niedziela, 18 sierpnia 2013

RECENZJA #15: Bluza Knife in heart


Oh! Cóż za cudowny model... -.-'
Nigdy nie przywiązywałem ZBYT dużej wagi do ubrań. Prawdę mówiąc dopiero od czasów liceum zacząłem zwracać większą uwagę na to co mam na sobie. Ale ostatnio (nie wiem czy to z nudów, czy z chęci poczynienia jakiś zmian w swoim życiu) zacząłem interesować się ciekawymi streetwearowymi brandami. Mój pierwszy nabytek, z którego jestem niezwykle dumny to czerwona bluza z emblematem Knife in Heart wypuszczona przez Loyalty in Friends Establishment, a nabyta przeze mnie w odrobinę niszowym, poznańskim sklepie odzieżowym Neat.

Bluza nie jest przesadnie ciepła (gramatura 300g/m2), ma wygodne ściągacze przy rękawach i w pasie. Czarne logo na klatce piersiowej to moim zdaniem mistrzostwo świata!  55% z bawełna, 45% poliester, świetne wykończenie! Na uwagę zasługuje metka z jakże prawdziwym życiowym hasłem: Fuck fake love & half ass friends. O jakżeż to prawdziwe! Jak cudownie pasuje do miejsca, w którym jestem teraz! Chyba o wydaniu niebagatelnie dużych pieniążków na tę bluzę zdecydowała właśnie to zdanie, z którym mogę się w pełni utożsamiać. Bo przecież o to właśnie chodzi, żeby czuć się w ubraniu pewnie i swobodnie, prawda?

Sam sklepik znajduje się w Pasażu pod Złotą Kulą, na ul. Święty Marcin 45. W wakacje okolica jest nieco wymarła, można spokojnie zamienić kilka słów z przyjaźnie nastawionym sprzedawcą i dobić żydowskiego targu. Może asortyment nie jest oszałamiający, ale podejrzewam, że każdy koneser znajdzie coś dla siebie. Warto śledzić fanpage butiku, na którym pojawiają się informacje o nowych dostawach i promocjach, a także zdjęcia części towaru.

Kiedy byłem ostatnio w Warszawie pech chciał, że w hotelowym pokoju było miękkie, dwuosobowe łóżko. Jeszcze do niedawna byłem pewien, że przyszłoby mi je z kimś dzielić. Teraz nie wiem już nic. Fuck fake love...

You're gonna catch a cold
From the ice inside your soul (...)
                     ~Christiana Perri, Jar of hearts
Pan model z tyłu ;]
Tak kończą się profesjonalne sesje zdjęciowe...

piątek, 16 sierpnia 2013

RECENZJA #14: The Wolverine 3D



Pierwszy raz w życiu byłem sam w kinie. Wieczór zdawał się być bardziej przygnębiający niż zwykle. Zanosił się na jeden z tych trudniejszych. Musiałem więc zafundować sobie odrobinę przyjemności. Głównie chodziło o to, żeby opuścić cztery ściany i nie zwariować. Wybrałem się na The Wolverine'a 3D.

Szlag by to trafił, że w drodze do kina spotkałem znajomych z liceum. Skłamałem, że umówiłem się z kimś na mieście. Co innego miałem powiedzieć? Że wyjątkowo wybrałem inny sposób spędzenia wieczoru niż browary na murku? Że nie ogarniam ostatnio życia? O nie! Minęliśmy się szybko na przejściu dla pieszych. Jedną z dziewczyn była kuzynka mojej byłej. Kurczę, gdzie się nie ruszę coś mi o niej przypomina. Zresztą, czy normalnie wybrałbym się do kina SAM o tej porze?

