wtorek, 31 marca 2015

Ulubieńcy marca!

Wielu (b/v)loggerów uskutecznia coś na kształt katalogu rzeczy, które danego miesiąca najbardziej przypadły im do gustu lub po prostu się z nimi bliżej zetknęli. Trochę mnie już znacie i wiecie, że bardzo lubię eksperymentować z formą (treścią zresztą też), zobaczmy więc jak odnajdę się w takiej stylistyce. Sprawdź też Ulubieńców lutego!


#JEDZONKO
Mama przyniosła z Biedry jak był Portugalski Tydzień (nie, nie pomyliło mi się z Lidlem). Świetna jest ta marmolada z Pigwy (takie jakby małe jabłuszka, co?). Gęsta, ale łatwo się rozsmarowuje. Nawet niewielka ilość sprawia, że kanapka jest słodka i ma niepodrabialny smak. Podejrzewam, że smarowidło bardzo dobrze skomponowałoby się z ciastem francuskim. Jedyny minus to fatalnie otwierające się opakowanie. Wieczko zakleszcza się mocno, więc żeby je podważyć musimy silnie na nie naprzeć, co znacznie zwiększa ryzyko otarcia naskórka przez ostre wykończenia pudełeczka #Spodenki_Wasilewskiego


#KSIĄŻKA
Oprócz recenzowanego w tym miesiącu Zabójcy z miasta Moreli (kliknij, żeby przeczytać) miałem styczność z dwoma zasługującymi na wyróżnienie pozycjami. Są to: Portret Doriana Greya (czytany w ramach uzupełniania braków w klasyce - kliknij, żeby przeczytać cieplutką recenzję) i Historia Boga. Ta ostatnia niestety zalega na moim podręcznym regaliku już bardzo długo i tak naprawdę jestem dopiero na początku. Dość ciężko się czyta, trzeba być naprawdę skupionym śledząc meandry dziejów Baala, Aszery czy Anata. Szalenie ciekawa jest postać samej autorki - byłej zakonnicy, która nie posiada formalnego wykształcenia teologicznego, a uważana jest za autorytet w dziedzinie.

#FILM
Z Dziewuchą byliśmy na Snajperze, biograficznym filmie o Chrisie Kyle'u w reżyserii Clinta Eastwooda. Bradley Cooper to ciągle jeden z moich najulubieńszych aktorów. Niektórzy internauci zarzucają obrazkowi brak emocji, mnie tam chwyciło za serducho. Sceny batalistyczne na propsie, atmosfera zaszczucia i napięcia nakreślona całkiem zręcznie. Emocje są, moim zdaniem, wzbudzane poprzez epizodyczność scen obyczajowych i bardzo sporadyczne odrywanie się od głównego wątku. I to jest spoko, nie ma miejsca na pitolenie! Tylko te telefony żołnierza do domu w czasie wykonywania operacji wojskowych, seriously? Na deser: prześliczne kości policzkowe Sienny Miller.


#MUZYKA
Co tu dużo mówić - Nowe rzeczy Kękiego przewijają się gdzieś tam w tle siedzenia przy komputerze. Początkowo byłem sceptycznie nastawiony, ale chyba poziom Takich rzeczy utrzymany. Przez szacunek do pracy artysty będzie trzeba przy okazji nabyć fizyka. W ubiegły piątek doszła do mnie również Ezoteryka Quebonafide. Nie wsłuchałem się jeszcze bardzo, bardzo uważnie (prócz numerów, które były znane już wcześniej - jako single lub wycieki), ale że Kuba składa dobrze, to wiadomo nie od dziś. A mikstejp Erotyka, wbrew tytułowi nie krąży wyłącznie wokół tematyki mokrych pierożków. Trochę szkoda, że tyle remixów, a stosunkowo mało świeżynek. Ah, no i świetny ten patent z okładeczkami.

Spodziewaliście się tutaj zdjęcia gier, co? Niestety, są w wersji cyfrowej,
więc musicie się zadowolić kawałkiem palucha posmarowanym marmoladą... ;)

#GRA
Nie rozwijając za bardzo: sprawdźcie recenzje dwóch mniejszych gierek z marcowego seciku PlayStation Plus. Są to: OlliOlli2: Welcome in Olliwood (kliknij, żeby przeczytać) i Valiant Hearts: The Great War (kliknij, żeby przeczytać). Niby pod sam  koniec miesiąca przeszedłem jeszcze Battlefield Hardline, ale o tym później. Tak czy inaczej jestem z siebie dumny - gra zaliczona na weteranie, teraz cisnę jeszcze raz. Na odblokowanym, najwyższym poziomie trudności. Rozgrywka z shootera zmienia się we wciągającą skradankę.


