Pokazywanie postów oznaczonych etykietą RECENZJE FILMÓW. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą RECENZJE FILMÓW. Pokaż wszystkie posty

sobota, 29 października 2016

RECENZJA: Ghost Rider (2007)


Halloween, Halloween – blogosfera tradycyjnie huczy od kilku tygodni. To może i ja wpiszę się w dominujące trendy i polecę coś do obejrzenia na pumpkinowy, jesienny wieczór? Ghost Rider, ten pierwszy (z 2007), klasyczny, wzorowany na komiksie wydaje się nadzwyczaj dobrą propozycją filmową.

Ghost Riderzy to wysłannicy Mefistofelesa. Ich głównym zadaniem jest likwidacja zbuntowanych demonów stępujących na ziemię. Policja szatana? Na to wychodzi, choć nie do końca. Ghost Rider może także karać zwykłych grzeszników, a to dzięki tzw. pokutnemu spojrzeniu, które dla złoczyńcy krzywdzącego niewinnych obywateli jest przysłowiowym gwoździem do trumny. Żeby stać się nadludzkim łowcą trzeba podpisać pakt z diabłem, a kaskader motocyklowy Johnny Blaze to robi, choć trochę wbrew swojej woli… [SPOILER] To chyba najabsurdalniejszy moment filmu, podobnie jak podróż z drugim Ghost Riderem na miejsce ostatecznej potyczki, po czym ten drugi sobie odjeżdża, bo skończyła mu się moc… [KONIEC SPOLERA]

Film jest uroczo oldskulowy. Po kilku sielankowych scenach przedstawiających najważniejsze postacie, akcja rozgrywa się w tempie iście komiksowym. Mamy wszystkie mocne, wyświechtane klisze: klątwa w młodości, porzucona miłość, odzyskana miłość, dziewczyna-dziennikarka w opałach, doradzający  mędrzec i ostateczne pokonanie zła. Pal licho szemrane inspiracje, jakby nie patrzeć, wolna wola człowieka buntuje się przeciwko szatanowi, a Legion zostaje pokonany. No co, to przecież nie żaden spoiler, dobro zawsze zwycięża! ;)

Podoba mi się obsada (m.in.: Nicolas Cage, Eva Mendes, Sam Elliott), podoba mi się szkatułkowość fabuły (wszystko zaczyna się i kończy pod samotnym drzewem na wzgórzu), podoba mi się wreszcie logiczne i ostrożne czerpanie z biblijnych motywów. Nie jest to wszystko ani trochę nachalne czy gorszące. Gorąco polecam film tym, którzy jakimś cudem nie widzieli. Ważny element popkultury! Sam jestem ciekaw jak wypadną kolejne części, które w najbliższym czasie obiecuję obadać.

Popatrzcie jak rozkosznie wygląda Ghost Rider z LEGO! (76058)

Zapraszam również do zapoznania się z listopadowymi postami na Kultura & Fetysze z ubiegłego roku. To były czasy, mogłem sobie blogować często i beztrosko...
  • Dni Świętomarcińskie / Rogale Świętomarcińskie – KLIK!
  • RECENZJA: Cheetos Demony – KLIK!
Źródła obrazów: klik i klik!

sobota, 28 listopada 2015

RECENZJA #115: Transporter: Nowa moc


Dziewucha będzie zła – znów obejrzałem sobie coś bardzo późno w nocy, samemu. Padło na Transporter: Nowa moc. Film, który wszedł do kin na początku września, po cichu i nikt już właściwie o nim nie pamięta. I nie wiem czy to dobrze, czy źle. Obraz niewiele ma bowiem wspólnego z poprzednimi trzema częściami, w których tytułowym dostawcą był Jason Statham. [*]

Nowy Frank Martin (Ed Skrein) jest bardziej ludzki. Zabrakło mi tego chłodnego profesjonalizmu i sztywniactwa charakterystycznego dla kreacji Stathama. Zresztą, nie mogło być inaczej, skoro większość czasu towarzyszy nam również jego dowcipkujący ojciec, emerytowany szpieg, Frank Senior. Te ciągłe gadki do syna, że nie powinien się spóźniać, brzmią jak strofowanie dzieciaka, i przypominają wygłaszane przez Grażynkę "dzieci umyjcie rączki" w Klanie. I ten drażniący kontrast między dwoma głównymi bohaterami płci męskiej – starszy niestroniący od rozrywek, żartujący niemal o każdej porze dnia i młodszy, z chodzącą żuchwą, maślanym spojrzeniem wrażliwca i kijem w dupie. Tak to widzę, choć ciut przerysowałem.

Co się w filmie nie zmieniło? Nadal mamy bardzo efektowne pościgi. Co prawda wszystkie ze służbami porządkowymi, ale i tak dają radę. Jest też pogoń za samolotem – wszystko się zgadza. No może oprócz tego, że kierowca ma w obwodzie kilka samochodów, co wcześniej było nie do pomyślenia. Równie dobrze wyglądają też walki na małej przestrzeni. Ed wije się jak piskorz i tak jak kiedyś, używa wszelkiego rodzaju rurek, taśm, kabli i kół ratunkowych. Co więcej, otwierająca scena Czwórki to bijatyka na parkingu – nawiązanie wprost do jednej z poprzednich części.

I mimo, że można narzekać na średnie przedstawienie przestępczej szajki, na brak intymności przez zbyt częste przenoszenie akcji poza samochód, na inną budowę ciała Skreina i Stathama – jego chudszą szyjkę i wątłe nóżki, w barach jest już całkiem okej – to nie można powiedzieć, że Nowa moc jest złym filmem. Może po prostu rozczarować rozkochanych we wcześniejszych produkcjach. Bo teraz przypomina to zwyczajny film akcji, jakich wiele. Pewną unikalność konstytuują już tylko charakterystyczne, dynamiczne zbliżenia na elementy otoczenia w czasie planowania tricków za kółkiem, humorystyczne walki i to, że kierowca nigdy nie korzysta z broni palnej. Plus product placement AUDI, doszedł także iPhone.

[SPOILERY] Wyłapałem kilka niedorzeczności, a konkretnie trzy. Jedna z czwórki prostytutek, bodajże Gina z Tallina została postrzelona w trakcie obrabowywania Yuriego w samolocie. Straciła masę krwi, zrobiono jej prymitywną operację bez narzędzi, w ranę wpychając pajęczynę, po czym następnego dnia, po trójkąciku z Frankiem Seniorem, jak gdyby nigdy nic, stoi w swojej hiperseksualnej pozie, z cwaniackim uśmieszkiem, gotowa do wysiłku i akcji. Powinna się przecież skręcać z bólu w męczarniach! Ostatnie dwie wpadki są zdecydowanie mniejszego kalibru. W finałowej scenie walki dwóch zaciekłych wrogów, byłych kolegów ze służb specjalnych, Frank Junior raz ma podarty spodzień, a kilka sekund później jest już wszystko dobrze, pantalony prezentują się pięknie i układają w kancik. Zaiste, ciekawe jest również to, że Karasov spada z klifu jak kukła, chociaż stał od niego ładnych parę metrów. No i te przelewy bankowe. Wiecie, że starczy zaledwie kilka chwil, aby przerzucać setki milionów z konta na konto? Mi każą potwierdzać smsami każdą głupią opłatę… [KONIEC SPOILERÓW]

PS: Bardzo ładna Riwiera Francuska i nawiązania do Trzech Muszkieterów/Aniołków Charliego, ale mało scen z półnagimi kobitkami. Tak tylko piszę, żebyś wiedział, że nie zmarszczysz! ;)

niedziela, 11 października 2015

RECENZJA #105: Marsjanin / The Martian


Lubicie, wiem o tym, że lubicie (po wyświetleniach, nie liczbie komentarzy) świeże wpisy o blockbusterach, które dopiero co włażą do polskich kin. A ja nie lubię, bo w czasie seansu ciężko nacisnąć spację i zapisać sobie zbiór luźnych uwag czy myśli. Dlatego recenzje nowalijek są u mnie bardziej emocjonalne i mniej merytoryczne, zakładając oczywiście, że w domowych warunkach znam się na kinematografii. Choć w minimalnym stopniu. Chwiejne założenie, prawda? Dobra, zacznij już wreszcie o tym Marsjanie!

Kilka fajnych widoczków, niezbyt dużo efektów specjalnych i irytujący amerykański humor. Pamiętajmy, że to film z gatunku science-fiction, mamy więc kilka nowoczesnych zabawek i później, już po zostawieniu typa na czerwonej planecie, dużo chemii, biologii i fizyki. Idę o zakład, że przy niektórych scenariuszowych szczególikach, zawodowcy z wymienionych dziedzin popukali się w czoło. Mi tam nic za bardzo nie zmieliło kory mózgowej, może tylko ta eksplozja z wodorem, była jakaś taka… niezbyt okazała, a opuszczanie atmosfery planety pod plandeką wydawało się… dość śmieszne i abstrakcyjne. Myślę jednak, że przypierniczanie się do tego typu spraw nie ma sensu. A co z dramatem ludzkim? Był czy nie było?

