sobota, 26 lipca 2014

REFLEKSJA #9: Ja pracuję! Szok!

No to już mniej więcej wiecie gdzie mnie pognało. Przez pierwsze trzy
dni słoneczko mocno przypiekło, z czystym sumieniem mogę polecić:
Panthenol. Tylko on mnie uratował, tylko on...

Weekend! Wolne! Spare time! Nareszcie ku*wa! - wszystkie określenia pasują! :)

Mam za sobą bodaj pierwszy w życiu tydzień z czterdziestogodzinnym planem pracy. Od ósmej do siedemnastej (godzina przerwy w trakcie). Posmakowałem życia cyborga, smutnego pana nikt, który budzi się wcześnie rano, szama, zapieprza na stanowisko pracy, wszyscy mają do niego pretensje i skargi, wraca do domu, szama, doświadcza prymitywnej rozrywki, myje się i idzie spać. Słowem - żyje na odpierdol. Dławi się szajsem w pogoni za hajsem!

No dobra, może trochę dramatyzuję, to tylko wakacyjna fuszka. Wiem już jednak, że trzeba uciec od sektora usług. Właściwie od każdego sektora i zostać naukowcem lub wolnym twórcą. Człowiek nie jest stworzony do pracy, tylko nieliczni się w niej realizują. Nie miał Pan racji Panie Marks, chociaż z koncepcją alienacji wszystko się, na pierwszy rzut oka, zgadza. Niestety.

To jednak z tych notek, w których muszę ostrożnie dobierać słowa. Kto wie, czy nie zajrzy tu pracodawca. Kto wie, czy nie wpadnie tu jakiś dziennikarzyna w poszukiwaniu sensacji, przywabiony przez trafne hasztagi z nazwą instytucji (nie ma, jestem sprytny!). Bo pracuję przy przedsięwzięciu... wywierającym sporo emocji, mającym wiele odcieni szarości, przy którym stykam się z przeróżnymi, nierzadko sfrustrowanymi i agresywnymi, ludźmi. Trzeba być stonowanym, pisać z wyczuciem, ostrożnie stawiać akcenty. Na wszystkich możliwych frontach... W razie czego, co złego to nie ja, a wszystko to tylko fikcja literacka. Licentia poetica.

Pięknie jest wstawać z samego rana, przecierać zaspane oczęta, na wpół przytomnie siedzieć na kuchennym zydlu i nerwowo wcinać śniadanie. Czas jest bowiem wyliczony co do sekundy. Umyć zęby, ogolić się (czasem i to pie***lę), zrobić łóżko, zabrać potrzebny ekwipunek. Najbardziej boję się porannej kupy. Nieprzewidywalna jak kobieta, trudno określić ile czasu potrzeba na jej kontemplację.

Potem tramwaj. Ma tylko jedną minutę spóźnienia, czyli zdążę z przesiadką. Znam już z widzenia kilku pasażerów. Błądzą gdzieś tępym wzrokiem po brudnych podłogach pojazdu. Słuchają muzyki. Czasami czytają książki lub darmowe gazety, korzystając z ostatnich kilku minut wolności i beztroski. Bo za chwilę władza dyscyplinarna pracodawcy obejmie ich swoim zasięgiem #Michel_Foucault. Szczególną estyma darzę rodziców, którzy wiozą gdzieś dwie małe, ubierane na różowo dziewczynki. Robią to na zmianę. Oni nie mogą już zająć się czymkolwiek innym, kilkuletnie szkraby są bardzo absorbujące. Kurczę, tak strasznie nie jestem przygotowany do rodzicielstwa...

Jadąc Jedynką widzę całkiem efektowne graffiti na wiadukcie. Niezła robota. Odrobina kolorów w tym szarym i ponurym świecie zawsze na propsie. Rozstrzelać tych, którzy uważają to za wandalizm!

Czas w pracy mija strasznie ślamazarnie. Przerwa w pracy mija przeraźliwie szybko. Najważniejsze jednak, że poznałem kilka naprawdę fajnych mordeczek. Ucinamy sobie całkiem sympatyczne pogawędki, oczywiście tylko kiedy wszyscy klienci zostaną już obsłużeni. Bo nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie jest podstawionym kontrolerem, czy szklane oko kamery nie odziera nas z prywatności, a może uprzejmy donosiciel pstryknie nam fotkę, jak - o zgrozo! - SIEDZIMY. Tak, siedzenie w ciągu ośmiogodzinnego dnia pracy jest bardzo niemile widziane, należy się pierwej schować (najlepiej w stercie butwiejących liści, nasmarowując twarz błotem, chowając wszystkie odbijające światło przedmioty) i zdjąć służbową koszulkę. Wracając do tematu, kogo tam ciekawego poznałem?