#KOMIKS
Zawsze kiedy biorę do ręki kolejny numer Wilqa, myślę komu tym razem oberwie się najmocniej. Mistrzowski zeszyt, uśmiałem się setnie. Cygański Instytut Wirusologii? Związek Zjednoczonych Żuli Zamieszkujących Znane Zakątki Ziemi z siedzibą w Radomiu? Polski Związek Gwałtu i Mobbingu? Bohater powiatu pod enigmatyczną ksywką Czyarbuzymajądupy Chybanie? O wszystkim poczytacie w ultra-niepoprawnym politycznie numerze 21. Rekomenduję, znajdziecie w większości Empików.


#KOSMETYK
Mam takie coś nowego w łazience, całkiem przyjemnie pachnie, prawie jak odżywka do włosów. Oczywiście Linda pochodzi z Biedry (jak znaczna większość dóbr kilkukrotnego użytku w moim domku). Czy jesteś w stanie oprzeć się ekskluzywnemu zapachowi orchidei? Piszą (dobra: na etykiecie jest napisane...), że dobrze działa na rąsie. Że gliceryna, lanolina oraz kompleks witamin A, E i F. Kremowa konsystencja przypomina nasienie humanoida, tyle że z fioletowo-niebieskim zabarwieniem. Pojemność: 500 mililitrów.

Zastanawiacie się co z powyższych jest najbardziej godne uwagi? Tym razem nie wskaże nic konkretnego, wszystko (może oprócz mydła, nad którym nie ma co się zbytnio rozwodzić) mógłbym serdecznie polecić. To najdorodniejsze szczypiorki tej wczesnej wiosny!

Za każdą cenę, za władze, za bunt,
Za samozadowolenie, tak pachnie triumf!
Za krew na ich ciele, pragnę bardziej niż wróg,
Za brudne sumienie, mów mi Frank Underwood!
                               ~K-Leah & Quebonafide, House of Cards

RECENZJA #69: Portret Doriana Graya - Oscar Wilde


Oscar Wilde (tak, ten gość od fajnych aforyzmów) wydał tylko jedną, jedyną powieść - Portret Doriana Graya (reszta dorobku to głównie błyskotliwe satyry, z których Irlandczyk jest zdecydowanie bardziej znany). Pierwotna wersja historii z końca XIX wieku została uznana za nadzwyczaj wyuzdaną i niemoralną. Po wielu poprawkach przedrukowano ją z miesięcznika Lippincott's Monthly Magazine i w nieco ugrzecznionej postaci, wydano jako pełnoprawną książkę. Książkę szalenie intrygującą i uroczo demoralizującą.

Tytułowy bohater to młody, odrobinę nieśmiały, lecz niezwykle urodziwy dżentelmen urzekający sposobem bycia i osobowością. Problemy zaczynają się dopiero po namalowaniu jego portretu przez Basila Hallwarda i dostaniu się pod zepsute skrzydełka Lorda Harrego Wottona. Z tego ostatniego to niezły gagatek, zawsze potrafi wygłosić jakąś błyskotliwą teorię, której nie sposób nie zaznaczyć ołówkiem, aby później do niej wracać. Uwaga, pod recenzją zamieściłem trzy arbitralnie wybrane, króciutkie fragmenty. Jeśli zamierzasz w przyszłości przeczytać książkę, to zamknij tę stronę po kolejnym akapicie i nie psuj sobie zabawy.

Jeśli miałbym krótko scharakteryzować Leitmotiv opowieści, byłyby to dworskie perypetie zniewieściałych facetów pełne pseudofilozofii i absurdalnie patetycznych opisów (bohaterowie potrafią rozkoszować się pięknem kwiatów w butonierce i wywoływaniem w sobie nawzajem delikatnych rumieńców). Oczywiście znajdziemy też trochę wartkiej akcji, ale jest ona podana w taki sposób, że czasem zastanawiałem się, czy to nie dramat spisany prozą, którego celem jest brutalne przekreślenie znaku równości między pięknem i dobrem. Przekład Marka Króla bez zarzutu, aczkolwiek gdzieniegdzie przydałoby się ciut więcej przypisów. Zdecydowanie polecam, a teraz czas na obiecane cytaty (zakończ lekturę tutaj, jeśli zamierzasz przeczytać kolejną po Pięćdziesięciu twarzach Greya pozycję z Szarym Panem w tytule *; swoją drogą ciekawe czy E.L. James zaczerpnęła z Portretu... czarkę inspiracji).