Był. Mark Watney (Matt Damon) odpowiednio pojękiwał kiedy krwawił i wyciągał z ciała metalowy pręt. Co prawda większość czasu zachowywał się i żartował jak osiłek z college’u, wyciągnięty za szmaty z szatni bejsbolistów, ale może był to jego sposób na odreagowanie w (dość) stresującej sytuacji? Wkurzył się i walił we wnętrze łazika raptem ze dwa razy. Jeśli chodzi o psychologiczny aspekt cierpienia osamotnionego człowieka, to mimo prawie dwóch lat bycia sam jak palec, na kiepskim prowiancie, z kolekcją płyt disco-polo, astronauta był bardzo pogodny. Nie miewał chwil zwątpienia. Kazał się nazywać Blondwłosym Piratem i kolonizatorem Marsa… Aspekt ludzkich interakcji, zarówno na statku, wśród pozostałej piątki, jak i między odizolowanym Markiem, a resztą gromadki, był płaściutki jak naleśnik i mdły jak anyżki. Za dużo żarcioszków. Chyba tylko prywatna prośba  Watney’a do pani komandor (Jessica Chastain) wyszła odpowiednio tragicznie i prawidłowo ociekała galaktycznych patosem.

Mnie osobiście podobały się wątki poboczne traktujące o uwikłaniu instytucji NASA w sieć złożonych relacji z rządem i opinią publiczną. Słać misję ratunkową czy nie? Co jeśli wyciekną zdjęcia szczątek astronauty? Co powiedzieć na spotkaniu z prasą? Pijarowskie rozkminki na plusik!

Co do upychania humoru w każdy możliwy zakamarek – trudno to jednoznacznie ocenić. Z jednej strony mieliśmy już przecież bardzo poważne filmy typu Grawitacja czy Interstellar i chyba niepotrzebne było tworzenie kolejnej tego typu produkcji. Takie obficie występujące dowcipy i zabawnie, luzacko wręcz, kreowani naukowcy obniżają realizm, ale sprawiają, że odbiór jest dużo przyjemniejszy. Jak w Jurassic World.

Jest jeden smaczek w filmie, który warto odnotować. W pewnym momencie bohaterowi dzwoni w uszach, mniejsza z tym od czego. W momencie, kiedy grzebie sobie w nich palcami, my słyszymy również nieprzyjemny pisk. Prawda, że niecodzienna, a jakże skuteczna metoda immersji?

Słówko o obsadzie (tak, tak, zdaję sobie sprawę z "za*ebistości" struktury tej recenzji). Mam kilkoro faworytów, a należą do nich: Jeff Daniels (urocza rola flegmatycznego, zmęczonego i odrobinę zgorzkniałego szefa), Michael Peña (wierzący astronauta-zgrywusek), Donald Glover (astrodynamik-nerd) i Kate Mara (astronautka, a wyróżniłem ją, bo jest po prostu Kate Mare i żaden Frank Underwood nie wrzuca ją tym razem pod pędzący pociąg na stacji metra). Reszta zagrała bez szaleństw i już prawie w ogóle o nich nie pamiętam, może prócz Chiwetela Ejiofora, który miał parę naturalnych reakcji i nieźle zagranych dram. By the way, muszę uważać kiedy napominam coś o atrakcyjnych kobitkach, bo Luba podejrzanie i z niechęcią spogląda nawet na moje polubienia profilów Bar Refaeli czy Olivii Wilde na portalach społecznościowych, więc wiecie - ciiicho sza! Tego na pewno też nie przeczyta!

I oto cały Marsjanin, którego za parę miesięcy będę kojarzył głównie z motywem uprawy ziemniaczków, tudzież kartofli, jak kto woli, na obcej planecie. Żadne must watch, żadne tastes like shit. Skrzyżowanie Robinsona Crusoe z MacGyverem. Ale bez Piętaszka i fajnych, dżinsowych kurtek. Sorry!

piątek, 25 września 2015

RECENZJA #101: Agentka / Spy


Ja to jestem jednak prosty chłopak. Prosty jak drut. Niewiele mi trzeba do śmiechu. A że śmiać się lubię dużo i często (jak każdy kretyn), to z chęcią sięgam po głupie komedie. Film o pulchnej agentce CIA nie jest może absolutną świeżynką, ale do czerstwych bułeczek również mu daleko, bo swoją premierę (w Polsce) miał w czerwcu tego roku. No to wrzuciłem go sobie z rana na ekran, pojękując i użalając się nad sobą po wizycie u dentysty.

Już od samego początku obraz sygnalizuje nam swoje parodiowe zacięcie. Bondowska stylistyka introdukcji, kanoniczne migawki miast z nieśmiertelnymi informacjami w stylu: Budapeszt – Węgry przed wydarzeniami w danej lokacji, a także ograne motywy pościgów, przyjęć w kasynie, sprzedaży broni czy przesłuchań czarnych charakterów nie są przypadkowe, unaoczniając widzowi płytkość i schematyczność hollywoodzkiego kina akcji. Całkiem celny pstryczek w nos.

Mamy do czynienia głównie z humorem sytuacyjnym i humorem postaci. Humor słowny pojawia się rzadziej i jeśli wychodzi poza uwłaczające inwektywy pod adresem głównej bohaterki (bufetowa, flecistka z kapeli celnej etc.) lub nie stanowi jej własnych kwestii dialogowych, wypada raczej bladziutko (żart Rainy o grze w Candy Crash, jak i cała scena w samolocie zostawiły najgorsze wrażenie, potwierdzając jednocześnie tezę, że komedia jest nierówna). Sama kreacja Susan Cooper przypomina mi trochę postać Bridget Jones. Nie wiem dlaczego, nie znam ani książki, ani filmu, ale Brytyjka kojarzy mi się z niską samooceną, częstymi gafami towarzyskimi, chronicznym brakiem faceta i wyraźnymi krągłościami.

Back to the topic: rechotałem dużo. Naprawdę dużo, raz to się nawet zakrztusiłem nierozważnie przełykaną wodą, byłem pewien, że nic w scenie mnie nie zaskoczy. Myliłem się i zaniosłem długim kaszlem. Tytułowa agentka robi robotę, pozostali bohaterowie to tylko tło. Może oprócz Aldo, który wciela się w rolę włoskiego agenta, a jest beznadziejnym flirciarzem i Ricka (Jason Statham), który ma być narwańcem i robić rozpierduchę. Bez przerwy. Skupienie prawie całej uwagi na Susie było chyba celowym zabiegiem, a reszta bohaterów, przede wszystkim Bradley Fine (skrzyżowanie Krzysztofa Ziemca z młodym Eminemem) miała prezentować się sztucznie, stereotypowo i pretensjonalnie. Wyszło perfekt!

[SPOILER] Moje dwie najulubieńsze sceny to: ekwipowanie Cooper do tajnej misji (jej gadgety były poukrywane w gwizdku alarmowym, spreju na grzybicę, chusteczkach na hemoroidy czy… zmiękczaczu stolca), a także sam początek produkcji, gdzie Susan ma pełne ręce roboty przy wspieraniu swojego popaprańca w terenie, przy okazji komentując jego poczynania (dowiadujemy się m.in. jak pilates zbawiennie wpływa na tyłek agenta) a później, w ramach uczczenia sukcesu, spędza z nim "miły" wieczór w restauracji. [KONIEC SPOILERA]

I to tyle. Mój niesmak wzbudziło tylko gościnne pojawienie się 50 Centa (widać kompletnie rozmienia się na drobne), rzyganie na nieboszczka i epizodyczne, odważne wyeksponowanie przerośniętego męskiego członka. Piętnując to ostatnie jestem jednak małym hipokrytą, gdyż kontekst był całkiem zabawny i tam również cicho się zaśmiałem. W Agentce wszystko gra: obsada, zdjęcia, udźwiękowienie. To po prostu kolejny niezły film na odmóżdżenie, o podobnym ciężarze gatunkowym co Idiokracja czy Sekstaśma. Nieambitny, ale ubaw po pachy.