Jacek, młody kanar. Zgrywusek przy kości, poranny władca niebieskiego namiotu. Lubię słuchać jak rozmawia z klientami. Oszczędnie, prosto, na pozór niedbale, często rzucając uspokajające słowo "dokładnie", mówione z takim przekonaniem i dostojnością, że mógłbym oddać mu obie nerki. Dokładnie.

Mikołaj, młody kanar. Również spory zgrywusek. Można z nim pogadać o footballu, całkiem dużo o nim wie, jest obeznany szczególnie z polską ligą szmaciarzy. Lubi sobie podjeść, chodzi w sandałach, górna warga odsłania mu spory fragment dziąseł (kiedy zaczyna się śmiać/rechotać, wygląda to przesympatycznie). Jego poczucie humoru jest mocno ofensywne (Natalia spytała go kiedyś, czy jest jeszcze woda?, on odpowiedział: nie ma wody dla bydła!). Słodziak!

Mateusz, młody kanar w okularkach. Często gra na komórce i rzadziej podejmuje interakcje, ale w środę wywiązała się między nami dłuższa rozmowa na ławeczce. Niesamowicie ogarnięty chłopaczyna, studiował przez chwilę logistykę. Też ma świetne gadane z klientami. Nieoszlifowany diament, marnuje się w tej robocie. Tembr głosu, logiczna składnia pozbawiona zbędnych ozdobników, dobry kontakt wzrokowy. Genetyka giełdowego maklera lub doradcy podatkowego.

Natalia, studentka etnolingwistyki. Przemiła blondyneczka, na dodatek interesuje się rapem i sporo wie o rodzimej scenie. Z tego co pamiętam, jej faworyci to: Zeus, Bisz, Buka, ale kojarzy też wielu bardziej niszowych zawodników, także z podziemia. W pracy obowiązkowa, empatyczna. Dość wrażliwa, bardzo przejmowała się doniesioną na nas (niesprawiedliwie) skargą.

Weronika, absolwentka kosmetologii. Bardzo długo myliłem jej imię (eee... Wiktoria?), nawet do tej pory miewam małe zawieszki kiedy się do niej zwracam  (raz z przyzwyczajenia powiedziałem nawet Natalia...). Przeurocza, adorowana przez kierowców i motorniczych, szybko złapaliśmy dobry (chyba?) kontakt. Chciałbym z nią dłużej popracować, myślałem że po "utracie" Natalii czeka mnie jakaś sztywniara. A tutaj miłe zaskoczenie! Nie chcę już poznawać nowych dziewuszek, męczy mnie takie zapoznawanie, trzecia partnerka na bazie na pewno mi nie podpasuje - rachunek prawdopodobieństwa jest bezlitosny :C

Kilka odrobinę dojrzalszych wiekiem osób (kasjerki z okienek, koordynator, koledzy ze szkolenia, woziwoda) też są całkiem spoko. Tylko praca w grupie sprawia, że da się w tej robocie wytrzymać. Od poniedziałku część z nas będzie pokazywała jak działa nowy system w tramwajach i autobusach. Nie chce mi się jeździć, tyle buractwa i cebulactwa w środkach transportu publicznego... Poza tym będziemy jeździć po trzech, fajnie by było mieć przynajmniej jednego koleżkę na flance, spoceni pasażerowie bywają zezwierzęceni. Zobaczymy jak to będzie. Ja chcę Weronikę lub Natalię do pary i pracować na punkcie. I koniec.

Boże, cały tydzień czekałem na mamine śniadanko!
#żadna_jak_matka #loveUmum #kisses

Fantastyczny jest powrót po tyrce do domu. Zmęczenie, o niczym się nie myśli, niczego nie czuje. Odpala się zimne piwko przed telewizorem i ogląda mecz lub wpada do koleżki na Mortal Combat. Przydałoby się móc wyskoczyć wieczorem gdzieś z jakąś duperką, ale nie wiem czy będzie mi to w te wakacje dane. To byłoby takie dorosłe, chwycić swoją kobitę za tyłek po robocie. Na koniec (bo niespodziewanie się rozpisałem jak kretyn) kilka interesujących dialogów:

A: W Warszawie to jest lepiej, płacą za bilet o wiele mniej i nie ma takiego burdelu. Co, lepiej się tu wam żyje w Poznaniu niż w Warszawie? No lepiej? Banda złodziei, bandycki system!
B: Jak złodziejski? Jak bandycki? Proszę tak nie generalizować, co to są za przymiotniki w ogóle!
A: No złodzieje! Wrzuciłem 5 złotych do biletomatu i mi zżarło! Potem jeszcze pięć wrzuciłem i znowu!
B: Tak, na pewno biletomat z premedytacją Pana okradł...