Lord Harry o fascynujących ludziach:
Naprawdę fascynujący bywają ludzie należący do jednej z dwóch kategorii: ci, którzy wiedzą absolutnie wszystko, oraz ci, którzy o niczym nie mają zielonego pojęcia. (str. 86)
Lubię mężczyzn z przyszłością i kobiety z przeszłością. (str. 177)

Lord Harry o małżeństwie:
Życie małżeńskie to rzecz jasna nawyk; zły nawyk. A jednak żal nam nawet najgorszych nawyków, kiedy je tracimy. Może zresztą ich najbardziej. Są tak nieodłączną częścią naszej osobowości. (str. 207)

Lord Harry o dobrych artystach:
Ze wszystkich znanych mi artystów, jedynie ci mierni zachwycają przy osobistym poznaniu. Dobrzy artyści istnieją w tym, co tworzą i w efekcie są zupełnie nieinteresujący w tym, jacy są. [...] Sam fakt wydania tomiku podrzędnych sonetów powoduje, że jego autorowi nie można się oprzeć. (str. 59-60)

Darowałem sobie wszystkie wartościowe wywody o kobietach, bo jest ich obrzydliwie dużo! ;]

* - dopiero po napisaniu zakończenia uświadomiłem sobie, że Dorian miał na nazwisko Gray. Ale nie zamierzam zmieniać udanej puenty. Samookreślenie się to samoograniczenie!

Dane techniczne:
Autor: Oscar Wilde
Tłumaczenie: Marek Król
Oprawa: twarda
Liczba stron: 220
ISBN: 84-9819-189-0
Seria: Biblioteka Gazety Wyborczej

środa, 25 marca 2015

RECENZJA #68: J.D. Gross Marzipan Pralines


Każdy lubi dostawać fikuśne i drogie słodycze, co? Tak opakowane czekoladki wyglądają i smakują najlepiej, prawda? Muszą mieć wymalowaną jakąś XVIII wieczną facjatę na froncie i dziwną, obcobrzmiącą nazwę trącącą farmazonem, KONIECZNIE wypisaną złotą czcionką. Takie właśnie są Marzipan Pralines od J.D. Grossa, opisane licznymi przymiotnikami: deluxe, exclusive, exquisite czy hardcore ejaculation (no dobra, z tym ostatnim to trochę przesadziłem...). Sprawdźmy zatem czy nasze prostackie proletariackie podniebienia wytrzymają tak niezwykłe doznania.

Jedna z (licznych) Czytelniczek wspomniała, że przy recenzjach artykułów spożywczych powinienem zamieszczać więcej fotek produktu. Może to i racja, ale nie będę robił fotografii rozgryzionej pralinki, please! Przejdźmy jednak do faktów: mamy 10 okrągłych pralinek ciut mniejszych od ping-pongowych piłeczek. Dzięki połączeniu gorzkiej i mlecznej czekolady, po rozgryzieniu jesteśmy całkiem przyjemnie zagubieni. Później (w środku) jest jeszcze lepiej - niby bardzo słodki marcepan z pistacją, ale krem nugatowy wewnątrz tonuje nastroje, choć również jest słodki. Tak - to zdecydowanie słodki łakoć. Powtórzyć raz jeszcze przymiotnik słodki? ;)

Tylko ten kod kreskowy... Psuje wszystko nicpoń! :C

Dwustugramową bomboniereczkę powinniście bez problemu dostać w Lidlu. Niestety nie jestem w stanie przypomnieć sobie z Matulą ceny tego dobra luksusowego jednokrotnego użytku, a Internet stał się zadziwiająco milczący w tej sprawie. Zdaje mi się, że zapłacić trzeba koło 12 złotych. Jest więc jakaś alternatywa dla Rafaello, Merci czy Toffifee żeby zaskoczyć swoją Drugą Połówkę. Za garażami, na długiej przerwie w gimnazjum.

Może zawierać gluten, orzeszki ziemne, jaja, soję i inne orzechy.  A teraz już bez świrowania - dobre jest. Racjonowałem oszczędnie, mógłbym być tamtą gimnazjalistą. Jak mi kupisz praliny, to, to... a nieważne...