Błagam, uważaj. To zawrotnie wysokie progi, zupełnie jak mój amatorski pornos, tylko bardziej się śmiałam. ~Nancy, przyjaciółka Susan.

niedziela, 20 września 2015

RECENZJA #100: Idiokracja / Idiocracy


Wiele razy, buszując w piaszczystym leju Internetu, natrafiałem na różne polityczne sądy (od prawa do lewa) argumentowane w przedziwny sposób. Pewnego dnia zdarzyło się, że ktoś uzasadniał fatalność ustroju demokratycznego powołując się na film Idiokracja. Komentarz mógł brzmieć na przykład tak (celowa idiotyzacja wypowiedzi): Ić obejrz sobie taki film idjokracja, zeby zobaczyc i zobacz czo sie dzieje jak rzondzi ciemna i gupia masa, banda złodzieji i idiotów z bandy 4ga!1! To sie morze stać z Polskom, morze nie jutro, po jutrze, ale nie długo. Pedale w dupe jebany tfoja mac1

Ja wyciągnąłem z takiego (lub bardzo podobnego) komentarza esencję i zapisałem sobie tytuł obrazu, żeby przy czasie siąść i rzucić okiem. Okiem rzuciłem i powiem Wam, że to bardzo ciekawie osadzona szalona komedia, której przy odrobinie dobrych chęci można przypiąć łatkę fantastyki postapokaliptycznej.

Humor momentami mocno przytłacza. Ludzie w 2505 roku śmieją się z show typu Kop w jaja, spędzają większość czasu przed ekranami telewizorów, w specjalnych fotelach połączonych z klozetami. Są także mocno inwigilowani, a to dzięki specjalnym tatuażom-kodom_kreskowym. Oprócz tego mają kłopoty z prostymi zadaniami logicznymi, posługują się tylko prymitywnymi piktogramami, a żeby ich nie zanudzić potrzeba przemocy lub cycków. A najlepiej obydwu na raz. Na okrągło. Doszło nawet do tego, że zamiast wody, z kranu leci napój energetyczny (Okaleczone Pragnienie). Producent, firma Brawndo wykupiła bowiem Agencję ds. Żywności i Leków, a także Federalną Komisję Łączności i tym sposobem praktycznie całą piramidę żywieniową zastąpiła zielonkawa ciecz. Grubo!

W 2505 nic nie działa prawidłowo. Sądy, więzienia, policja, szpitale – wszędzie są kretyni. Wszędzie. W takim oto środowisku przebudza się zahibernowany Joe, żołnierz uczestniczący w tajnej misji wojskowej, który w swojej epoce był całkowicie przeciętny, a teraz stał się najmądrzejszym człowiekiem na świecie. Musi rozwiązać kilka problemów m.in.: braku zbiorów, wielkiej kurzawy czy przeciekającego reaktora nuklearnego na Florydzie

Gdyby ktoś brał komedię całkowicie na serio pewnie zirytowałaby go pewna niespójność – ludzie nadal korzystają z samochodów, nadają sygnał telewizyjny, mają elektryczność itd., ale kto tym wszystkim zarządza, skoro wszyscy zidiocieli? Nie wiadomo, bo nawet Biały Dom to istne wariatkowo. W moim odczuciu obrazu nie należy jednak brać nazbyt serio. To groteska, prześmiewcza ilustracja agresywnego kapitalizmu, ludzkiej bezrefleksyjności i ryzyka wynikającego z notorycznego obniżania standardów. Ryby psują się od głowy.

Film Idiokracja ani nie powalił mnie na kolana, ani nie był kompletną stratą czasu. Był absurdalny, gęsto i często nawiązywał do stosunków płciowych (dildowóz?) i nawet śmieszny. Od czasu do czasu. Jako coś lekkiego i dość krótkiego (84 minuty) do obejrzenia się nada. Kto nie widział w 2006, niech nadrobi zaległości. Luke Wilson, odtwórca głównej roli, pierwszorzędnie zagrał zagubionego szaraczka. I jak podsumował narrator: Joe nie zbawił świata, ale postawił go na nogi, a to i tak nieźle jak na takiego przeciętniaka. Życzę Wam, żeby (przynajmniej) tak samo podsumowano Wasze żywoty!

Ale i tak największa mądrość płynąca z obrazu to wielokrotnie powtarzany cytat: Bądź liderem, idź jego śladem albo złaź z drogi!

Poster pochodzi z: http://i.wp.pl/a/f/film/008/91/97/0089791.jpg

wtorek, 15 września 2015

RECENZJA #98: Karbala


Na gorąco spisuję kilka uwag i przemyśleń na temat całkiem jeszcze cieplutkiego polskiego filmu pt. Karbala. Obraz traktuje o polsko-bułgarskiej obronie ratusza w [zagadka tytułu rozwiązana!] mieście Karbalā' al-Muqaddasah przed frontalnymi atakami Al-Kaidy i As-Sadry w czasie trwania irackiej misji stabilizacyjnej (rok 2004). Tak, to jeszcze ten okres, kiedy nasze wojsko miało kompromitujące niedobory nowoczesnego sprzętu i jeździło na drzwiach od stodoły.

Co tu dużo mówić – typowa produkcja o tematyce wojskowej. Wybuchy, strzały, krzyki, rozcięte ramiona. Arabscy fanatycy z ogniem w oczach zasłaniający się na przemian arafatką i żywą tarczą. Twardziele, przemądrzałe gaduły, które padają po pierwszej kulce i miękka, grająca na dwa fronty policja. Tak czy inaczej ogląda się to całkiem przyjemnie, jeżeli oczywiście ktoś lubi pochrupać nachosy lub popcorn przy flakach i rubasznych, żołnierskich żartach.

Film jest oczywiście mocno fabularyzowany, nie dokumentalny, więc nie mogło zabraknąć ciut ogranych motywów wzajemnej pomocy dwóch mężczyzn z przeciwnych stron barykady, w imię uniwersalnych (sic!) wartości i trudnych wyborów z tym związanych. Mocno łechtamy także nasze ego i łagodzimy kompleksy, podtrzymując mit niedocenianego Polaka, któremu nie przypadła należyta chwała. Momentami film zionie hollywoodzką narracją, czego kwintesencją jest wciągnięcie polskiej flagi na maszt City Hall. I inna końcowa scena, której przez grzeczność nie zaspoileruję.

Samych Arabów przedstawiono… dość jednowymiarowo. To albo wspomniani wyżej brutalni bojownicy, albo jednostki słabe, stłamszone przez tych pierwszych. Wschód to głównie: brud, bieda, upodlenie i agresja. Trudno o bardziej stereotypowy, krzywdzący obraz, szczególnie mocno oddziałujący na wyobraźnię widza w kontekście obecnych exodusów. Co by nie psioczyć, kreacja świata jest spójna i (nie)stety przekonująca. Aż dziw bierze, że większość scen niewymagających pleneru była kręcona w starej fabryce samochodowej na warszawskim Żeraniu. Reszta w Jordanii.

Trochę żal niektórych spartaczonych dialogów * i dziwacznych niuansów (patrz: oddzielony akapit). Kilkusekundowa padaczka kamerzysty w czasie otwierającego ataku na patrol również wzbudziła pewien niesmak. Reasumując jednak, jeśli już kręcić polskie produkcje, to niech to będą rzeczy pokroju Karbali, z dobrą obsadą (z bardziej znanych aktorzyn: bułgarski Piłat z Pasji Mela Gibsona czy Bartłomiej Topa, skądinąd ostatnio mocno na topie) i nieszpecącymi efektami specjalnymi. Może tylko z mniej nachalną chęcią szkicowania dualnego podziału na dobrych i złych. Obraz must watch dla fanów polskich militariów. I wielbicieli nie całkiem spartaczonej, nadwiślańskiej kinematografii.

PS: Swego czasu w Turcji oglądałem film o podobnej tematyce kręcony z perspektywy islamskiej (tytułu niestety nie pamiętam, ale postaram się go odkopać z twardego dysku na starym laptopie, a wtedy szukajcie informacji w komentarzu) i można by się zdziwić jak łatwo jest wykreować klękających przed krucyfiksem najeźdźców, pełnych hipokryzji, chciwości i postkolonialnych ciągotek.

* - Szczególnie spodobała mi się jedna rozmowa telefoniczna kapitana Kalicki z żoną. Na pewno nie przegapicie, dotyczyła m.in. cen farby. Dobra ilustracja odmiennych zmartwień w życiu tam i tu.
~o~

No i te dziwaczne niuanse, o których wspomniałem. Postawię kilka pytań otwartych, a jeśli któryś z Czytelników umiałby na nie opowiedzieć, to zapraszam, bo ja po prostu załapałem się za głowę i trzymam do teraz. Po pierwsze, czy podstawową wiedzę na temat religii, kultury i języka otrzymują jedynie dowódcy i starsi rangą żołnierze? Całkowita ignorancja większości podkomendnych zakrawała o absurd. Przecież tyle się czyta o szkoleniach i wykładach przed misją... Po drugie, czy nie można strzelać do cywilów, którzy na legalu, w świetle dnia, zbierają broń swoich poległych pobratymców, a nawet rozstawiają moździerz vis a vis umocnień lokalnej władzy? Czy zburzenie budynku sakralnego w czasie walk może przysporzyć wojsku aż tyle problemów? I trzecia, ostatnia z bardziej nurtujących kwestii: czy sytuacja w 2004 roku była tak tragiczna, że żołnierze przy pomocy taśmy samoprzylepnej mocowali taktyczne kamizelki kuloodporne do szoferek? :O Ten prowizoryczny warsztat z chodzącą gumówą w "naszej" bazie wypadowej... Toż to istny koszmar!