[Potem się trochę uspokoił, powiedział że jest z pochodzenia Poznaniakiem, przyznał że może go trochę poniosło, ale to chyba przez gorączkę. Wręczyłem mu ulotkę, poopowiadałem że jak wyrobi już kartę, to będzie wszystko dobrze, chociaż już po pierwszym zdaniu powinienem powiedzieć: To niech Pan sobie wypie***la do swojej Warszawki, jakby to nie była stolica to dalej mielibyście tam zabitą dechami wiochę, a złodzieje to są na Wiejskiej, nigdy nie oddamy wam Międzynarodowych Targów i cisnęło się na usta dodanie na odchodnym coś w stylu: jedyne wygrane powstanie to Powstanie Wielkopolskie, ale to byłoby ciosem niemądrze wymierzonym i zwyczajnie głupim.]

A: Kraj głupkowaty, u Niemców to by tak na pewno nie było! Cholerne gnoje, Polska zasrany kraj!

[Taką wiązankę usłyszeliśmy od pewnej osiemdziesięcioletniej kobiety niezadowolonej ze zamiany biletów starych na nowe. Bezceremonialnie wepchnęła się do okienka, usprawiedliwiając się wiekiem. Źle jej z oczu patrzyło, dobrze że nie mam takiej babci. Cóż, smutno wysłuchiwać takich opinii z ust osoby sędziwej.]

A: Jak to nie ma jeszcze karty do odbioru! Przecież powiedziano mi, że po 14 dniach będzie gotowa!
B: Tak, ale po drodze przytrafiła się awaria serwera, poza tym dużo osób składa teraz wnioski, nie wyrabiamy ze wszystkim na czas, dlatego oczekiwanie zostało wydłużone do 20 dni.
A: A co mnie to obchodzi?
B: Mogła Pani wyrobić sobie kartę wcześniej... Od przynajmniej dwóch lat była taka możliwość.
A: Wcześniej nie potrzebowałam. Jeżdżę samochodem.

[Powinienem odpowiedzieć: A co mnie to obchodzi? Z jednej strony rozumiem rozgoryczenie, bo zakup papierowych biletów jest bardzo niekorzystny, ale żądam trochę więcej samokrytycyzmu. Nie warto ciągnąć takich dyskusji, odeszliśmy do obsługi kolejnych klientów. Znamienne jest to, że wiele osób nas żałuje i rozumie, że obrywamy niesłusznie, a nieliczni stają nawet w naszej obronie! Ech, naszą rolą jest bycie kozłem ofiarnym, wentylem bezpieczeństwa, psem którego można bezkarnie kopnąć by wyładować złość...]

I tym optymistycznym akcentem zakończmy ten przydługi wpis! Wiecie mniej więcej jak wygląda moja nowa praca, ale specjalnie unikałem szczegółów. Zostaw jakiś komentarz jeśli dotarłeś aż tutaj!

Porozstawiani jak flaszki po monopolach,
warci tyle ile na nogi wyrzyga nam bankomat.
(...) Wszystko zmieniło się tak nagle, Ziom!
Kiedyś gibon i piwo, teraz rachunki i dom.
Potrzeby wyrastają ze wszystkich stron
i sam Bóg raczy wiedzieć skąd mamy na wszystko wziąć...
                                                ~Miuosh, Puzzle

piątek, 25 lipca 2014

RECENZJA #33: Chipsy kokosowe Bakalland


Kokos to owoc drzewa kokosowego z rodziny palm. Dorasta do 30 metrów i potrafi owocować nawet przez 80 lat. Palma kokosowa znana jest pod nazwą "kalpa vriksha", co znaczy "drzewo dostarczające wszystkiego co potrzebne do życia".

Ale chipsy o smaku kokosowym na pewno nie są niczym czego ja do życia będę potrzebował. Tak jak zajarałem się wrzucając je do koszyka, tak srodze się rozczarowałem przy degustacji. Cienkie, pokruszone, smakujące jak stara podeszwa leżąca kiedyś, dosłownie przez moment, w pobliżu kartonu wypełnionego jednym kokosem. Naprawdę, to jest tak suche i niearomatyczne, że nie wiem czy dam radę dojeść 140 gramową paczuszkę do końca. Nie pamiętam nawet ile kosztowała, ale była i tak zdecydowanie za droga. Kraj pochodzenia? Sri Lanka. Nie, nie i jeszcze raz nie! Wystawiam pałę z wykrzyknikiem!