Słodkie życie dookoła, w środku mus i pistacja,
Tak klaruje mi się przyszłość i trwa jak dynastia!
                                              ~Neile, Oczy w ogniu

I nie wożę się pomału, tylko napie*dalam ile fabryka dała,
A wieczorem jak kładzie mi rękę na brzuchu,
To wie, że w moment będę twardy jak skała...
                                              ~Tusz Na Rękach, Rozterki

poniedziałek, 23 marca 2015

RECENZJA #67: Valiant Hearts: The Great War (PS4)

Rzadko kiedy grając w gry człowiek naprawdę się wzrusza i stawia sobie ważne, egzystencjalne pytania. Rzadko kiedy grywalność i estetyka idą w parze z walorami edukacyjnymi dziełka (swoją drogą ostatnio miałem o tym krótką pogadankę na angielskim: gry edukacyjne są jak połączenie brokułów i czekolady - nikt nie przełknie takiej kombinacji...). Valiant Hearts: The Great War jest tego typu produkcją, przy której na przemian wyrażamy zachwyt nad kreatywnością autorów (w szczególności grafików) i łykamy łzy przy chwytających za serduszko fragmentach ukazujących okrucieństwo I Wojny Światowej. Całość jest przyprawiona nienachlanymi ciekawostkami i faktami historycznymi dostępnymi w często aktualizowanym dzienniku z autentycznymi fotografiami z tamtego okresu. Świetna historia, intuicyjna komiksowa narracja. Piękne uczczenie setnej rocznicy jednego z najbardziej wyniszczających konfliktów zbrojnych ubiegłego wieku.
Rozgrywka jest bardzo prosta, opiera się na nieskomplikowanych zagadkach logicznych i sporadycznych elementach zręcznościowych nieprzeszkadzających zbytnio w budowaniu silnych więzi z czwórką grywalnych postaci (NIE, nie zwariowałem - zrozumiesz jak wgryziesz się w losy bohaterów). Całość da się przejść w jakieś 6-7 godzin i tak też zrobiłem, z krótkimi przerwami na siku, obiad i wyjście do sklepu. Mamy cztery rozdziały, każdy po kilka epizodów opisujących wydarzenia z jednego roku. Przeżyjemy (lub nie) m.in.: bitwę pod Marną, Sommą, zdobycie Fortu Douaumont, walki pod Chemin des Dames czy nalot na Reims. Wszystko ze świeżymi, nienużącymi pomysłami, choć nie ukrywam, że pod koniec przygodówkowe "znajdź-przynieś-wymień-użyj" zaczęło mnie odrobinę irytować. Przydałoby się ciut więcej elementów walki! [SPOILER] Chyba najcieplej wspominam transport żołnierzy paryską taksówką na front w akompaniamencie kankana, pomaganie rannym żołnierzom pod Marną i dramatyczną ucieczkę Karla z obozu! [KONIEC SPOILERA] Póki wiemy o co biega autorom zagadek (a jest tak w jakiś, na oko, 98 procentach przypadków) nie ma problemu z popchnięciem fabuły, gorzej kiedy musimy robić coś w ciemno, ale zdarzyły mi się ledwie dwa takie dziwne przypadki w całej grze. Jak utkniemy gdzieś nazbyt długo, z pomocą przylatuje pocztowy gołąb.

Zupełnie uszczęśliwiony byłbym, gdyby cywile na niektórych planszach nie byli tak brutalnie sklonowani, a dodatkowe znajdźki (historyczne przedmioty) były bardziej zaskakująco (i mniej perfidnie) poukrywane. Na przykład nie na końcach map, bądź w miejscach gdzie coś zasłania nam widok. Z czasem robi się to do bólu przewidywalne. No i gdyby spróbowano zawalczyć odrobinę z liniowością, postarano się o jakieś naprawdę "opcjonalne" zadania, może wtedy na planszach nie czułbym się jak w ciasnym mieszkanku? W Valiant Hearts  jeśli napotykamy jakieś przejście, to możemy być pewni, że musimy je porządnie wyeksploatować i kilkanaście razy ślamazarnie przebiec (postać jednocześnie może przenosić tylko jeden przedmiot). Porzucałbym też więcej granatami. To fajny patent odświeżający w pamięci mechanizmy znane z klasycznych Wormsów, a robimy to zaledwie kilkukrotnie.

Cóż można dodać - artystyczna gra pełną gębą! Niech nie zmyli was dwuwymiarowa, kartonowa grafika. Mamy bowiem do czynienia z prawdziwymi emocjami i epicką oprawą dźwiękową. Oddział Ubisoftu w Montpellier wykonał kawał dobrej roboty - 8/10! Marcowy secik PlayStation Plus jest zaiste tłusty (sprawdź recenzję OlliOlli2: Welcome in Olliwood). Bagnet na broń, maska gazowa w pogotowiu i czekać na wroga w okopach!