W żołnierskich słowach: film dupy nie urywa. Dobre efekty specjalne, prosta historia (która potrafi jednak w kilku miejscach zaskoczyć nagłym zwrotem akcji) i klimat Japonii - to największe plusy obrazu. Prawdą jest również to, że Hugh Jackman w roli Logana sprawdza się znakomicie. Po mistrzowsku potrafi grać postać Rosomaka, który szybciej wysuwa swoje pazury niż myśli. Siła, instynkt, podatność na emocje - takich superbohaterów lubię najbardziej. Nie chcę odbierać widzowi przyjemności z oglądania, więc nie zdradzę szczegółów fabuły, ale niepokoi mnie odrobinę nadmierna schematyczność kolejnych historii spod szyldu Marvela. Mowa tu o maksymalnym upodleniu głównego bohatera i pozbawieniu go absolutnie wszystkiego, łącznie ze specjalnymi umiejętnościami, po czym odzyskaniu wigoru krótko przed walką z bossem. Kiedyś wszelkiej maści dobrzy-mutanci nie tracili kontroli nad sytuacją w AŻ takim stopniu, no ale może się czepiam. W końcu ciężko wymyślić coś bardziej sensowego chcąc utrzymać dojrzałość i mroczność serii. Dobrze, że producenci ograniczyli liczbę ujęć z podtekstami erotycznymi do niezbędnego minimum. I tak stężenie szczęśliwych parek na sali nie było dla mnie tego wieczoru zbyt komfortowe.

Dwuznaczne okazała się krótka scenka po wstępnych napisach końcowych, która zwiastuje jakąś większą rozróbę w kolejnych epizodach. Wygląda na to, że Mutanci będą musieli porzucić dzielące ich granice i wspólnie stawić czoła nowemu zagrożeniu - niebezpiecznej broni stworzonej przez ludzi.

Seans zakończył się grubo po 23. Tramwaje już nie kursowały, więc miałem przyjemny, ponad pół godzinny spacer do domu. Narzuciłem sobie dosyć szybkie tempo i z radością przywitałem delikatne mrowienie łydek (tego dnia harataliśmy jeszcze z kolegami w gałę) - zwiastun zmęczenia i łatwiejszego uśnięcia. I tylko trochę smutno, że inny chodzi teraz do kina z moją byłą kobietą.

Niejeden raz pewnie stracę kontrolę,
czasami w nerwach sam nie wiem co robię.
Wyluzuj Brat, realizuj swój projekt.
Wyluzuj Brat, jeszcze nie wszystko stracone.
                     ~Zaginiony, Stracić kontrolę


Komentujcie! :)

Zdjęcie pochodzi z: www.marvelcomics.pl

wtorek, 13 sierpnia 2013

RECENZJA #13: Wyborowa Watermelon & Mint Fresh



Według szanownej Pani Lidki z osiedlowego składu - absolutny hit sezonu. Mówiła tak pięknie i kwieciście, że się skusiliśmy. Chwyciłem szybko flaszkę za pazuchę i pędem ruszyliśmy w stronę domostwa naszego trzeciego towarzysza. Zapowiadał się całkiem miły wieczór - trzej muszkieterowie, eliminacje do Ligi Europejskiej i napój spirytusowy o smaku arbuza z nutą mięty. Nasza drużyna miała złoić skórę niżej notowanym przeciwnikom zza wschodniej granicy, a smakołyk miał delikatnie zrelaksować nasze łepetyny w opcji bez popity. Taaa...

Po kilkuminutowym użeraniu się ze znalezieniem działającej transmisji, siedliśmy (nie)wygodnie, aby rozkoszować się późnym popołudniem i napawać zwycięstwem. Nie było czasu na chłodzenie, kieliszki od razu poszły w ruch. Dusznota w pokoju i ciepły alkohol - NIE POLECAMY!

Mimo, iż to tylko dwadzieścia pięć procent, to dziwnie mocno drażni w gardło. Drugi shot musiał być dość obficie zalany Tymbarkiem! Okropieństwo! Prawdopodobnie gdyby trunek był porządnie wychłodzony i podawany z owocowymi koreczkami, nasza ocena byłaby inna. Jako, że nie było to żadne Gay Party (chociaż gospodarz czuł się zadziwiająco swobodnie paradując jedynie w krótkich spodenkach...) - nikt nie zatroszczył się o jakieś odpowiednie jedzonko. Wyborowa tak bardzo zniechęciła nas do dalszego picia, że zrezygnowaliśmy z Finlandii, która czeka lepszych czasów.

Mecz co prawda wygraliśmy, ale nie przeszliśmy do kolejnej rundy, co nie poprawiło naszych humorów. A miało być: Na Rumaku do Europy! Wcześniej niż zwykle, w nietęgich humorach rozeszliśmy się do domów. Samopoczucia nie poprawiła mi również gumiasta zapiekanka za pięć złotych.