Plusy:
+ Zawiera błonnik pokarmowy
+ Może być zjadliwe po dorzuceniu do płatków owsianych lub musli i zalaniu mlekiem
+ Firma posiada emblemat Dobra i Polska Firma

Minusy:
- Nie da się tego jeść jako przekąskę (mimo iż taka informacja widnieje na froncie opakowania)
- Paskudne w smaku, odrażające w gryzieniu i potworne w przełykaniu
- Brzydkie, archaiczne opakowanie

Wystarczy tylko chwila, by sięgnąć po małe przyjemności. Wcześniej jednak długo i starannie wyszukujemy najdoskonalsze owoce i orzechy, wybierając je z najlepszych zbiorów na świecie. Dzięki temu Bakalland od lat słynie z jakości, a Ty możesz rozkoszować się bogactwem naturalnych smaków!

Jasne, każdy ma wszystko co najlepsze... To komu przypadają te najgorsze owoce z najgorszych zbiorów?

niedziela, 20 lipca 2014

RECENZJA #32: Oreo Ice Cream Sandwich


Zdaje mi się, że kiedyś miałem już do czynienia z tymi małymi, kakaowymi diabełkami w postaci lodowych przekąsek, ale jakoś zapomniałem o nich napomknąć. Kiedy w piątek popołudniu byłem w Biedronce, na tygodniowych, solidnych zakupach, nie omieszkałem wrzucić płaskiego, niepozornego pudełeczka smakołyku do koszyka.

Ależ to przepyszne! Jednocześnie chłodzi, syci i jest odpowiednio duże (opakowanie zawiera 4 okrągłe markizy o średnicy ok. 6 centymetrów z centymetrową warstwą lodów waniliowych między ciasteczkami). W Internecie widziałem również opakowania zawierające 6 porcji po 55 ml. Co prawda zgodnie z rysunkiem i opisem w waniliowej masie powinny być drobinki pokruszonego herbatnika, ale ja tam ani nic nie wyczułem, ani specjalnie nie widziałem. Nie zmienia to jednak faktu, że całość smakuje wybornie. Kakaowy herbatnik przypomina wersję z klasycznym ciasteczkiem do przekręcenia i zamoczenia w mleku, ale zapewne musi być odrobinę inaczej przygotowywany, bo mimo kilku dni w zamrażarce jest łatwy do pogryzienia, nawet dla mojej mamy, która ma chore zęby :C

W przeszłości nie lubiłem zbytnio ciastek typu markizy, ostatnio jednak się do nich przekonuję (np. do klasycznych Bahlsen Hitów). Wolę jednak obserwować jak pałaszują je atrakcyjne dziewczęta. Markizy mają w sobie coś... erotycznego?

Podsumowując: polecam gorąco, ale pamiętać należy, że nie są to typowe lody, które pochłaniamy kiedy chcemy się ochłodzić. Są dobre raczej jako dodatek do wieczornej lektury czy co tam sobie robicie w chwilach słodkiego relaksu. Cena (ok. 6, w Carrefour ponoć niecałe 5 złotych) nie jest specjalnie wygórowana, powiedziałbym że akuratna.

Plusy:
+ Bardzo smaczne, naprawdę przypominające ciasteczka Oreo
+ Niewielkie opakowanie, wygląda jak... kartonik paluszków rybnych?
+ Ładnie zapakowane pojedyncze porcje smakołyku (srebrne saszetki z niebieskim logo)

Minusy:
- Dużo emulatorów, substancji spulchniających, lecytyny, węglanów, stabilizatorów...
- Delikatnym herbatnikiem można się pobrudzić, ale ja akurat lubię tą charakterystyczną, ciemną barwę na palcach po za długim trzymaniu ciastka (nie pytajcie...)
- Zauważyłem, że chce mi się po nich mocno pić

PS: Niedługo meczyk z Piastem. Po porażce z Estończykami, trener Rumak odmienił nieco wyjściową jedenastkę. Keita, Kownacki, Formella i Ubiparip w pierwszym składzie? PODOBA MI SIĘ TO!

czwartek, 17 lipca 2014

RECENZJA #31: Assassin's Creed IV: Black Flag (PS4)