środa, 11 marca 2015

RECENZJA #66: Zabójca z miasta moreli - Witold Szabłowski


Jakoś w połowie lutego, tuż przed świtem, usłyszałem dziwne odgłosy w moim pokoju. Matula kładła na biurku książkę (o której przypomniała sobie kilka dni wcześniej) zabierając przy okazji pustą butelkę i talerz ze śladami przyschniętego majonezu po jarzynowej sałatce, którą raczyłem się grubo po północy. Wyniósłbym i umył go rano, ale nie mam nic przeciwko wyręczaniu mnie z uciążliwych obowiązków. Do rzeczy jednak - pozycja, którą przyniosła, okazała się prawdziwą perłą. Żałuję, że nie przeczytałem jej przed wyjazdem do Turcji. Kilka nieuczesanych myśli złożyłoby się wtedy w sensowniejszą całość. Nie mam wątpliwości - ten cykl reportaży (z serii o wymownej nazwie Reportaże) powinien przeczytać każdy, kto wybiera się na dłużej do Kraju Świeżego Kebaba. Każde społeczno-kulturowo zagubione Erazmusiątko...
Zabójca z miasta moreli to dwanaście długich, solidnie napisanych reportaży Witolda Szabłowskiego plus kilka krótszych form pełniących rolę wstępu i zakończenia. Przekrój tematów jest naprawdę imponujący: od codziennych nawyków, przez narodowe kompleksy i rytuały, po honorowe zabójstwa, zwyczaje przemytników czy tragiczne historie przymusowych prostytutek z islamskim konserwatyzmem w tle. Z kart książki dowiemy się wiele o obyczajowości i niuansach politycznych Turcji, a także poznamy garść smaczków na temat kontaktów Imperium Osmańskiego i dawnej Rzeczpospolitej. Co chwilę łapałem się za głowę i mówiłem sobie - hej, faktycznie tego też w pewnym stopniu doświadczyłem!
Tytułowy reportaż, którego bohaterem jest kojarzony przez większość Polaków Ali Ağca wyróżnia się świetną równoległą narracją i niekomfortową dla czytelnika neutralnością w przytaczaniu skrajnych opinii. Równie przyjemnie czytało mi się odrobinę spiskowe ustępy na temat Erdoğana, burmistrza Stambułu, wieloletniego premiera, a obecnie prezydenta Republiki. Zostały nam również przybliżone postacie: żony Atatürka, wielkiego architekta Sinana czy poety Nazıma Hikmeta, prawnuka polskiego powstańca Konstantego Borzęckiego. Jednocześnie chciałbym uspokoić potencjalnych czytelników, że siła reportaży tkwi w rozmowach z prostymi mieszkańcami, a nie suchym przytaczaniu łatwo dostępnych danych z przeglądarki. Chcecie na przykład wiedzieć kto szył garnitury Saddamowi? Albo jak powiązać poglądy polityczne z długością wąsów w Wąsatej Republice?
Nie ma co się rozwodzić nad niepodważalnym mistrzostwem pióra autora, sprawiającym że musimy być nieustannie wyczuleni na celowe powtórzenia, poukrywane puenty i całą resztę mrugnięć oka do czytelnika. Co ważne obrazoburczy klimat (pół)orientalnego kraju nie został zbudowany przez nafaszerowanie słowami obcego pochodzenia. Wynotowałem ich raptem dziesięć, przy czym większość z nich znałem. Dowodem na kunszt zbioru niech będzie nagroda Melchior 2007 w kategorii Inspiracja Roku i wyróżnienie Amnesty International. Gorąco polecam, mocny kandydat do mojej prywatnej książki roku.
Dane techniczne:
Autor: Witold Szabłowski
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 208
ISBN: 978-83-7536-210-7
Cena detaliczna: 33 złote

sobota, 7 marca 2015

RECENZJA #65: OlliOlli2: Welcome in Olliwood (PS4)


Zakochałem się w OlliOlli2: Welcome to Olliwood. Nie obiecywałem sobie zbyt dużo po marcowej ofercie PlayStation Plus, a tu proszę - niewielka gierka od niezależnego londyńskiego studyjka roll7 sprawiła mi niesłychanie dużo frajdy. I choć wiem, że nigdy nie zaliczę nawet połowy gry, to chce mi się wykonać kolejnego perfekcyjnego grinda na poręczy. Oj chce!

Minimalistyczne, dwuwymiarowe gry zręcznościowa typu crossfader przeżywają ostatnio istny renesans! Po ciepło przyjętym The Swapper i ambitnym Apotheon mamy kolejny indykowy tytuł w ramach płatnego abonamentu. No dobra, prawdopodobnie popyt jest sztucznie kreowany, bo na PS4 nie ma jeszcze zbyt dużo gier, które można by opłacalnie opchnąć. Trochę zazdrość zżera, kiedy przyjrzymy się co w tym samym czasie dostają posiadacze konsol starej generacji, bo nie oszukujmy się - OlliOlli bardziej nadaję się pod PS Vita... Oby sytuacja w przyszłości się polepszyła!