Mój powrót do domu był melancholijny, tak jak każdy ostatnio spacer. Szedłem wolno, przyglądałem się niebu i drzewom. Dopadały mnie smutne, życiowe refleksje i wspomnienia spalonych mostów.

(...) Zarzucam kaptur na łeb w cieniu uschniętych drzew,
Świat z kineskopów mówi "uśmiechnij się!"
Wdycham stres, szukam nadziei w jutrze (...)
~ Feelhip, Wewnętrzny chłód
Plusy:
+ Ładna etykieta i żywy kolor trunku
+ Być może mogłyby wyjść z tego niezłe drinki z dodatkami na babskie wieczory...

Minusy:
- Drażniący w gardło smak mięty
- Nawet jedna uroniona kropelka sprawia, że wszystko dookoła się klei!
- Mało procentów

Teraz mam do Was dwa pytania:
Czy ktokolwiek czyta moje wpisy? Czy macie jakieś refleksje lub odczucia odnośnie formy i treści? Z chęcią podjąłbym jakąś małą interakcję, jeżeli oczywiście jest tam kto, po drugiej stronie lustra... Piszcie w komentarzach!

Ilustracja pochodzi z: www.mojito.info.pl

środa, 7 sierpnia 2013

RECENZJA #12: Karun Premium - sok z granatu / TRIP #1



Upał. W przedziale siedzi pięciu mężczyzn. Mimo szybkiej jazdy panuje okropny zaduch. Ruch firanki przy oknie jest zwodniczy i irytujący - nie ma tutaj mowy o żadnym ożywczym wiaterku. Podsumujmy: pięciu mężczyzn to dziesięć par skarpet w zakutym obuwiu, dziesięć pach, tyleż samo pachwin i pięć (prawdopodobnie) spoconych pośladów i pleców. Fabryka potu i ciepła pracuje pełną parą...

Dwóch towarzyszy po mojej prawej stronie to typy dziwnych biznesmenów. Bawią się w jakieś internetowe radio czy coś. Pierwszy (wizjoner) pieprzy już drugi raz o jakimś naborze ludzi, castingach, terminach, wahaniach, ustaleniach, prezentacjach i serwerach. Utwierdził mnie w przekonaniu, że jednak da się mieć bledszą karnację skóry niż ja. Włoski na żel w starym stylu na całej czuprynie nie dodają mu chyba szczególnego uroku. W dodatku zawsze kiedy zabiera głos na dłużej w przedziale zaczyna capić mocniej niż zwykle (możecie dodać jeden nieświeży oddech do podsumowania w akapicie powyżej...). Jego interlokutor - grubasek siedzący przy drzwiach - tylko przytakuje, rzadko biorąc czynny udział w dialogu (czy raczej monologu). Zazwyczaj włącza się, kiedy zniewieściały kolega gubi się w sprawach formalnych tj. na przykład warunkach umów lub pomija jakąś względnie ważną kwestię. Mimo wszystko dobrze, że dwójka pizdusiów wybrała właśnie te miejsca - z nudów nawet ta głupia gadka jest lepsza niż męczące cisza.

Naprzeciw grubaska kolorowy chłopiec. Ogląda film na laptopie. Słuchawki czołgisty, okularki, rzadka szczecinka. Dość szeroki w barach. Czuję że nawiązała się między nami nić porozumienia - w końcu oboje gapimy się w ekrany. Różnica jest taka, że ja go wirtualnie obgaduje, a on raczej nie poddaje mojego istnienia głębszej refleksji.

I wreszcie dochodzimy do wisienki na torcie - mężczyzna naprzeciwko mnie. To chodzący testosteron, ale bez przesadnego umięśnienia, za to z solidną waskularyzacją. Sączy już drugiego Harnasia, luzacko przykitranego pod ramieniem. Prawdziwi twardziele nie potrzebują wody mineralnej! Słucha muzyki na oldskulowej empetrójce Panasonic z wystającym USB. Kiedy przypada nam cichszy odcinek trasy słyszę wyraźnie uliczny rap. Niby pasuje to profilu macho i nieskomplikowanego wyrazu twarzy, ale szkoda że to nie coś bardziej zaskakującego typu soundtrack z Ojca Chrzestnego. Gdyby był bardziej opalony powiedziałbym że to robotnik, ale że jest tylko trochę ciemniejszy ode mnie - może dostawca albo magazynier. Wyobrażam sobie, że jedzie od (ewentualnie do) kobity. W małym bagażu akurat jest miejsce na: cichy na zamianę, piankę do golenia, kilka piw i wygniecioną paczkę kondonów. Eh, ja to mam bujną wyobraźnię, co..?