Tak naprawdę dopiero zaczynam swoją (mam nadzieję długą i pełną niezapomnianych wrażeń) przygodę z konsolą więc, z powodu braku kompetencji porównawczej, nie będę się zbytnio wymądrzał. Gra dostarczyła mi kilkudziesięciu godzin świetnej rozgrywki, kto wie czy nawet nie najlepszej w wirtualnym świecie EVER! Może mam szczęście i od razu trafiłem na dzieło ponadprzeciętne? Najpewniej tak! Przyjrzyjmy się zatem wybranym elementom gry, która tym razem przenosi nas w wiek XVII (złota epoka piractwa), w sam środek brutalnej walki między zakonem legendarnych zabójców chroniących światowego porządku i żądnymi władzy, chciwymi Templariuszami, szukającymi mitycznego Obserwatorium. Czy to miejsce w ogóle istnieje?


Czy piaskownica jest wygodna Sir?
Prawdą jest, że świat jest przeogromny, a rzeczy którymi możemy się zająć jest mnóstwo (przynajmniej na pierwszy rzut oka). Początkowe godziny rozgrywki, kiedy musimy okradać autochtonów lub na bieżąco sprzedawać każdy woreczek cukru, żeby uciułać trochę grosza na lepsze pistolety czy kilka dymnych bomb, są zdecydowanie najprzyjemniejsze. W zaawansowanym stadium gry dochodzimy do momentu, w którym nie ma już na co przeznaczać gotówki, co jest jednym z głównych mankamentów gry. A można było wymyśleć liczniejsze udoskonalenia kryjówki czy inne alternatywne gadgety pozwalające poczuć się jak prawdziwy bogacz (dzieł sztuki jest mało, są lipne i tanie). Szkoda! Misje poboczne również szybko się kończą, co sprawia że po wypełnieniu wszystkich zleceń i znalezieniu artefaktów możemy jedynie podziwiać widoczki Wysp Kanaryjskich. Obecnie jestem na etapie odnajdywania ostatnich skrzyń i kolekcjonowania szant, zajmie mi to pewnie trochę czasu i będzie ostatnim wyzwaniem. Kwestią czasu jest zanim zdobędę brakujące trofea, poczytam skompletowany dziennik i odstawię grę na zawsze, bo nie ma żadnego sensu przechodzić jej ponownie. Zasadniczo też, mimo mnogości lokacji, większość jest praktycznie tak samo wyglądającymi wioseczkami (jedynie miasta takie jak Hawana, Nassau czy Kingston wyróżniają się planem urbanistycznym i ciekawą architekturą). Trzeba jednak przyznać, że kilka unikatowych scenerii (jak np. wielkie ruiny świątyni Majów czy liczne wodospady) nieraz potrafią zapierać dech w piersiach.


Kogo dziś zabijemy Sir?
Fabuła jest znośna, odrobinę przewidywalna, ale nawet nieco zaskakująca pod koniec (spodziewałem się szybszego finału, a tu nie - poganiali jeszcze nieco po wyspach). Trochę irytuje absolutny brak wpływu na wybory Edwarda Kenwey'a. Jesteśmy zmuszeni wypełniać założony przez autorów scenariusz, co kłóci się z otwartością świata, pozwala za to historii trzymać równe, dobre tempo i unikać nieścisłości. Cóż, coś za coś. Sam system walki prezentuje się bardzo soczyście, zarówno na lądzie, jak i na morzu (na początku plątałem sterowanie, które mocno różni się w zależności od tego czy poruszamy się pieszo, czy statkiem, ale szybko da się przyzwyczaić). Dużą przyjemność dostarczają ciche, skrytobójcze misje, polegające na powolnym eliminowaniu przeciwników, choć zdarzają się irytujące fragmenty, które trzeba powtarzać kilkukrotnie. Zdecydowanie nie polubiłem misji pościgowych, które przy intuicyjnym sterowaniu mogą dostarczyć negatywnych emocji (no gdzie się ku*wa wspinasz po tych beczkach, prosto masz biec!). Zasadniczo jednak autorom udało się znaleźć złoty środek między liczbą misji różnego typu w głównym wątku fabularnym i możliwościami wykonania ich na własny sposób co należy uznać za duży plus! Jako że gra ma tylko polskie napisy, a dialogi toczą się często w czasie rzeczywistym (podczas samego wykonywania zadań), ciężko się odpowiednio skupić i ułożyć wszystko w głowie. A ja uwielbiam mieć poczucie, że nic mnie nie mija. Ten aspekt możemy więc uznać za mały minus - czasem wokół nas dzieje się zbyt wiele.