Co mnie jednak urzekło w OlliOlli2 i sprawiło, że nie chcę przesadnie psioczyć na marcowy set? Słodka, cukierkowa grafika. Dwa tryby rozgrywki (plus treningowy skatepark) wypełnione dodatkowymi celami. Wysoki poziom trudności i szatańska pomysłowość autorów, żeby dostarczać graczowi niewiarygodnie wymagające plansze, które na końcowych poziomach nie wybaczają żadnego błędu. Świetna, nieinwazyjna muzyka w tle (nieliczne motywy odblokowujemy po przejściu pełnego cyklu plansz w danej stylistyce; basowy dubstep wywołuje ciary na plecach). Kilkadziesiąt tricków, które możemy wyczesać przy pomocy zaledwie kilku akcji (zazwyczaj wystarczy odpowiednio wychylić lewą gałkę analogową). Przejrzystość menu, design liczników. Możliwość rywalizowania z graczami w codziennym konkursie.

Co warto by zmienić? Przydałby się jakiś multiplayer w trybie gorących krzeseł (sam tryb wieloosobowy ma dojść wkrótce). No i może ciut więcej plansz, bo amatorzy, którzy sami sobie nie odblokują mapek Pro mogą się dość szybko zniechęcić. Checkpointy na życzenie gracza? Chociaż nie, może to byłoby zbytnie uproszczenie. Doceńmy uczucie, kiedy po kilkudziesięciu próbach zaliczamy kolejną, wydawałoby się niemożliwie trudną planszę, po czym wracamy do poprzednich i śmiejemy się w głos na widok żałośnie prostych wyzwań. No to chociaż więcej treningowych zadań, bo 13 lekcji to ciut za mało, żeby wykręcać kilkumilionowe combosy na planszach! Tak czy inaczej jestem szczęśliwym graczem i naprawdę dawno nie miałem tak mokrych i zmęczonych dłoni. W czasie gry na konsoli rzecz jasna, If you know what I mean... ;>
OlliOlli2: Welcome to Olliwood zadowoli zarówno casuala, jak i konsolowego wyjadacza. Jeśli miałbym formułować ocenę w dziesięciostopniowej skali, byłaby w okolicach mocnej siódemki.


Nagle  Eureka - przecież da się wejść balkonem,
po piorunochronie, jak w "Jestem Hardkorem"!
                ~Kubi, Mądry Polak po szkodzie, głupi po głodzie
 
Materiały pochodzą z bloga: http://www.roll7.co.uk/#!olliolli2/ccko

środa, 4 marca 2015

Ulubieńcy lutego!

Wielu (b/v)loggerów uskutecznia coś na kształt katalogu rzeczy, które danego miesiąca najbardziej przypadły im do gustu lub po prostu się z nimi bliżej zetknęli. Trochę mnie już znacie i wiecie, że bardzo lubię eksperymentować z formą (treścią zresztą też), zobaczmy więc jak odnajdę się w takiej stylistyce. Już prawie machnąłem ręką i chciałem powiedzieć pal licho z tym lutym, ale coś mnie natchnęło. Sprawdź też Ulubieńców stycznia!


#JEDZONKO
Pasta z tuńczykiem spod szyldu Marinero. Dostępna w Biedronce, także w innych smakach (suszone pomidory, mintaj czy jajka). Groszowe sprawy, a świetnie urozmaica śniadanko. Duże kawałki ryby, odpowiednia... wilgotność na kanapce i konsystencja. Oprócz tego tęsknota za smakami Świąt, więc najadłem się sporo mandarynek. Na zapas.


#KSIĄŻKA
Czytałem całkiem sporo. Oprócz recenzowanego Carte Blanche (klik!), warto wspomnieć o pozycji Bloger i Social Media spod pióra Tomczyka. Cóż, efekciarsko i miejscami da radę znaleźć jakieś pożyteczne wskazówki, ale im dłużej obcuję z pozycjami Kominka, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że wstrzelił się w dobry okres i miał cholernie dużo szczęścia. Oczywiście nie sposób odmówić mu talentu i (zapewne) ciężkiej pracy, ale bez farta mniej by mu się udało. Fabularyzowane fragmenty i dialogi z Andrzejem czytało się bardzo przyjemnie. Całość ma ręce i nogi, trochę rozwinęła mój pogląd na blogowanie. Wyciągnąłem dla siebie wszystko co przydatne i nadal bardzo poważnie myślę o nowym projekcie. To byłoby dopiero moje unikatowe miejsce w sieci! Tak naprawdę w lutym przeczytałem coś jeszcze, recenzję wrzucę na dniach, a jest to coś, co naprawdę mnie rozwaliło. Dlatego zasługuje na szersze omówienie. Na razie nie zdradzę co to... ;>

