Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kreatywne Spojrzenie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kreatywne Spojrzenie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 czerwca 2016

Weno, wróć! / (bardzo krótkie opowiadanie)

W tym miesiącu znowu fast writing, bo w poniedziałek obrona pracy magisterskiej, do tego trzeba pisać jakieś zarysy problematyki badawczej przewidywanej rozprawy doktorskiej (tak, tak…) i ogarniać masę innych rzeczy. Nie chciałem Was jednak zostawiać bez opowiadanka na Kreatywne Spojrzenie, więc zrobiłem coś szalonego – dałem sobie tyle czasu na napisanie krótkiego utworu, ile wyznaczy mi wypicie małego Desperadosa, czyli jakieś 15 minut. To prawdziwie FAST WRITING… Słowa, które trzeba było użyć w tym miesiącu to: sen, dżem i czarownica.


Wybudziłem się z ciężkiego, alkoholowego snu, a może raczej męczącego letargu? Trudno powiedzieć. Suchość w ustach, słońce rażące po oczach – poranek jak każdy, kac jak nigdy. Osłoniłem rękoma twarz, rozejrzałem się niespokojnie. Łóżko znajomo zatrzeszczało, lecz nie było moje.
Nie. No po prostu kurwa, no nie! Znowu to zrobiłem. Musiałem zadzwonić do niej po pijaku, wygadywać te same bzdury co zawsze, a ona wpuściła mnie do siebie. Wiedźma! Tak bardzo nienawidzę jej za tą naiwną dobroć i niezachwianą wiarę we mnie. Dawanie mi kolejnych szans na cokolwiek zakrawa już o absurd.
Mruknąłem gniewnie odwracając się w stronę wnętrza pokoju. Na stole stała szklanka wody, opakowanie tabletek Alka-Seltzer i talerz pełen tostów z dżemem. Może przesadzam z tą nienawiścią? Może pora zrewidować poglądy. Emocje.
Nie czułem jej zapachu, musiała wyjść dawno temu. Poszła, odfrunęła niczym ptak.
Wena.
~o~

Koniec. Te kilkanaście zdań to całe opowiadanie. Żeby Was jednak nie zostawiać z takim nędznym okruchem, proponuję zabawę w interpretowanko. Przeczytaj tekst jeszcze raz, powolutku i pomyśl o wszystkich pojawiających w nim figurach. Dobra, wiem że nie przeczytałeś, jedź dalej.

Motyw obudzenia się u kobiety pojawia się w mojej twórczości dość często. Lubię go. Takie wspólne budzenie się świadczyć może o dużym zaufaniu, dzieleniu wspólnego światka, pod warunkiem, że nie jest efektem kilku drinków w zatęchłym klubie.

A co, jeśli Ci powiem, że alkoholu w opowiadanku wcale nie było? To znaczy był, ale tylko metaforycznie, gdyż chodzi tu raczej o upojenie artystyczne. Bohater nie spał i być może dlatego przy pobudce czuł się odrobinę dizzy. Dlaczego nie spał? Bo pisał. Wykrzykiwał światu w twarz swoje pretensje, kolejny raz chciał tworzyć wielkie dzieła, a Wena (kobieta) pozwoliła mu do siebie przydreptać, spędzić wspólnie noc, uwierzyć w siebie. Coś chyba jednak nie do końca pykło, bo pobudka wyszła więcej niż nieprzyjemnie, w nieswoim miejscu, na granicy świata realnego i wykreowanego literacko. Trud nie okazał się jednak całkowicie daremny, po nocy zostało kilka rzeczy na stoliku. Kiepski utwór jest niczym tosty z dżemem. Pociecha jest, niewielka, bo niewielka, ale zawsze. Bohater zapewne przyjrzy się krytycznie owocowi swojej pracy, nie będzie do końca zadowolony, ale liczy się to, że próbował bazgrolić. Ta świadomość będzie ukojeniem. Podobnie jak wzięcie do ust medykamentów i popicie ich chłodną wodą. Bez wody złudzeń nie da się (prze)żyć!

I co, zaliczylibyście jakby przyszło Wam interpretować tego shorta na maturze?
Wpasowalibyście się w klucz odpowiedzi?

PS: I tak tosty lepsze z szynką i serem, a nie na słodko, c’nie?

Obraz pochodzi z: klik!
To chyba detal z okładki płyty Podróż zwana życiem od O.S.T.R.a

wtorek, 31 maja 2016

Piknik / opowiadanie

Gdyby pisarze i podrzędne gryzipiórki uprawiali freestyle na kartkach, niniejsze opowiadanko byłoby właśnie takim (po)tworkiem. Piknik powstał w godzinkę, może półtora, w zatłoczonym uczelnianym barku. Nie chciałem opuszczać kolejnego miesiąca wyzwania Kreatywne Spojrzenie, dlatego postanowiłem sprawdzić się w ekspresowym tworzeniu fabułki. Inspiracje i wymagania dla opowiadań na maj: ma rozgrywać się w przyszłości, sok jabłkowy i kwiat wiśni. Wszystko jest, zapraszam do lekturki i dzielenia się wrażeniami w komentarzach. Dacie radę, bo jest dosyć krótko! ;)