A teraz słów kilka o soku z granatu firmy Karuna Premium. Jako poszukiwacz nowych smaków ze szczerym zainteresowaniem kupiłem ten cholernie drogi napitek (13,50 zł!!!). Nie odstraszyło mnie nawet to, iż produkują to w Rosji! Smak najpierw dość słodki, później cierpki. Szklana, litrowa butelka jest nieporęczna, a duży gwint sprawa, że bezpośrednio z opakowania pije się średnio. Sok jest pasteryzowany, a na butelce znajduje się informacja - po otwarciu spożyć w ciągu trzech dni. Ja bym nie ryzykował... Sok otrzymuje ode mnie trójkę plus - mimo, że nie przypadł mi do gustu, to zaspokajał moje pragnienie całe popołudnie - Poznaniak przecież niczego nie wyrzuci!

Królewskie Łazienki w Portosie!
No i wypada jeszcze napisać jak się udała krótka wyprawa do Warszawie. Wiza odebrana pierwszego dnia, co prawda nie bez uciążliwego czekania charakterystycznego dla biurokracji rodem z Azji Mniejszej, ale nie było źle. Zdążyłem wpaść w między czasie do Złotych Tarasów, zjeść makaronik w Italian Corner & Cafe. Później spędziłem miło czas na pogawędce z młodym właścicielem jakiegoś podrzędnego lokalu a la kawiarenka na Malczewskiego. Zmęczony całym dniem, zaraz po otrzymaniu dokumentu (i krótkim odpoczynku w Parku Dreszera) pojechałem do znanego mi już wcześniej, trzygwiazdkowego hotelu Portos, aby przynajmniej jedną noc napawać się jego wysokim standardem. Pod wieczór posnułem się po nieciekawych blokowiskach Mokotowa, zrobiłem małe zakupy w lokalnych delikatesach i dość szybko poszedłem spać.

No proszę! Kultura & Fetysze dotarła na Centralną!
Dziś zjadłem cudowne śniadanie w opcji szwedzki stół (za uwaga: 6 zł; słownie sześć złotych) i odwiedziłem standardowe miejscówki: Łazienki, Starówkę, Pałac Prezydencki, Kościół św. Anny czy Stadion Narodowy. Największej radochy jak zawsze dostarczają hasające wiewióry i szlachetne pawie w połączeniu z niezdarnymi kroczkami dzieci próbujących dopaść cały ten zwierzyniec. Koło siedemnastej zakotwiczyłem w Burger Kingu i oddałem się ulubionemu zajęciu - ocenianiu dopasowania i wyglądu parek przechadzających się po galerii. Kończąc tego posta jestem już za Koninem. Zbliżam się do kochanego dworca-chlebaka! I szkoda tylko że nie zamoczyłem ust w Królewskim. Dacie wiarę, że w osiedlowym sklepiku o którym wspominałem wyżej był JEDYNIE w opcji puszkowej!? Pech chciał, że przyzwyczaiłem się ostatnio do szkła i inaczej już (raczej) nie pijam!


Zwierzyniec w Parku Łazienkowskim!
Piękny portret gołębia mi wyszedł, prawda?

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

RECENZJA #11: Bonanza / TRIP #1



Poranna podróż pociągiem to cudowny czas na refleksję. Przez okno wdzierają się pierwsze promienie słońca, zaspane dziewczyny drzemią z wyciągniętymi na sąsiednich siedzeniach stopami (jedna taka znajduje się na przeciwko mnie, szkoda że podróżuje z rodzicami - nie pogodosz), a wózkowy odnotowuje rekordową sprzedaż kawy, której zapach roznosi się po przedziale. Umysł jest jasny, gotowy do pracy na wysokich obrotach.