#FILM
Dużo mniej filmów. Za to bardzo mitologicznie: Legenda Herkulesa i Immortals. Bogowie i herosi. To pierwsze to całkiem udana reinterpretacja ze zjadliwymi scenami walki, drugie to lekki i przyjemny przerywnik. Inspirujące momenty i epickość - jak najbardziej są. Prócz tego wreszcie rozpocząłem swoją przygodę z House of Cards i łyknąłem cały let's play z Wiedźmina 2: Zabójcy Królów. Ciekawe przeżycie oglądać jak ktoś gra, przypomina to trochę serial. Ah i Birdman - film, który ma tyle płaszczyzn interpretacji, że nawet się z nim nie mierzę w osobnej recenzji. Oglądało się nieźle, daje do myślenia.

#MUZYKA
Wciąż obracam się w tych samych klimatach: Natalia Nykiel i jakieś rapowe (prywatne) klasyki, czyli absolutnie nic nowego. Sprawdziło się co prawda nowe utwory Quebonafide z milionem teledysków, ale jakoś nie mam specjalnej ochoty do nich wracać. Chyba nic nie przebije sentymentu do Eklektyki, przynajmniej u mnie. #SALUTE

#GRA
Szybko skończyłem sesje i zafundowałem sobie sowitą nagrodę! Boże, spędziłem ok. 80 godzin grając w Dragon Age: Inkwizycja. Podejrzewam, że prędzej czy później pojawi się jakaś recenzyjka. Pozytywna recenzyjka. Do kompletu wpadło GTA V, ale dziwna sprawa - jakoś mnie nie ciągnie. Niby fajnie, można sobie pojeździć i podziwiać cudowną grafikę, jest humor, ale ta przypadkowość i sztuczna filmowość misji trochę mnie nużą. Latanie samolotami i helikopterami? Zdecydowanie tego nie lubię...


#KOMIKS
Trochę klasyki - Lucky Luck wydany w twardej oprawie przez Egmont w serii Klub Świata Komiksu. Goscinny pisał historie prawie pięćdziesiąt lat temu, a Morris mistrzowsko je rysował. Niewiarygodne. Mam wrażenie, że kilka żartów dziś by nie przeszło, bo ktoś uznałby postacie za zbyt rasistowsko lub uwłaczająco naszkicowane. Drobiazgowość i estetyka kadru wciąż zachwycają. W turkusowym tomiku znajdziemy trzy perypetie najszybszej spluwy Dzikiego Zachodu: Dwudziesty pułk kawalerii, Eskorta i Zasieki na prerii. Westernowe historie pełną gębą, prawie 150 stron soczystej akcji!


#KOSMETYK
Kolejna rzecz do golenia. Pianka firmy Oriflame z ekstraktem z kaktusa do skóry normalnej. Pianka jak pianka, jaka jest każdy kojarzy, jeśli nie z twarzy, to z nóg i okolic brzoskwinki. Ta ładnie, odświeżająco pachnie i wygodnie się dawkuje. Wyposażona w technologię poślizgu, cokolwiek to znaczy. Made in Poland.

Gdybym miał polecić coś z powyższych szczególnie mocno, to chyba wskazałbym Dragon Age: Inkwizycja. Jest w wersji na komputer i stare konsole. Dobra fabuła, przestronne mapy i coś co w grach ostatnio cenię najbardziej: autorzy mieli gdzieś czy zobaczymy wszystko, czy zaledwie delikatnie zanurzymy się w świecie Thedas. No i podobno można wejść w homoseksualny związek. Miau!

niedziela, 1 marca 2015

RECENZJA #64: Assassin's Creed Unity (PS4)


Swego czasu mocno nagrzałem się na Assassin's Creed Unity (tak mocno, że kupiłem tytuł jakoś dzień po premierze). Że niby Rewolucja Francuska,  niesłychanie ciekawe i klimatyczne realia, szczególnie interesujące dla socjologa, ale nie tylko. Po genialnym i przyjemnym Black Flag spodziewałem się czegoś naprawdę rewelacyjnego, a tymczasem... żartobliwy przydomek Bugity (z ang. bug - robak, pluskwa; w slangu graczy - babol, niedoróbka w grze) jest jak najbardziej na miejscu.