środa, 2 września 2015

RECENZJA #95: Jurassic City


Całkiem niedawno na nowo przypomniałem sobie sagę Jurassic Park, a to za sprawą gry LEGO Jurassic World, na temat której popełniłem w zeszłym miesiącu bardzo pozytywną recenzję (kliknij, żeby przeczytać). Wczoraj zaś wpadł mi w oko film pt. Jurassic City. Śmierdziało mi to tandetną klasą B na kilometr, ale nie omieszkałem sprawdzić. I pośmiać się. I łapać za głowę z zażenowania. Niekoniecznie w tej kolejności.

Już samo zawiązanie akcji odrzuca. Jest do bólu sztampowe i powoduje pierwsze, acz nie ostatnie, ziewnięcie widza. Zresztą festiwal słabych motywów nie ma końca. Thriller przez większą część rozgrywa się w więzieniu, do którego całkiem przypadkowo trafiają trzy prostytutki, takaż sama liczba studentek college’u, dwóch menelków i groźny gwałciciel-morderca. Kilka chwil później, z powodu nieplanowanych komplikacji, do podziemi zakładu karnego wjeżdża furgon z grupą żołnierzy i trzema dinozaurami na pace. Oczywiście wszystko się pie*doli, bestie szaleją, a więźniowie uciekają na wolność. Większość bohaterów zostaje rozszarpana na strzępy, ale jakoś niewiele nas to obchodzi, bo nie wytworzono między nami żadnej więzi emocjonalnej.

Liczba absurdów przytłacza. Trzy velociraptory upakowane w jednego pancernego jeepa? Groźny przestępca, który nie wie, że paralizator dystansowy to jednostrzałowiec? Najemnicy, którzy twardo prują do dinozaurów z karabinów m4, widząc absolutny brak efektów? Ale jak to? Przecież później wspomniany wyżej niebezpieczny bandyta po prostu zabija gada przy pomocy ak47 i pistoletu… Zły charakter, główny prowodyr całej zadymy chce zrujnować miasto, a później stać się wybawicielem i dostać się do Białego Domu? Serio, taka motywacja? Taki sposób? Zajebiście okrężny mając kilka(dziesiąt) milionów baksów.

Dobra, ale to wszystko można by jeszcze przełknąć. W końcu po co chodzimy, dajmy na to, na King Konga czy Godzille do kina? Żeby zobaczyć szalejące stwory w akcji. A jak w Jurassic City wypadły potwory? Tragicznie. Ociężale. Zbyt grubo. Początkowo myślałem, że modele są spoko, tylko animacja zawodzi (szczególnie brzydkie ruchy nóg). Ale po bliższym przyjrzeniu się zmieniłem zdanie – wszystko jest totalnie do bani. Jurassic Park z '93 roku wyprzedza ten badziew z 2014 o całe lata świetlne. Wstyd. O odrywaniu głów i wyjadaniu wątrób nie wspomnę. Litry ketchupu i kiepska gra aktorska w czasie morderstw pozostawiły we mnie okropny niesmak. Ale dość już znęcania się nad produkcją. Nie będę kopał leżącego. Film 1/10, staje w szranki z Erą Hobbitów (kliknij, żeby przeczytać).

PS: Tylko jednym szczwanym wybiegiem popisali się twórcy obrazu. Była to specyficzna charakteryzacja naczelnika więzienia, pana Lewisa, którego buźka do złudzenia przypominała Dr Allana Granta. Miejscami wyglądało to zatem na swoistą kontynuację oryginalnej serii Spielberga.

PS2: Stephanie (Sofia Mattsson) jest nawet ładna. Szkoda tylko, że przez połowę ekranowej ekspozycji chodzi z założonymi rękoma i jest okropną suką. Pippi zaś wygląda jak Rebecca Black. Wiecie, ta od It’s Friiiidayyy, Friiiiidayyy. No kiepsko z obsadą. Kiepsko, oprócz tego farbowanego Granta!

PS3: Nie wspomniałem o kijowych dialogach. Szczególnie pod koniec, o jakiś muchach, którym wyrywa się skrzydełka? Dramat. No i nie powiedziałem o żartach, które w złożeniu miały zapewne nasuwać skojarzenia z filmem z Park w tytule. Przykład: jedna z prostytutek na haju widzi złotego, puchatego królika zamiast gada i chce go pogłaskać. Dramat #2.

PS4? Tak, tak. Zaraz idę pograć na konsolce…

Poster pochodzi z: http://orig04.deviantart.net/e510/f/2014/217/5/c/jurassic_city_poster_by_miketheartist-d7twggj.jpg

środa, 26 sierpnia 2015

RECENZJA #93: Fałszerz / The Forger


Czasem, po obejrzeniu filmu, mam ochotę coś krótkiego o nim napisać. Nazywam to szumnie recenzją, ale to raczej krótka wzmianka. Opinia. Flashback. Dwa dni temu do śniadanka ziornąłem sobie na Fałszerza z 2014 roku. I może obraz ten nie pozostawił mnie ze szczęką na ziemi i efektem wow, ale oglądało się go całkiem przyjemnie.

Zacznijmy od gatunkowego szufladkowania. W Internetach możemy znaleźć informacje, że to film akcji lub nawet thriller, a dla mnie to przede wszystkim dramat. Z elementami akcji, to prawda, ale na pierwszy plan wysuwa się choroba nowotworowa 15-latka, motor napędowy całej historii. Gdyby nie on, tytułowy fałszerz prawdopodobnie nie zgodziłby się na ostatnią robotę związaną z podrobieniem słynnego dzieła Moneta pt. Spacer. Kobieta z parasolką.

Podobają mi się oszczędnie nakreślone relacje trójki facetów z wielopokoleniowej, rozbitej rodziny. Każdy z nich jest takim cwaniaczkiem pokrzywdzonym przez los. Trudno nie polubić Raymonda Cuttera, w którego rolę wcielił się John Travolta. W zasadzie gra on tak samo we wszystkich filmach, ale bawi to niemal identycznie jak w Bez twarzy z '97, za który to obraz John ma ode mnie dożywotni props. Plummer, Sheridian i Spencer też w sumie bez zarzutu. O ile role dwóch ostatnich aktorów nie wydają się wymagać szczególnie dużej dawki inwencji, o tyle posiwiałego Josepha trzeba było zagrać słodko-kwaśno, co się właściwie udało.

Podoba mi się również zręczne operowanie wybranymi motywami: spełniającego życzenia dżina, malarstwa Paula Gauguina i w konsekwencji podróży na Tahiti.

Podoba mi się wreszcie ciut zakamuflowane, nienachalne przesłanie, starające się zasugerować odbiorcy, że każdy z nas może być czyimś bohaterem codzienności.

Podsumowując: spoko filmik. Naturalizm i brak plastiku w kadrach. Nie przeszkadza nawet kiepsko zarysowany światek przestępczy Bostonu i nijaka, słaba postać antagonisty głównego bohatera.

[SPOILER] Całe szczęście, że nie pokuszono się o motyw miłosny między policjantką, a Raymondem. To już by było zbyt hollywoodzkie, tandetnie oczywiste i niepotrzebne. Do tego obowiązkowa zazdrość jej policyjnego partnera, który chce posadzić konkurenta na dołku i agentka Paisler zostaje zmuszona do postąpienia niezgodnie z systemem wartości w imię nowej miłości. #rym Oj dobrze, że nie spieprzyli tego w ten sposób. Może mieli to nakręcone, ale ostatecznie powycinali sceny? Niewykluczone, zważywszy na długość filmu (niewiele ponad 90 minut). [KONIEC SPOILERA]

Nowotwór mógł mnie zabić - jasne, że wiem!
Ale dlaczego czterolatek dostał raka przez sen?
~VNM (834), Efekt Motyla

Materiały pochodzą z: www.obrazy.org i www.seansik.top.

czwartek, 13 sierpnia 2015

RECENZJA #88: Ciastka i potwory / Monster Pies


Wyskoczyły mi Ciastka i potwory na wallu na zalukaj.tv, to stwierdziłem: czemu nie? Lata dziewięćdziesiąte, przedmieścia Melbourne, lubię takie klimaty! I nie pomyliłem się – wyszedł świetny dramat. Licealny mikrokosmos jest naprawdę wiarygodny. Brzydkie dzieciaki, domowe patologie i przeciętni nauczyciele. Oczywiście jest kilka ogranych motywów typu wspólna praca zaliczeniowa, szkolna potańcówka czy nocna kąpiel w basenie (niczym w Life is Strange), ale przynajmniej jeden zwrot akcji Was zaskoczy. A może nie, w końcu to dramat…

Co do gry aktorskiej – chłopaki dały radę. Zarówno Tristan Barr, jak i Lucas Linehan odpowiednio dramatycznie się marzą, a także okazują sobie czułość. Może trochę za dużo tego osuwania się na glebę, ale być może tak to działa? Nie wiem, jestem hetero. Jak mnie rzucała dziewucha to po prostu poszedłem z przystanku do domu i podpierałem się parasolem. Może właśnie dlatego nie upadłem? Newer majnd… Reszta bohaterów to właściwie tło. Poprawnie, ale bez szaleństw. Zresztą nie potrzeba było tu żadnej Scarlett Johansson, a właśnie takie amerykańskie Kasie Cichopek i Tomasze Stockingery.