Czy flota radzi sobie dobrze Sir?
W grze mamy kilka minigierek, na różnych, że się tak wyrażę, płaszczyznach rzeczywistości. Z jednej strony możemy swobodnie przemieszczać się po budynku korporacji Abstergo Entertainment i hakować komputery współpracowników, po czym dowodzimy flotą statków handlujących z całym znanym ówcześnie światem z poziomu kajuty kapitańskiej. Ta druga poboczna aktywność podoba mi się szczególnie, stała się rozrywką samą w sobie, pokaźnie zasilając trzos. Oprócz tego mamy również proste gry w tawernach (które nie są jednak niczym innowacyjnym), polowania z harpunem czy podwodne eksploracje wraków. W wolnej chwili muszę dokładniej przyjrzeć się treści odnalezionym manuskryptom, które tworzą zgrabne, kilkunastostronicowe opowiadanie. Jest więc co robić!


Czy będziemy mieli dzisiaj gości Sir?
Jako rzetelny recenzent chciałem podzielić się również wrażeniami na temat rozgrywki wieloosobowej. Niestety, okazało się, że muszę być abonentem PlayStation®Plus. Trochę to rozczarowujące, nie powiem, w dłuższej perspektywie muszę przemyśleć zakup abonamentu, choć nie widzę siebie grającego zbyt długo w sieci. Jeśli miałbym bawić się z kimś, to zdecydowanie preferuje drugiego pada. Takiego trybu rozrywki seria Assasin Creed nigdy nam nie zapewniła i (prawdopodobnie) nie zapewni, co mi akurat specjalnie nie przeszkadza (chociaż Unity zapowiadane jest na produkt wybitnie nastawiony na interakcję z innymi graczami). Póki co Forever alone!

Mimo, że (wydawać by się mogło) mam wiele zastrzeżeń co do Assasin Creed IV: Blag Flag, to jednak sama rozgrywka jest mdląco słodka i przyjemna! Mam wrażenie, że autorzy świadomie nie rozdrabniali się z niektórymi interakcjami z otoczeniem (nie musimy np. spać, jeść - ba! - nie mamy nawet możliwości wchodzenia do większości budynków, a zdrowie szybciutko nam się odnawia) na rzecz zogniskowania naszej uwagi na mięsistej, krwawej rozwałce. I nie mam im tego za złe. Nie wspomniałem o oprawie dźwiękowej, szanty śpiewane przez załogę acapella są klimatyczne i zróżnicowane, a co ważniejsze, możemy sami nakazać kamratom nucenie ulubionego przez nas motywu (wiecie, coś na kształt przednowoczesnej zmieniarki cd). Z totalnych szczegółów, podoba mi się duży zakres intensywności wibracji, który niezawodnie ostrzega nas przed zbliżającą się mielizną czy skałami (w ogóle DualShock4 z płytką dotykową sprawdza się wyśmienicie). Dużo marudziłem, ale z czystym sumieniem wystawiam ocenę 8/10!


wtorek, 15 lipca 2014

RECENZJA #30: Ja, inkwizytor. Głód i pragnienie - Jacek Piekara


Z prozą Jacka Piekary mam zawsze ten sam problem: niby nie ma tutaj zbytniej pieczołowitości w budowaniu świata, niby większość spostrzeżeń i myśli Mordimera Madderdina jest z tomu na tom powtarzana, a historie da się do pewnego stopnia przewidzieć. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż czyta się wyśmienicie. Kolejne cyniczne uwagi pod adresem maluczkich, przeplatane religijnym fanatyzmem niezmienne tworzą plastyczny, interesujący obraz głównego bohatera. To ten rodzaj fantastyki, gdzie główny bohater robi większość (jeśli nie całość) roboty!

Przeczytałem niemal wszystko z cyklu o Świętym Oficjum, ominąłem bodaj jedną z czterech pierwszych, inicjujących cykl, książek. Obecnie autor para się w odtwarzaniem przeszłości, swego rodzaju prequelowaniem opowieści i trzeba przyznać, wychodzi mu to całkiem zgrabnie. Z drugiego opowiadania dowiadujemy się [SPOILER] jak Mordimer poznaje Bliźniaków i komu zawdzięcza szybszą karierę w strukturach władzy [KONIEC SPOILERA]. Wybaczcie mi ten malutki wtręt, tak naprawdę niczego wielkiego nie zdradziłem...

Co mi się podoba? To, że dwa opowiadania zawarte w tomie (Wiewióreczka i tytułowe Głód i pragnienie) tradycyjnie kryją w sobie kilka odwołań do siebie nawzajem. Nawet średnio rozgarnięty czytelnik zdoła je wywąchać. Na tym jednak nie koniec - mamy również odwołania międzyopowiadaniowe i o dziwo, mimo że cykl czytałem dość dawno, co nie co pamiętam. Fajnie, fajnie, trzyma się wszystko zarówno kupy, jak i chronologii.

