument, jakoby wszystkie opowiadania były przewidywalne, wtórne i wywlekające to samo na milion różnych sposobów do mnie nie trafia. Przecież chodzi o pewną spójność tekstu, atmosferę oparów absurdu, a wraz z kolejnymi rozdziałami dzieją się nowe, zaskakujące rzeczy. Poza tym, sporą przyjemność sprawiało mi wczuwanie się w dialogi bohaterów i testowanie, czy mój intelekt dorósł już do poziomu, w którym samodzielnie dekonstruuje katofashystowskie paradygmaty. Niestety, okazuje się, że wychodzi ze mnie raczej mentalne podkarpacie...

Trochę o świętach - jest. Dużo czarnego humoru - jest. O dziwo, zawoalowane przysłanie i stymulacja do refleksji - również są. Posiłkując się kolektywnym, wyzwolonym slangiem (i znalezionym gdzieś w innej recenzji pomysłem; nie sądzicie bowiem, że napisałem to sam, bez przygotowania kilkusekundowego deks riserdż i dowiedzenia się, co należy myśleć) - Cipka na tak! Polećcie frendom i frendziarom, ukryjcie przed osobami płodzącymi!

Dane techniczne:
Redakcja: Jerzy A. Krakowski
Oprawa: utwardzana
Liczba stron: 292
ISBN: 978-83-64095-56-6
Cena detaliczna: 38 złotych

PS: A wiecie, że Kolega gej ma na imię H... Albo nie będę pognębiał waginosceptyka, dowiecie się w swoim czasie... Ale beka z typa! OSOM! xD

wtorek, 6 stycznia 2015

REFLEKSJA #16: Hobbit: Bitwa Pięciu Armii


Hobbit: Bitwa Pięciu Armii. Tym razem nie recenzja, a kilka otwartych pytań i refleksji po kinowym seansie. Jeżeli jeszcze nie widział(a/e)ś filmu, a zamierzasz go obejrzeć, to lepiej nie czytaj tego wpisu. Niepotrzebnie pospoileruję. I to w najgorszy możliwy sposób, wymądrzając się i wyśmiewając absurdki.

Czy wiecie, że dzieciak i cięciwa zepsutego łuku mogą posłużyć za świetną balistę?

Czy wiecie, że siejący zniszczenie smok, mimo parokrotnego okrążenia miasta, nie potrąci ogonem, ni skrzydełkiem najwyższej wieży w mieście, jedynego punktu, z którego można go precyzyjnie zaatakować? I dlaczego gad jest taki niemądry, żeby pisać z potencjalnymi ofiarami dialogi dramatyczne, dając im czas na MacGyverowe sztuczki?

A jeśli nawet smok potrąci wieżę, to bohaterowie będący na szczycie, jak gdyby nigdy nic, wpadną do wody, w której na szczęście nie było żadnych belek czy innych twardych elementów, które zdarza się znaleźć w obracających się w ruinę miastach!

Czy ktoś, kto właśnie pokonał smoka i jest najszlachetniejszym obywatelem, może zachować tak dalece posuniętą skromność, żeby unikać wyboru na naturalnego sukcesora Miasta na Jeziorze i nawet szeroko się nie uśmiechnąć?

Czy naprawdę trzeba było powierzać wszystkie w miarę odpowiedzialne zadania jakiemuś tchórzliwemu wymoczkowi?

Jak przekonać Ziemożerców do wydrążenia tuneli metra? A jeśli już mamy ich pod dowództwem, to dlaczego nie wykorzystać ich do podkopania pozycji nieprzyjaciela?

Czy wiecie, że Legolas jest swego rodzaju superbohaterem, który wykorzystuje takie tricki jak: lot nietoperzem, przejęcie kontroli nad górskim trollem, akrobatyczne przeskoki po spadających w przepaść kamieniach czy zabójczy rzut mieczem z kilkudziesięciu metrów?

Wiecie, że 13 krasnoludów (w tym jeden staruszek) może przesądzić o wyniku potężnej batalii? No dobra, był tam Thorin Dębowa Tarcza, który mógł zapewnić premię do morale, ale mimo wszystko...

Dlaczego elfi łucznicy są tak skorzy do walki bronią białą, skoro mogliby wypuszczać całe grady strzał?

Czy garstka wystraszonych, kiepsko uzbrojonych rozbitków z Miasta na Jeziorze stanowi realną siłę militarną i należy umieszczać ją w środku formacji? No chyba, że to fortel na wpuszczenie przeciwnika w półokrąg, a ludzie mają być tylko mięskiem do wybicia...

Czy wiecie, że żeby zabić  (względnie ogłuszyć) orka, wystarczy celny rzut kamieniem zwyczajnego nizołka?

Czy wiecie jak okiełznać wyjątkowo sprawną kozicę górską i zrobić sobie z niej bojowego rumaka? Ale tu się nie czepiajmy, może to stare krasnoludzkie metody, a wyglądało to bardzo efektownie.

Czy wiecie, że głowy niektórych krasnoludów są tak twarde, że można nimi ogłuszyć orka w hełmie i porządnym pancerzu?

Czy po pokonaniu arcytrudnego przeciwnika nie należy niezwłocznie zejść z pękającego lodu, a nie stać na nim przez dłuższą chwilę i kontemplować pojedynek?

No i na sam koniec: po co wystawiać wielotysięczne armie, skoro można poprosić o pomoc olbrzymie orły i bestie, które i tak zawsze doprowadzają sprawy do końca?

Uprzedzając ewentualny ból dupci przypadkowych internautów: nie oczekuję od uniwersum Fantasy żadnej realności, po prostu miejscami przecierałem oczy ze zdumienia. Bo chyba pewne fasady zdrowego rozsądku, minimum spójności świata i prawa grawitacji wciąż obowiązują, prawda? ;)

Znaleźliście jeszcze jakieś dziwactwa, które pominąłem? Nie robiłem notatek w czasie filmu, a pomysł na tekst wpadł mi do głowy kilka godzin później, więc sami rozumiecie - coś mogłem pominąć...

PS: I tak, Trzeci Hobbit mi się podobał, bawiłem się świetnie, wybrałem seans 3D z napisami. Słowa Thorina na łożu śmierci to bardzo cenna życiowa rada!