Jeśli chodzi o warstwę… nazwijmy to… okołoedukacyjną, to mamy tutaj pełen wachlarz możliwych postaw w stosunku do homoseksualizmu. Od zacietrzewionej homofobii (ojciec Willa), przez rozpacz i co-też-ludzie-powiedzą (matka Mike’a), aż do pełnej akceptacji, którą zaprezentował pan Allen. A co z moją postawą? Niczym Magdalena Ogórek wciąż ważę argumenty. Niby widziało się trochę świata, mieszkało w męskim akademiku, liznęło trochę tematów… Znaczy bez podtekstów z tym liznęło, po prostu miało różnych znajomków. Sam nie wiem… Przede wszystkim niech nie wyłażą na ulice w karnawałowych strojach z gołymi ptaszkami i nie narzucają swojej homopropagandy "niezdrowej" większości społeczeństwa. Reszta tak naprawdę niewiele mnie obchodzi. Otwarta głowa & niespięte poślady!

Ciastka i potwory to miłe doświadczenie audiowizualne. Obrazek zmusza do refleksji, kilka motywów na pewno budzi odrobinę niepokoju (np. nakręcana pozytywka). Dla tych co lubią zastymulować w sobie taki niepokój i później go podtrzymać – jak znalazł. Mi się nawet w jednym momencie oczka zaszkliły (dla dociekliwych w około 70 minucie). Nawet sam tytuł nieźle rozkminiony, z tym że po angielsku Monster Pies to raczej Potworne ciasta… Ale Ciastka i potwory brzmi o niebo lepiej! I nie gubi przy tym sensu jak Dirty Dancing...

Sprawdź też: recenzję Zakochanego Tyrana.

Że nienawidzę lamusów, pozabijałbym EMO
Jestem nietolerancyjny, gdy chłopaki się kleją…

środa, 5 sierpnia 2015

OPINIA #19: Toy Story Toons do śniadania!


Znajdujesz się jeszcze w tej wąskiej, elitarnej grupce ludzi, która ma wakacje i w sumie nie musi się nigdzie spieszyć? Robisz sobie powolutku śniadanie z ulubionym obkładem i zajadasz je w towarzystwie Internetów? Nie masz pomysłu co tym razem sobie obejrzeć? Wmówiłeś sobie depresję, masz wahania nastrojów lub niechęć do świata? Jesteśmy tu po to, żeby pomagać!

Widziałeś już krótkometrażówki z Toy Story? Szczególnie ostatnią, ponad dwudziestominutową o intrygującym podtytule Prehistoria (lub That Time Forgot jak kto woli)? Miazga! Krótkie formy sprawiają, że fabuła nie jest rozlazła, a widz nie traci koncentracji. Skupiamy się wtedy tylko na głównej przeszkodzie, nie tonąc w zbędnych szuwarach sytuacyjnych żartów i nierównych gagów. Wydaje się, że autorzy nie wciskają wtedy śmiesznostek na siłę, co ostatecznie wychodzi wszystkim na zdrowie.

Dzisiaj chciałbym przybliżyć Wam głównie obrazek Prehistoria, który wbrew pozorom zawiera w sobie sporo refleksji na temat dzisiejszych czasów (i wcale nie chodzi o mądrości Kotka Aniołka). Dzieci porzucają zabawki na rzecz gier video, a porzuceni w tym czasie mogą popaść w ignorancję, sterowani fanatyzmem Wielkich Kapłanów. Może jednak warto pozostać przy tradycji..?

W większości krótkometrażówek mamy nowych zabawkowych bohaterów (tak było m.in.: w Toy Story: Zestaw Pomniejszony czy Imprezozaur Rex), ale w Prehistorii postawiono na stylistyczną jednorodność świeżych postaci i… Wojnozaury wyszły znakomicie. Sam chciałbym się nimi pobawić! Co do jakości samych animacji… Pixar, Pixar, Pixar. Chyba nie muszę dodawać nic więcej. Swoją drogą ładny progres poczyniono od tego '95, kiedy światło dzienne ujrzała jedyneczka!

Większość Toy Story Toons obejrzysz całkowicie legalnie na Disney Channel Polska, ale w poszukiwaniu Prehistorii trzeba trochę poszperać… Na przykład na zalukaj.tv, ale ciii! A jeśli jesteś zdecydowanym przeciwnikiem rzekomych "idiotyzmów animacji komputerowej", spróbuj się przekonać epizodem Horror (też na zalukaj), który świetnie sprawdza się jako parodia budżetowych straszydeł. Z kolei mając wolne siedem minut – polecam Imprezozaura Rexa. To taki Project X bez narkotyków, beer-ponga i zajebistej Alexis, która zadaje się tylko z ciachami z college'u!

czwartek, 5 lutego 2015

RECENZJA #60: Her (Ona)


Dziś pragnę Wam jedynie przypomnieć o filmie, który chciałem obejrzeć od dawna (w sumie to od pierwszych trailerów), ale musiały minąć blisko dwa lata, zanim do tego dojrzałem. Mowa o produkcji pod intrygującym tytułem Her (Ona), czyli coś, co oglądaliście już kilkanaście miesięcy temu, ale zapewne nie pamiętacie!

Trudno nie być pod wrażeniem sugestywnego, matowego świata, gdzie prawdziwe emocje są towarem deficytowym. Urbanistyczna, chłodna gigantomania nasuwająca na myśl lata '60, kliniczny i hipstersko-designerski krajobraz, zaledwie kilku (ale jak dobrze zarysowanych!) bohaterów - to tworzy niesamowity klimat. NIESAMOWITY.

Chyba nie przesadzę, jeśli napiszę, że najlepszą kreację stworzyła Scarlett Johansson. Ile talentu i ekspresji trzeba było włożyć w czytane dialogów, żeby ożywić Samanthę! Nie ujmuję oczywiście nic Theodorowi (Joaquin Phoenix), który stworzył świetny kolektyw z OS 1, ale jego rola wpisuje się w kanon tradycyjnego aktorstwa. Polecam zwrócić uwagę na scenę z puszczykiem na telebimie, którą mało kto zauważa, a jest kapitalną metaforą! No i boska Olivia Wilde w drugoplanowej roli - czego chcieć więcej?

Zapraszam Cię do świata wysoko podniesionych portków, w którym ludzie nie potrafią już nawet pisać do siebie listów. Otwarte zakończenie pozwoli Ci stworzyć własną interpretację obrazu. I nie martw się, jeśli wirtualna dziewczyna puszcza się z Alanem Wattsem. Zdarza się...

Nasza przeszłość to jedynie historyjka,
którą ciągle sobie powtarzamy...
                                               ~Samantha

czwartek, 25 grudnia 2014

RECENZJA #53: Kraina Lodu / Frozen


Znowu sprzedam Was pewien osobisty fakt z mojego życia. Otóż, przed Świętami Bożego Narodzenia lubię sobie obejrzeć jakiś zimowy film animowany. Ostatnimi laty były to: Renifer Niko (2 części), Świąteczne skarby Kaczora Donalda czy jakieś zimowe odcinki Krecika. Aktywnie poszukuję jednak nowych podniet, dlatego w ręce trafiła mi Kraina Lodu ze stajni Disneya - animacja stosunkowo świeża (2013 rok) i doceniona na arenie międzynarodowej (dwa Oscary, Złoty Glob). Powiem szczerze, że solidnie zaciekawiły mnie głośne nawiązania do najlepszych czasów wytwórni i buńczuczne zapowiedzi, jakoby była to kolejna najjaśniejsza perła w koronie wytwórni, zaraz po Królu Lwie.