Troszkę niedopieszczone są sceny erotyczne. Kurcze, powtarza się ten motyw zsuwającej się z pośladków kołdry. Ileż można! Sceny łóżkowe muszą być bardziej unikatowe, choć miejscami są... słodkie? Mówię tutaj o dość ciepłych, uczuciowych dialogach.

Dużą rolę odgrywa przypadek, czasami autor pozwala Mordimerowi zachować się zbyt emocjonalnie (co później dostrzega i racjonalizuje sam główny bohater). Czasami szczwany, inkwizytorski nos zapomina zadać jakiegoś kluczowego pytania swojemu rozmówcy, bywa że dialogi wydają się zbyt... nowoczesne i luźne? Takie odnoszę wrażenie. Może to świadczyć o pewnych trudnościach z posklejaniem fabuły, zmęczeniu materiałem albo pójściu na skróty? Poza tym, o ile pierwsze opowiadanie nie traci tempa i trzyma nas w niepewności, o tyle drugie jest odrobinę rozlazłe. Nie chciałbym tutaj wysuwać pochopnych wniosków, ale czyżby było troszeczkę... wymęczone? Nie powiem, nadal dobrze się przy nim bawiłem, ale szybko sam rozwikłałem najważniejsze wątki i znudzony czekałem na finał.

Żeby zobrazować problem pewnej przewidywalności: kiedy autor opisuje nam piękną kobietę, wiemy że prędzej czy później (ale raczej prędzej) Mistrz Madderdin się z nią prześpi. To chyba nie powinno być normą, chcemy więcej opisów pięknych, niedostępnych kobiet i toruńskich pierniczków (ergo: ślepych uliczek i fałszywych tropów)!

Podsumowując: poziom został utrzymany, z kilkoma drobnymi zastrzeżeniami. Kim ja jednak jestem, żeby oceniać pisarzy, którzy hurtowo zapełniają sklepowe półki? Jako czytelnik wystawiam jednak szkolną czwórkę. Liczę, że kolejny tom Płomienia i Krzyża i wieńcząca cały cykl Czarna Śmierć wywindują historię na sam szczyt i wynagrodzą mi wszystkie drobne tarcia. Na koniec wspomnę tylko, że ilustracje Dominika Broniek są niezmiennie mistrzowskie, a co najważniejsze - dobrze współgrają z opisami tekstowymi. Rozminięcie tego typu traktuję bowiem jako największy cios w klimat powieści, tutaj jednak nie mamy do czynienia z niczym podobnym.

PS: Przygotowując się do napisania tej recenzji obejrzałem kilka wywiadów i wieczorków autorskich z pisarzami. Kurcze, toż to skarbiec złotych myśli. Mam dla Was smaczek z rozmowy w bibliotece w Klonowej z Andrzejem Sapkowskim [klik!]:

[Bibliotekarka/Nauczycielka]: Cały czas drążę ten temat... takiego życia... Czy ma Pan dużo przyjaciół?
[Andrzej Sapkowski]: Nie, myślę że nie. I dobrze. I może to i dobrze.
[B/N]: Dlaczego?
[A.S.]: Bo to powinny być diamenty. A nie można mieć beczki diamentów, wystarczy dziesięć. Jak ma się beczkę diamentów, to człowiek traci pojęcie i wartości. Po co mieć beczkę diamentów? Dziesięć diamentów, to jest wtedy... do naszyjniku!

poniedziałek, 14 lipca 2014

RECENZJA #29: Milka Naps Mix


Blog zapuszczony. Kolejny raz. Muszę Wam się jednak przyznać, że tracę do tego wszystkiego serce. Wszystko stoi w miejscu. Chciałem, żeby zaskoczyło, zyskało elegancki layout, przejrzysty podział na kategorie, lepszy poziom notek, ale gwiazdy nie sprzyjają bez blasku monet. Nawet kumpel, którego lata świetlne poprosiłem o zrobienie logo nadal się nie wywiązał. Nie mam jednak o to pretensji, każdy ma swoje sprawy i troski. Dycham więc jak zdechła ryba w ręczniku, ostatkiem sił podejmując decyzję - napiszę coś, jak Boga kocham napiszę. Mimo wszystko.