Wschodni Beneluks,
63. Dystrykt lekkiego przemysłu, rok 2379

   Czas był przełomowy, w powietrzu wisiały zmiany. Po niebie sunęły drony i transportery. Większość z nich opuszczała nasz dystrykt, co odczytywano jako sukces pokojowych protestów. Kiedy z dachu Gmachu Wspólnoty ewakuowano ważnych chińskich urzędników, ludzie uwierzyli w końcowy sukces i odzyskanie niepodległości. Niestety przedwcześnie.
   Ciepła wiosna zachęcała do spędzania czasu poza zurbanizowaną strefą. Strażnicy z murów zniknęli, pobiegłem więc po Cecile, żeby skorzystać z okazji i wybrać się nad jezioro przy sadach. Byliśmy zmęczeni wyrzeczeniami ostatnich tygodni, strachem i nieustannym stawianiem oporu. Większość ludzi zostało jednak przy Gmachu Wspólnoty, siedzibie dawnych decydentów, aby upijać się iluzoryczną wolnością, wygłaszać płonne mowy i dzielić między siebie okruchy zdobytej władzy.
     Ja i Cecile bez trudu wymknęliśmy się ze zurbanizowanej strefy dystryktu. Na wieżyczkach nie było snajperów, a na niebie żadnego drona, tylko leniwe, białe obłoczki. Wspaniały dzień. Przeskakiwaliśmy niskie płoty z drutu kolczastego, lokalizowaliśmy dobrze nam znane dziury w betonowych zaporach. Minęliśmy szklarnie, trzymając się za spocone, drżące ręce. Dźwigałem wiklinowy kosz pełen smakołyków, które udało się odłożyć w ciężkim okresie buntu: duża flaszka jabłkowego soku, kilka jajek na twardo i calutka czekolada. Kiedy tylko dotarliśmy do sadów, zdjęliśmy buty, a trawa przyjemnie łaskotała nasze stopy. Nawet szara sukienka Cecile wyglądała w tym dniu piękniej niż zwykle.
     Moczyliśmy nogi w jeziorze i ochlapywaliśmy się nawzajem, zaśmiewając przy tym do rozpuku, a potem siedliśmy pod młodymi drzewkami kwitnącej wiśni. Powietrze pachniało płatkami kwiatów i świeżością pobliskiego zbiornika. Ta chwila mogłaby trwać wiecznie. Cecile położyła głowę na mojej klatce piersiowej i snuła opowieść o swoich planach na przyszłość. O wyprowadzce od zaborczej matki i rzuceniu pracy w szwalni. Przytakiwałem gorliwie ciesząc się w duchu, że nie przeszkadzała jej moja dłoń muskająca kawałeczek jej piersi. Spojrzałem na zegarek, dochodziła szesnasta.
     I wtedy się zaczęło. Usłyszeliśmy okropny furkot, który zburzył nasz mały, szczęśliwy kokon. Chwilę później zauważyliśmy sunące na niebie bombowce. Dostojne, uformowane na wzór ptasiego klucza, szybko pochłaniały dystans dzielący je od dystryktu, który z braku lepszego określenia nazywaliśmy ojczyzną. Cecile wczepiła we mnie swoje szczupłe palce, pocałowałem ją w czubek głowy, żeby choć trochę ją uspokoić. Na dystrykt posypały się małe, czarne punkciki. To była ostatnia zapamiętana przeze mnie rzecz sprzed bombardowania.
     Kiedy się ocknąłem, leżeliśmy już w innym miejscu, a ciało Cecile nadal do mnie przywierało, ochraniając niejako od skutków wybuchu. Było zimne i sztywne, bez życia. Nie wiem czy zaatakowano nas bronią jądrową, wodorową czy chemiczną, skóra mojej wybranki nosiła jednak ślady licznych poparzeń. Ja również nie czułem się zbyt dobrze, bolała mnie głowa i widziałem nieostro, ale większość ciała była nienaruszona. W przypływie rozpaczy zacząłem bezskutecznie cucić Cecile, rwać resztki włosów z głowy i krzyczeć, lecz nie słyszałem własnego głosu. Później dowiedziałem się, że pękły mi bębenki.
     Z niemałym wysiłkiem uwolniłem się z pełnych czułości objęć, powlokłem na pobliski pagórek i stanąłem wpatrzony w ruiny strefy zurbanizowanej. Nie do końca docierało do mnie co się właściwie stało. Dystrykt 63 przestał istnieć, niemal na moich oczach. Chyba nie było do czego wracać, zresztą nie miałem okazji tego sprawdzić, gdyż namierzyły mnie wracające do miasta drony i postrzeliły czymś, po czym straciłem przytomność. Obudziłem się dopiero po kilku dniach, w czystym, nieznanym pokoju.
   Piszę to wspomnienie w Centrum Medycznym w Sztokholmie, gdzie usilnie mnie do tego namawiają. Mówią, że to cenny materiał dla terapeutów, pomoże mnie i ludziom z podobnymi doświadczeniami. Karmią nas dobrze, dużo lepiej niż w Dystrykcie 63, dostałem także nowy numer identyfikacyjny. Twierdzą, że codziennie przyczyniam się do rozwoju nauki, badają jakieś skutki choroby popromiennej czy coś.
   Jest nas tu czwórka. Ja, dwie kobiety i kilkuletni chłopczyk. CZTERY OSOBY ocalały z pieprzonego, PONAD TRZYMILIONOWEGO dystryktu. Na samą myśl o tym wszystkim zaczynam się trząść, a goście w białych kitlach z maskami na twarzach aplikują mi kolejne dawki leków uspokajających.
     Tak bardzo brakuje mi Cecile. Chciałbym przeżyć z nią choć jeszcze jeden wspólny piknik…