Jest bardzo musicalowo i estetycznie. Naprawdę rajcowały mnie niektóre lokacje, a majestatyczne wznoszenie lodowego pałacu przy słowach Let it Go to zjawiskowe sceny. Oczywiście nie wszystkie piosenki udało się przetłumaczyć i zaśpiewać tak równo jak w wersji anglojęzycznej, ale jest stosunkowo mało żenujących fragmentów. Zasadniczo całe uniwersum ma bardzo duży potencjał, można by tam osadzić całkiem rozbudowaną grę komputerową!

Spójrzmy jednak na produkcję skrzywionym, socjologicznym okiem. Elsa, tytułowa władczyni Krainy Lodu, większość życia zmaga się ze społecznymi konwenansami i wyrzutami sumienia z powodu nieszczęśliwego wypadku z siostrą Anną. Sytuacji nie poprawia fakt, że po śmierci rodziców królewski pałac jest zamknięty na cztery spusty aż do koronacji. Z tego też powodu niewypieszczona Anna zakochuje się w pierwszym lepszym palancie, zaraz po śpiewnym i tanecznym wybiegnięciu na ulice stołecznego miasta. Zdaje się również, że lekiem na całe zło i nieśmiałość jest dla dziewcząt czekolada, swoisty substytut alkoholu (w jednej z piosenek pojawiają się słowa, że po kilku czekoladkach atmosfera się rozluźni i puszczą hamulce w relacjach damsko-męskich na przyjęciu). O tajemniczym Hansie, oblubieńcu Anny nie będę się za dużo rozpisywał, żeby nie spoilerować. Jednak jeśli ktoś ma 12 braci i żadnych widoków na dziedziczenie, może być odrobinę nikczemny, prawda? Wyborny socjopata!

Mamy również, między innymi, szlachetnego Kristoffa żyjącego w skrajnej nędzy, która może być przyczyną schizofrenicznych zachowań, przejawiających się w werbalizowaniu komunikatów Svena, swojego wiernego renifera. Bałwanek Olaf ma natomiast wyraźne tendencje do autodestrukcji, nie rozumiejąc, że raczej nie dla niego wczasy w ciepłych krajach czy zbyt długie przesiadywanie przy kominku. Pełen obraz patologii dopełnia Hiszpański Dygnitarz, który z zimną krwią wysyła swoich pomagierów, aby zabić Elsę, jędzę odpowiedzialną za permanentny mróz i unieruchomienie statków w porcie. Przyczepić się nie można jedynie do trolli, które są słodkawo głupiutkie, odrobinę prowincjonalne i wścibskie, nie widzą przy tym żadnego problemu w tym, że kobieta, z którą przybył do nich Kristoff jest zaręczona z innym mężczyzną. O co jednak chodzi: taki Hans z początku jest kreowany na heroicznego bohatera, wiernego kochanka i szlachetnego gospodarza, po czym szydło wychodzi z worka. Młody widz może poczuć się zdezorientowany, chociaż z drugiej strony... lepiej od małego przygotowywać go na szarości życia, c'nie?

Podsumowując: obraz przypadł mi do gustu. Były śladowe elementy walki (wilki, śnieżny strażnik, wywalenie ze sklepiku), dużo komizmu postaci, kilka rozczulających scen (oczy zaszkliły się, kiedy przemądrzały Osioł... eee... znaczy Bałwanek Olaf oznajmił, że dla niektórych warto się roztopić), a także urocza, stereotypowa, prusko-wiktoriańska stylistyka królestwa. A na końcu, jak nietrudno się domyślić, miłość i wiosna zwyciężają! Polecam na zimową randkę z Dziewuchą, do tego gorąca czekolada i półmisek słodyczy (na przykład taki jak ten poniżej), a udany wieczór wielce prawdopodobny!

Po ostatnim poście wiele osób pytało mnie, jak wyglądają te migdały
w niestandardowych polewach. Macie je na obrazku powyżej, to te sraczkowate
(cynamonowe) i przepiórcze (kawowe) jajeczka!

Tak naprawdę to nikt mnie nie pytał, sam sobie to wmówiłem... :C

Trzymajcie się ciepło, wpadnijcie na fanpage Kultura & Fetysze!

sobota, 1 listopada 2014

RECENZJA #43: Sekstaśma


Pomyślałem sobie: jest "święto" Halloween, czekam na dziewczynę, która wróci bardzo późno, porobię sobie coś interesującego, żeby nie zasnąć. Może jakiś film? Świetny pomysł - film!

Przeglądam zatem listę dostępnych online pozycji. Biorę pod uwagę dwa kryteria: gatunek (najlepiej szalona komedia) i świeżość (rok wydania nie dalej niż 2013). I co wpadło mi w ręce? Sex Tape, najnowszy film Jake'a Kasdana. Co ważne, główna bohaterka Annie (Cameron Diaz) prowadzi rozpoznawalnego bloga o macierzyństwie, więc tym chętniej sięgnąłem po dzieło. Niestety, rozczarowałem się potwornie.

Film zdaje się być jedną wielką reklamówką produktów Apple'a. Z krótkich dialogów bohaterów dowiadujemy się o możliwościach synchronizacji domowych urządzeń, istocie działania chmury, a także zdalnym usuwaniu plików. Na szczęście nie zawsze rozmowy toczą się wokół sprzętu, mamy również zalążek fabuły.

O ile sama historia jest dość autentyczna i wyobrażalna dla przeciętnego Kowalskiego (rutyna małżeńska, głowa zaprzątnięta obowiązkami), o tyle przedstawienie praktycznie wszystkich kluczowych bohaterów w średnim wieku jako niewyżytych, szukających seksu młodzieniaszków jest trochę irracjonalne. To co przechodziło w American Pie, tutaj nie jest zbyt śmieszne. Reszta wątków komediowych (takich jak długaśna ucieczka przed psem) również jest poniżej oczekiwań. Zdarzają się chwilowe przebłyski, jak rozmowy Jay'a (Jason Segal) z Howardem (Harrison Holzer), czy Annie z matką, ale to trochę za mało.

Momentami ostro się wynudziłem i byłem w stanie zadziwiająco łatwo przewidzieć dalszy rozwój wypadków. To jednak nie może być dużym zarzutem jeśli mowa o prostej, relaksującej komedii. Rzadkie wybuchy śmiechu już tak. Jak dla mnie, mizerne 2+.

Plusy:
+ Humor dialogowy potrafi podnieść kąciki ust
+ Nagi tyłeczek Cameron Diaz potrafi podnieść... kąciki ust
+ Nienajgorsze epizodyczne role Jacka Blacka (szef YouPorn) i Roba Lowe'a (Hank)
+ Może sprawdzić się jako NAPRAWDĘ niewymagająca rozrywka po WYJĄTKOWO męczącym dniu

Minusy:
- Nijaka oprawa dźwiękowa (nie zapamiętałem żadnego motywu, ani utworu wplecionego w obraz, a to chyba niedobrze, co?)
- Infantylna kreacja bohaterów (m.in.: Robby, Tess itd.)
- Humor sytuacyjny (dość prymitywny i niewyszukany)
- Nachalne wypychanie kadrów logiem jabłuszka

Z miłością życia nagrać sextape,  puścić w sieć,
Pie^dolić to co mówią i po trupach przeć naprzód!
                                                              ~Zeus, Zanik

wtorek, 23 września 2014

RECENZJA #37: Miasto 44


Miasto 44 to jeszcze świeżyka, ja byłem akurat w kinie, więc z dziennikarskiego obowiązku słów kilka do Was o filmie naskrobię. Najbardziej bałem się zbyt dużego nacisku położonego na moralizatorstwo historii i wyidealizowane portrety powstańców, a było rzeczywiście tak jak zapowiadano: w centrum uwagi umieszczono irracjonalne zachowania powodowane miłością, strachem i ludzką namiętnością. Jan Komasa na propsie!

Z filmu zapamiętam najbardziej momenty. Świetne i odważne ujęcia, jak na przykład dupstepowa muzyka Skrillexa w trakcie jednej z ryzykownych zasadzek, przeplatana sceną miłości z upadającymi płatkami kwiatów w tle. Sęk w tym, że nie wszystko do siebie pasuje, wyszedł nam swoisty miszmasz, co na początku mnie oburzało, ale z drugiej strony... niech szukają nowych rozwiązań. Momentami czułem się jednak jak w muzycznym teledysku, jakby puzzle nie do końca do siebie pasowały.