Przed wyjazdem obowiązkowa wizyta w KFC. Nie byłem głodny, ale miałem dość czasu żeby spokojnie usiąść i pogapić się na ludzi. Po kilku chwilach po przekątnej usadowiła się cudowna dziewczyna, która wręcz nie pasowała do tego szarego obrazka. Nazwałem ją Lena, była szczupła, ładna i miała piękne, długie, jasne blond włosy. Ubrana w luźny, biały top z flagą Zjednoczonego Królestwa i krótkie dżinsowe spodenki odsłaniające sporo opalenizny wyglądała naprawdę zjawiskowo. Cud, miód, malina! Na dodatek czytała książkę (inteligentka!?) i co jakiś czas ogrzewała policzki kubkiem z kawą, co prezentowało się naprawdę słodko. Kątem oka zauważyłem pierwsze litery tytułu z okładki - in. Pozwoliło mi to wymyślić dalszy ciąg historii - Lena fascynuje się Indiami i planuje kiedyś tam pojechać. Akurat kończyłem Colę, kiedy zaczęła wzruszać swoją burzę słomianych włosów. Zastygłem w bezruchu ze słomką w ustach (jak kretyn) i wtedy nasze spojrzenia na moment się skrzyżowały; wymieniliśmy nikłe uśmiechy (chociaż to może być już moja nadinterpretacja). Siedziała jeszcze kilka minut, później rzuciła okiem na wyświetlacz telefonu, uprzątnęła czerwoną tackę i wyszła. Musiała nie słyszeć moich dramatycznych nawoływań - zostań, zostań jeszcze parę chwil! Mogła nie słyszeć, w końcu nie każdy opanował telepatię... Szkoda, że nie wierzę w swoją kiepską gadkę - Lena była warta tego, żeby spróbować ją poznać, tak myślę... A książka ostatecznie nazywała się Indygo, co popsuło odrobinę moje wyobrażenia. Ciekawe gdzie jedzie, a może właśnie wróciła do domu i jest samotną Poznanianką? Nie - takie dziewczyny zawsze mają partnerów lub zastępy adoratorów. Zresztą nie ważne - dzięki niej miałem rozmarzony ranek i to się liczy! Jest jeszcze jednak opcja - którą boję się wypowiedzieć na głos - może Lena jest teraz w którymś z wagonów i zmierza do stolicy tym samym pociągiem co ja!? Nie, to byłoby zbyt piękne...

Co ja tam miałem recenzować? Ah, no tak - Bonanza! Droga do szczęścia. To jedyna rzecz, której żałuję wyruszając po turecką wizę - stracę przynajmniej jeden odcinek tego łebskiego westernu. A serial to nie byle jaki - każdy odcinek to osobna historia rodu Cartwrightów zamieszkujących ranczo w Newadzie. Mimo, że saga ma ponad pięćdziesiąt lat i rozwijała się wraz z moją mamą, potrafi pozytywnie zaskakiwać - jak widać dobre historie się nie starzeją. Odcinków jest ponad 400, serial leci od poniedziałku do piątku na TVP1 o 15.20. Gorąco zachęcam, choć sam do tej pory widziałem zaledwie kilka epizodów!

Swoją drogą klimat Dzikiego Zachodu ma swój urok. Małe miasteczka z zimnym piwem w saloonach, napady na banki i wypasanie bydła. Prawa szybkiej ręki, twardej pięści i męskiej przyjaźni*. Chcesz być bezpieczny? Spłódź kilku synów, powieś strzelby przy kominku i najważniejsze - żyj w zgodzie z Indianami, żeby nigdy nie (nie)obudzić się z nożem lub strzałą pod łopatką.

A do płodzenia potomków, kto by się najlepiej nadał? Wierna, niebieskooka LENA o gołębim sercu!

*A propos męskiej przyjaźni - cieszyłem się, że zobaczę mojego serdecznego kolegę, gdyż miał pracować w stolicy całe wakacje. Wczoraj wysłałem mu radosną wiadomość o moim planowanym przyjeździe, licząc na pełną entuzjazmu odpowiedź, a tutaj figa. Może pozwolę sobie zacytować jego smsa (mam nadzieję, że nie będzie miał mi tego za złe): "No to mamy zgranie, ja dzisiaj do domu wróciłem :P" Tyle w temacie...

Moja droga do Warszawki. Może to pierwszy przystanek w drodze do lepszego życia, w mojej bonanzie..? Sam w obcym mieście pełnym możliwości. Muszę wybrać się Agrykolę! Czemu? Tak sobie wymyśliłem... Może jakiś pojedynek w słońca zenicie? :)

Zdjęcie pochodzi z: aleseriale.pl