Lubię mówić o słodyczach. Jakoś tak się złożyło, że to chyba trzeci produkt Milki o którym wspominam. Szanowni Państwo, proszę o patronat i przesyłki partnerskie! Dzisiaj na warsztat bierzemy Milka Naps Mix. Przypomniałem sobie o pudełeczku w kształcie oktagonu niedawno. Był to jeden z prezentów na Dzień Dziecka, więc trochę się wyleżał, ale termin ważności nieprzekroczony. Zasadniczo planowałem uczynić z Milka Naps Mix prezencik dla Pani z dziekanatu, bo myślałem że wszystko ładnie i w porę mi pozałatwiała, ale nie było tak do końca różowo i mało brakowało, a nie zdawałbym licencjatu w pierwszym terminie. Nie żałuję więc tego, że resztki smakołyku leżą teraz przede mną i czekają na moje kubki smakowe. Wyglądam profesjonalnie: buteleczka wody do przepłukiwania gardła, poważna mina krytyka, lekko spuszczone okulary.

Zawartość miłego dla oka kartonika to 27 sztuk małych, cienkich (cieńszych niż zwykła czekolada) płytek o smaku orzechowym, truskawkowym, mlecznym i kremu kakaowego. 138 gram brutto. Całe szczęście, że doszukałem się informacji o liczbie czekoladek na pudełku, bo przyznam się szczerze, że po otwarciu przez głowę nie przeszła mi myśl o przeliczeniu zawartości. To jednak produkt niemiecki - wszystko jest skrupulatnie opisane. Łakoć z pewnością nie jest dostępna we wszystkich sklepach, tabele kaloryczne nie są przetłumaczone, mamy jedynie nalepkę ze składem w języku ojczystym  (jako sumienny recenzent muszę odnotować to po stronie minusów). Być może z czasem doczekamy się pełnej polskiej edycji, pieczołowicie już potłumaczonej - Internet na razie jednak o tym milczy. Jeśli chodzi o cenę, do waha się w zależności od sklepu i jest to ok. 10 złotych, aczkolwiek w sklepach internetowych znalazłem ofertę po 5,90 (bez kosztów wysyłki rzecz jasna). Pora na degustację!

Czekoladka zielona - Haselnuss
Smaczna, bardzo słodka, kawałki orzeszków są naprawdę małe, nie wystają poza bryłę czekoladki. Drobinki wchodzą jednak w zęby trzonowe, tworząc upierdliwą masę, ale może to ja powinienem zrobić przegląd dentystyczny?

Czekoladka czerwona - Erdbeer
Zabójczo smaczna, łudząco podobna do nadziewanej, truskawkowej Milki, z tymże mamy mniej nadzienia, co mi osobiście bardzo odpowiada. Przy naciskaniu trzonowcami mamy ten charakterystyczny, odrobinę musujący smaczek, wiecie o co chodzi!

Czekoladka brązowa - Crème au Cacao
Opakowanie sugeruje, że będzie to gorzka czekolada i rzeczywiście - taki smak wysuwa się na drugim, może nawet trzecim planie, przy przełykaniu śliny. Pamiętacie nadzienie w wielkanocnych jajkach Milki? O właśnie!

Czekoladka niebieska - Alpenmilch
Najbardziej bezpłciowa. No niby delikatna i mocno zbliżona smakiem do klasycznej Milki, ale najlepiej smakuje odpowiednio wychłodzona, wolno cyckana. Da się zjeść oczywiście, nie wyrzucajcie!

Podsumowując: fajne na prezencik jak macie pustkę w portfelu, fajne do poszpanowania przed kolegami z pracy, ale uwaga, mogą się upomnieć o poczęstunek. Co tu dużo mówić, daję piątkę z minusem za bezpłciowość niebieskiego sukinsyna! Gender, wszędzie gender!

Plusy:
+ Ładne opakowanie (zarówno całości, jak i poszczególnych 27 elementów)
+ Mieszanka... a więc coś ciekawszego niż jednorodność? (analogia sypialniana)
+ Można sobie ładnie racjonować porcje (zalecana to 5 czekoladek na raz)
+ Wygodne otwieranie czekoladek (czerwony paseczek do pociągnięcia)

Minusy:
- Napisy po niemiecku, gdzie dubbing? :C
- Relatywnie trudno dostępny stuff (proście o podwójnie wysmażoną, może zadziała...)
- Losowa zawartość (dla niektórych dużym problemem może być to, że było więcej brązowych niż czerwonych!)

Życie to nie rurki z kremem, ciągle Kękę sam!
Stąd życie z osiedlem, stąd picie z osiedlem,
stąd bycie z osiedlem, stąd szczery rap!
                                              ~KęKę, Zostaję