Kule otaczające całującą się parę głównych bohaterów? Pociski rozświetlające mrok niczym lasery ze Star Wars? Atak na dwójkę Niemców z wyskoku, do złudzenia przypominający scenę z 300? Psychodele niczym z horrorów przy przechodzeniu przez kanały? Umieszczenie kamery na celowniku karabinu maszynowego? Topiąca się laska, która kąpiąc się sama, niczym syrena kładzie sobie palec na usta (jakby chciała uciszyć widza) i wynurza się kompletnie bez tlenu? Deszcze krwi i ludzkich organów? Strzelanie do jednej osoby z kilku metrów z czołgu, przy czym wyżej nadmieniona nie jest rozszarpana na strzępy, choć cała umorusana prochem i pyłem? Wszystko w obrazku znajdziecie, realizm i logika schodzą na dalszy plan.

Bardzo podobała mi się estetyka i nasycenie kolorów, przypominające nieco produkcje Tarantino, a także nieźle zbudowana dramatyczność. Krótkimi momentami mniej podobały mi się: gra aktorska, prowadzone dialogi i ich udźwiękowienie, choć może to wina kinowej sali. Ogólnie jednak całość na plus, myślę że nie trzeba się będzie wstydzić przy pokazywaniu tego dzieła na szeroko pojętym Zachodzie. Wspomniałbym o kilku innych fragmentach, które pozostaną mi w pamięci przynajmniej kilka dni, ale byłoby już zbyt dużo spoilerów. Solidna czwórka, na razie nie ma nic lepszego w kinach, warto więc na poważnie rozważyć tę opcję!

PS: Z aktorów wyróżniłbym Karolinę Staniec, drugoplanową wykonawczynię roli Beaty, za świetne ślinowe bąble w dramatycznej scenie z Kobrą.

niedziela, 17 sierpnia 2014

RECENZJA #35: Lucy


Lucy to interesujący film akcji z bardzo mocnym akcentem położonym na rozważania natury filozoficznej. To tak jakby Jestem Bogiem (również o supernarkotyku) zmieszać z Atlasem Chmur (dużo pieprzenia o egzystencji). Wyszło całkiem nieźle, jedyne zastrzeżenie możemy mieć do tego, iż akcji w filmie akcji nie jest zbyt wiele, a oprócz sceny ucieczki z tajwańskiego więzienia, nie uświadczymy tutaj misternie przemyślanych rozwałek z kreatywnym wykorzystaniem otoczenia.

Właściwie substancja, która pozwala Lucy (Scarlett Johansson) władać nadludzkimi mocami to nie narkotyk, a syntetyczne wytworzone CPH4. To ciekawa i nieźle uzasadniona koncepcja. CPH4 to bowiem hormon śladowo wydzielany w ciele kobiety będącej w stanie błogosławionym, sukcesywnie zwiększający możliwości wykorzystywania mózgu, aż do osiągnięcia magicznego progu 100%, gdy stajemy się... no właśnie... Bogiem?

Refleksyjnemu odbiorcy film nasunie zapewne wiele pytań, na które ciężko znaleźć satysfakcjonujące odpowiedzi. Pewne jest jedno - Freeman wybornie nadaje się do ról charyzmatycznych, prawych obywateli i naukowców. Tym razem mamy okazję wysłuchać fragmentu jego bardzo inspirującego wykładu na temat metod przystosowawczych różnych gatunków do życia. Bez wątpienia robi to niemałe wrażenie. Podobnie jak gra aktorska przerażonej Johansson w pierwszych minutach po reklamach.

Świetnym pomysłem było użycie scen z życia zwierząt na początku obrazu, ale już pod koniec seansu pewne motywu były wielokrotnie przerabiane i nie zaskoczyły chyba żadnego widza na sali (np. fresk Stworzenie Adama z Kaplicy Sykstyńskiej). Intrygujący okazał się wątek z Pierre Del Rio, wykorzystanym paryskim gliniarzem, który odegrał minimalną rolę w dość szczęśliwym zakończeniu.

Podsumowując: półtorej godziny na pewno nie było stracone. Jak na poziom niektórych produkcji, które ostatnio ukazują się na srebrnym ekranie, Lucy wypada bardzo dobrze. To lekki, przyjemny i przemyślany twór. Poza tym dawno nie widziałem hollywoodzkiego filmu bez (ludzkiej) sceny seksu, jedynie z subtelnym pocałunkiem i dwoma próbami gwałtu. Szacunek, nota przynajmniej w okolicach solidnej czwórki plus! Obsada palce lizać!

PS: Taką spontaniczność uwielbiam: brzydka pogoda, atrakcyjna Duperka sponsoruje nam kino i posiłek w galerii. Nie ma problemu, świetnie sprawdzam się w roli utrzymanka, przepraszam, gejszy!

PS2: No dobra, apropos scen seksu, przypomniało mi się, że był krótki urywek z parą kochanków, poza tym współlokatorka Lucy opowiadała o upojnej nocy z jakimś przystojniakiem, ale to i tak niewiele jak na wyuzdane standardy XXI wieku. Moja kinowa towarzyszka była co najmniej rozczarowana! ;]

PS3: Publikując tę recenzję wróciłem z wieczornych, osiedlowych piwek. Trochę idiotycznych rozmów o życiu i duperkach, ale przyszła mi do głowy ważna refleksja: pora docenić to co mam, moje relationship jest teraz proste jak drut. Dzięki! #Romeo

[SPOILER] Jak wiedza z superkomputera zmieściła się na gwiezdnym pendrive'ie? Jaki komputer jest w stanie uciągnąć taki sprzęt? I co to za dołujący cytat na końcu - Miliardy lat temu dostaliśmy życie, teraz wiecie co z nim zrobić... Ja nadal nie wiem! [KONIEC SPOILERA]

Niebo zaczyna się zlewać z ziemią w jeden kształt,
serotonina zapędza mnie bezwiednie w szał...
                                               ~Kasia Grzesiek, Euforia

sobota, 21 czerwca 2014

RECENZJA #28: Wilk z Wall Street


Nadrabiania zaległości filmowych ciąg dalszy. Dzisiaj spędziłem blisko trzy godziny przy Wilku z Wall Street (dodając czas buforowania wyjdzie pewnie troszkę więcej...). I wiecie co? Mocno mieszane uczucia.

Przeczuwałem, a raczej wiedziałem, czego możemy się po filmie spodziewać. Niemal od początku do końca. Do tego stopnia, że oglądając scenę z długopisem, byłem pewien, że w odpowiednim czasie reżyser nam o niej przypomni. Wszystko było do bólu przewidywalne, rozstanie z Teresą, kolejny udany przekręt, palący się grunt pod stopami, imbecylizm towarzyszy głównego bohatera (głównie Donniego Azoffa) czy spóźniony zapłon przeterminowanych leków, co w konsekwencji oznacza palenie się gruntu już nie tylko pod stopami, ale i pod tyłkiem. Klasyczna historia od żółtodzioba do Grubej Ryby i z powrotem płotki, ale już z większym bagażem doświadczeń i po latach epickiego melanżu #zazdrość. Rozumiem i akceptuję to, ale nie ma żadnego, absolutnie żadnego zaskoczenia. Pobłażany agent FBI, (jeżdżący na co dzień metrem, w którym pocą mu się jajka) wygrywa, odbiera Belfortowi właściwie wszystko. Naomi Lapaglia odchodzi od męża i zabiera dzieci, kiedy po kieszeniach zaczyna hulać wiatr. I nie mówcie, że to spoiler, bo też się tego spodziewaliście.

Oczywiście podoba mi się kreacja głównego bohatera, niektóre speeche motywacyjne są naprawdę grube, ale dużo przyjemniej oglądało mi się etap rozkręcania firmy, mozolną drogę gołodupca na szczyt (początek Stratton Oakmont, pierwsze transakcje na śmieciowych akcjach). Później wszystko zasłaniają koks, dziwki i sprośne dowcipy o dziwkach. Jasne, fajnie sobie pooglądać (pewnie jeszcze fajniej byłoby poru... eee... podotykać), ale ginie gdzieś geniusz młodego maklera, który zmienia się w ćpuna i imprezowicza. Robi się słodko-kwaśno, miejscami dramatycznie. Znamienny jest moment wparowania federalnych w momencie kręcenia reklamy.

Zdaje mi się, że dostrzegam pewne ukryte przesłanie opowieści. Pod płaszczykiem wielkich możliwości i nieskrępowanego zarobku kryje się pewien haczyk. Jeśli nie jesteś przystosowany do wyższych standardów życia, woda sodowa szybko uderzy ci do głowy i w trymiga wrócisz na swoje miejsce, do śmieciarzy takich jak ty. Fikcja mobilności społecznej? Ułuda ruchliwości pionowej? Uczyń pokój ze swoim pochodzeniem, jak mawiał bodajże Pierre Bourdieu.