Ale po kolei. Graficznie wydaje się naprawdę zachęcająco. Masa szczegółów przy (zazwyczaj) akceptowalnej płynności rozgrywki robi pozytywne wrażenie (zresztą obejrzyjcie sami turystyczny materiał quaza - KLIK). Szkoda tylko, że oprócz sławnych i ważnych miejscówek otoczenie jest zazwyczaj nijakie i powtarzalne. Ci sami ludzie na przestrzeni kilku lat wykrzykujący coś wokół kościołów. Sztywni handlarze, rzemieślnicy i pary, które nierzadko wiszą w powietrzu nie dotykając schodów. Wiele, wiele błędów w ciut odświeżonym parkourze (irracjonalne, niewidzialne ściany, kłopoty z poruszaniem się po budynkach i z wchodzeniem przez okna). Otoczenie płata figle - niewidzialne konie, niewidzialni żołdacy. Coś sporo tych figli...


Fabuła jest również taka sobie. Ot, zabijamy coraz to wyższych rangą niemilców podczas chaotycznych, wtórnych misji. Może ze trzy naprawdę mi się podobały, a były to awaryjne zadania w wyłomach, kiedy to stabilność systemu wisiała na włosku. No dobra, może początkowe skrytobójstwo w Notre Dame również dawało radę. Detektywistyczne epizody są za to naprawdę żałosne. Trzeba podejść do kilku konkretnych obiektów i zbadać je, naciskając kółko. Alex Amancio, (dyrektor kreatywny pracujący przy Jedności) ciut zatem przesadził mówiąc o nieznanych do tej pory możliwościach eksploracji i głębokiej immersji. Nie można nawet przenosić ciał czy z zaskoczenia używać ostrza podczas regularnych walk! Bardzo ładna, klaustrofobiczna po kilku godzinach zabawy, makieta z niewykorzystanym potencjałem epoki.

Misje grupowe to jeszcze większy chaos i masa lagów. Niejednokrotnie zażenowani gracze odchodzą, dezorganizując przy tym rozgrywkę, bezsensownie giną lub gubią się w urbanistycznym gąszczu. Poza tym istnieje dziwny element rywalizacyjny - wyższą nagrodę odbiera ten, kto pozbiera kluczowe fanty. Grając z obcymi raczej nie ma mowy o przemyślanym skradaniu się i kooperacji, wszyscy gnają na ślepo, nie martwiąc się o kolegę, w którego naparzają lufy muszkietów. Cieniutko.

 
Cały system ulepszania postaci jest bardzo irytujący. Zbieramy punkty, za które wykupujemy udoskonalenia (ceny za poszczególne skille są niewspółmierne do ich przydatności, żeby nie powiedzieć, że są wzięte z... sufitu), ale jaka filozofia tkwi w rzucie trującą bombą lub dobiciu leżącego przeciwnika? Poza tym kamuflaż to mocno odrealniona umiejętność. Moim zdaniem dużo lepiej rozwiązano to w Black Flag, gdzie nie trzeba było odblokowywać pojedynczych akcji, a nowe bronie pojawiały się wraz z rozwojem fabuły. No i te piękne polowania... I co to za francuska moda, że oręża nie trzeba kupować u handlarzy lub zdobywać na przeciwnikach, a jedynie wybierać z abstrakcyjnego menu... No i mikrotransakcje, czyli "wydaj pieniążki żeby grało ci się łatwiej" - niepokojące zjawisko.

Co mam zrobić z Unity? Pod koniec czekałem już tylko na skończenie historii (czytaj: złotą trofkę) i odłożenie gry na półkę - tak mocno przewidywalna i nużąca była rozgrywka. Przez niedoróbki i sterowanie większość skrytobójstw kończyło się grupową jatką. Bomba dymna, wywijanie szabelką, bomba dymna, wywijanie szabelką, mikstura lecznicza (swoją drogą odbierająca motywacje do bycia cichym łowcą), petarda hukowa i zaciukanie grubszej ryby. Fabularyzowane zadania poboczne niezbyt ubarwiają rozgrywkę, to po prostu zamaskowane "przynieś-wynieś-pozamiataj" lub drętwe rozmowy i zabijanie pomniejszych gagatków. Chyba jedną sensowną nowinką jest... minigierka związana z otwieraniem zamków! I liczne fatałaszki protagonisty. Taki ze mnie fircyk!

 
Być może teraz gra się już nieco lepiej w tę część Assassin's Creed. Wyszły opasłe, kilkugigabajtowe łatki, które poprawiły optymalizację i niektóre najbardziej kulejące elementy programu, który zdecydowanie zbyt wcześnie ujrzał światło dzienne. Ja na razie dziękuję Ubisoftowi. Mocno się rozczarowałem i kolejną część sobie odpuszczą. Podobnie jak darmowy dodatek (niby na przeprosiny) Martwi Królowie. Mam spory uraz, nie tak wyglądały trailery, nie za taką kontynuację przelewałem ciężko zarobione dukaty... 4/10 - na gilotynę z tym dziadem!