To prawda, że sędziwy Martin Scorsese świetnie czuje się w filmach biograficznych, mistrzowsko odwzorowuje klimat dawnych lat i umie szafować niewymuszonym humorem. Obraz był nominowany do Oscara w pięciu kategoriach i otrzymał kilka cennych statuetek dla najlepszego aktora pierwszoplanowego (podkreślmy jednak, że nie był to Oscar, sorry Leonardo, not yet...), moja opinia bardzo, bardzo niewiele znaczy, ale powiem to głośno: nie rozumiem fenomenu filmu. Czas, który z nim spędziłem, nie był stracony, ale chyba można było go lepiej spożytkować. Mocne trzy plus, next please!

PS: Doceniam drobną zabawę konwencją (poznajemy głównego bohatera w momencie największej fali sukcesów) i miejscami ciekawą formę narracji, w której Jordan mówi bezpośrednio do nas. To jednak ciut za mało na czwórkę.

PS2: Nauczyłem się nowego czasownika: to rat - donosić, denuncjować. A wydaje się takie oczywiste, co!?

Rozwiążcie problemy bogacąc się!
                                               ~Jordan Belfort

czwartek, 19 czerwca 2014

RECENZJA #27: Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie


Miałem zamiar zabrać poznaną niedawno duperkę do kina, ażeby wspólnie obejrzeć Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie, ale coś tam jej się chyba odwidziało w postrzeganiu mojej osoby, w sumie to nie wiem nawet co, ale chrzanić. Początkowo chciałem pójść zatem sam, ale okazało się, że film jest już łatwo dostępny w internetach. To co się będę wykosztowywał na jakieś bilety, przecież płacę za stałe łącze, do cholery!

Przyznam szczerze, że zaintrygowała mnie krótka videorecenzja Jakuba Dębskiego (klik!) na temat omawianego tutaj obrazu i bardzo chciałem skonfrontować nasze opinie. W końcu ciepło wspominam szaloną komedię Ted, więc tym bardziej nurtowało mnie, co tam Seth MacFarlane ciekawego wysmażył. Dem był raczej rozczarowany, ja wręcz przeciwnie, potrzebowałem czegoś lekkiego i głupawego (chyba nie jestem zbyt wymagającym widzem...).

Racją jest, że poszczególne wątki humorystyczne nie stanowią głównej osi fabularnej całej historii, ale nie wydają się doklejane całkowicie na siłę. Szybko dałem się wciągnąć w absurdalny świat, w którym niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku, a przyjaciele głównego bohatera to szewc-prawiczek umawiający się z lokalną kurtyzaną chcącą zachować czystość przedmałżeńską (Sarah Silverman wzorowo odegrała rolę tępej, egzaltowanej prostytutki). Miłośnicy rasistowsko-etnicznych żartów, seksistowskich przytyków i dowcipów o końskim gównie będą w siódmym niebie. Kpi się z polityki, religii, nadmiernego przywiązywania do statusu społecznego. Całkiem nieźle ma się też humor sytuacyjny, choćby początek całej historii i pierwszy, niedoszły pojedynek Alberta.

W pewnym momencie historia staje się niemal klasyczną komedią romantyczną i tutaj mogę zgodzić się z Demem - zabrakło jakiejś większej zabawy konwencją. Prośba o niezabijanie Anny, a jedynie przestrzelenie kończyny to jednak odrobinę za mało. Niemniej jednak reżyser znany jest z tego, że lubi kończyć obrazy pozytywną emocją.

Moje skrzywienie socjologiczne sięga zenitu, śmiałem się do rozpuku analizując fetyszyzacje ról bandytów i drobnych kupców. Śmiałem się do rozpuku przy odkrywaniu subtelnych nawiązań do obecnego stanu amerykańskiego społeczeństwa (pragmatyzm, wyrachowanie przy doborze partnera, brutalizacja i infantylizacja życia itd.). Wreszcie, śmiałem się do rozpuku przy scenach z Indianami. Wypisz wymaluj społeczeństwo ryzyka, jak u Ulricha Becka. Socjologia czyha wszędzie...

Podsumowując: polecam film wszystkim, których śmieszy Family Guy, American Dad! (MacFarlane poważnie maczał paluchy w obydwóch), The Simpsons czy South Park. Momenty dzikiego śmiechu będziecie przeplatać chwilami zażenowania. Solidna czwóra, idealne dziełko do bezmyślnego pochrupania popcornu! Charlize Theron do twarzy zarówno w koronie, jak i w kowbojskim kapeluszu!

PS: Chyba przyjmiemy nową taktykę blogowania i notki będą pojawiać się częściej. Będzie ich więcej, a same posty przyjmą formę spontanicznych, krótkich opinii, luźno powiązanych z życiem prywatnym. Wydaje mi się to korzystne zarówno dla odbiorcy, jak i dla nadawcy komunikatu. Przyda nam się trochę improwizacji :)

-You are late!
-For what?
-Fair enough...

niedziela, 15 czerwca 2014

RECENZJA #26: LEGO Przygoda


W ramach prywatnej akcji Ćwicz angielski! od pewnego czasu zacząłem oglądać sitcomowe kreskówki typu American Dad! czy inne animacje bez napisów. Jako, że jestem zapalonym fanem klocków Lego, a dziwnym trafem ominęła mnie Lego Przygoda, nie miałem wątpliwości co wybrać na chłodny, sobotni wieczór. Nieoczekiwanie film okazał się totalną miazgą!

Jasne, niektóre żarty słowne czy sytuacyjne zdawały się odrobinę prymitywne i wymuszone, ale pamiętajmy kto był głównym odbiorcą filmu - dzieci w wieku wczesnoszkolnym! A to, co ujęło mnie najbardziej, to prawdopodobnie niezauważalne dla większości młodszych widzów tło opowieści - krytyka masowości, schematyczności, przewidywalności, nieustannej kontroli społecznej, dążenia do maksymalnej efektywności i wreszcie krytyka samego kapitalizmu, którego uosobieniem jest Lord Biznes, autorytarny przywódca jednego ze światów, chcący zbudować idealny, nieruszalny (dosłownie i w przenośni) system, będący w istocie antyutopią. Postacie typu: Unikitty czy Dobry/Zły Glina to świetne karykatury infantylności zagubionych dorosłych i wewnętrznego konfliktu większości z nas - dostosować się, być zawsze miłym i sympatycznym, czy puścić wszystko z dymem, nie bacząc na innych i konsekwencje. Niektóre sceny są bardzo... meaningful, np. przesłuchanie przyjaciół Emmeta, którzy mimo wysiłków, nie są wstanie niczego konkretnego o nim powiedzieć, jest aż tak do bólu przeciętny, sfabrykowany, ukształtowany przez rutynę dnia codziennego i medialną papkę. Mamy też sceny drastyczne np. wymazywanie twarzy niechcianych ludzików (swoiste pranie mózgu) czy brutalny szantaż emocjonalny, w którym rodzice gliniarza stają zakładnikami Lorda Biznesa.

Nie brakuje licznych odwołań do popkultury (starych westernów, Tronu, Matrixa, Władcy Pierścienia czy nawet powieści Roku 1984), gagów (z których część pewnie przeoczyłem lub należycie nie doceniłem) i postaci bezpośrednio zapożyczonych z innych filmów (na pierwszy plan wysuwa się Batman, ale jest również Supermana, Green Lantern, Wonderwoman, Dumbledor, Shaquille O'Neal i można by tak wymieniać prawie bez końca). Szalona mieszanka, miejscami abstrakcyjny humor i... całkiem seksowna (jak na plastikowe standardy) Wyldstyle. Poza tym głos Morgana Freemana jako domorosłego proroka Vitruviusa - bezcenny! Moim zdaniem, dla wysokiej jakości oryginalnej ścieżki dźwiękową warto podjąć ryzyko sporadycznego niezrozumienia dialogów. Nie oszukujmy się, kiedy mamy polskie napisy, angielski przechodzi przez nasze uszy raczej bezrefleksyjnie.

Hit muzyczny, który towarzyszy nam kilkukrotnie podczas seansu jest po prostu genialny w swojej prostocie, wyśmienicie dwuznaczny i chwytliwy (klik, żeby posłuchać) - cały czas chodzi mi po głowie!

Nie spodziewałem się, że postawię Lego Przygodę na równi z serią Toy Story! I nie przesadzam, ciężko wskazać mi jakiekolwiek minusy tej lekkiej, łatwej i przyjemnej rozrywki z dającym do myślenia przekazem.

PS: Końcówka naprawdę zwala z krzesła. Mistrzowskie zobrazowanie konieczności zmiany pokoleniowej warty i kultury prefiguratywnej.

Cześć, pewnie mnie nie znacie,
ale możecie mi zaufać, bo jestem w telewizji!
                                                              ~ Wyldstyle

Plakat filmu pochodzi z www.gogaga.pl