środa, 30 marca 2016

Nie Było Odwrotu / gangsterskie opowiadanie [2/2]

Moi Drodzy! Niniejsze opowiadanie jest zwieńczeniem historii o Peepingu i Kasprze, zwanej przeze mnie pieszczotliwie cyklem o bałwanku i reniferku. Zapewne trafi tu kilka nowych osób, które nie są wtajemniczone, śpieszę zatem z wyjaśnieniem: na sagę składają się cztery epizody, a każdy z nich jest swoistym minieksperymentem literackim. Znaczy to mniej więcej tyle, że nie należy się spodziewać spójności stylistycznej czy narracyjnej. Logicznej zaś, owszem!

Gdyby ktoś chciał w pełni nadrobić zaległości (śmiechłem!), poniżej podlinkowuję całość w kolejności chronologicznej, będącej jednocześnie kolejnością powstawania wiekopomnego dzieła. W sumie, jestem z siebie dumny, bo doprowadziłem projekt do końca! Mój trener personalny też pewnie by był!

I. Magia Uszatej Góry / opowiadanie w stylu słodka wata cukrowa (klik!)
II. Sezonowa Miłość / gejowskie opowiadanie erotyczne (klik!)
III. Ciuralla, ciurall... / opowiadanie gangsterskie [1/2] (klik!)
IV. Nie Było Odwrotu / opowiadanie gangsterskie [2/2] (brawo Bystrzaku, jesteś tutaj!)

Teoretycznie, nie trzeba znać poprzednich części, aczkolwiek epizod Ciuralla, ciuralla... jest niezbędny do zrozumienia kontekstu i niektórych wątków z Nie Było Odwrotu. Jeżeli zdecydujesz się rzucić okiem na całość, nie zapomnij podzielić się wrażeniami w komentarzu! Aha, pierwsze opowiadanie PEGI 3, trzy kolejne PEGI 16. Tutaj znajdziesz więcej informacji na temat oznaczeń wiekowych.

Opowiadanie powstało w ramach wyzwania literackiego Kreatywne Spojrzenie. Jak podaje szanowna administratorka bloga, niejaka KurayamiKreatywne spojrzenie jest wyzwaniem, które ma na celu inspirować i motywować. Ma poruszyć Waszą wyobraźnią, abyście z trzech różnych haseł (zazwyczaj ze sobą nie związanych) stworzyli jedną całość, a do tego ma pomóc w regularnym publikowaniu. (...) Hasła na marzec to: butelka, cyfra sześć, a także cytat z piosenki MendesaAnd now that I'm without your kisses / I'll be needing stitches, którym można było się jedynie zainspirować. Ja użyłem go w tekście.

Cóż, zachęcam do surowego wytykania błędów i suszenia głowy o każdą pierdołę. Może dzięki temu będę ciut lepszymi gryzipiórkiem? Miłej lektury! ;)


               Nadszedł marzec, a my czekaliśmy cierpliwie na powrót Mikołaja. Większość czasu spędzaliśmy w Zapchlonym Zadzie. Wszyscy już nas tam kojarzyli, nie miałem problemów z Axelem, ani żadnym innym głośnym kundlem. Zresztą, cały lokal wiedział, że Kasper i ja pracujemy dla Tłustego Jonasa, a to COŚ znaczyło. Przynajmniej dla tych, którzy jako tako orientowali się w szemranych interesach wioski pod Uszatą Górą. A do Zapchlonego Zadu nie wpadały przecież świętoszki czy porządni obywatele.
               Tego popołudnia graliśmy w karty. Ja, Kasper i dwóch Murzynów: Ulfar i Knut. Ulfar okropnie przyfarcił i prawie ojebał nas z całej forsy. Knut miał już tego serdecznie dość i cały czerwony, pocierał swój naznaczony świeżą blizną policzek. Ulfara bawiło jego spięcie, czemu dawał wyraz poprzez ostentacyjne zacieranie rączek i prowokujące gładzenie bródki. Wszystkim nam odpierdalało. Można było zdechnąć z nudów od tego czekania. Wtem, na piętro wbiegł nasz informator, Bifur. Był spocony i zdyszany. Wiedzieliśmy co to oznacza.
               – Wrócił… – wymamrotał, łapiąc płytki oddech.
               – Dzięki za wieści – rzucił Ulfar i cisnął Bifurowi zamszowy mieszek. Od niechcenia, żeby nie okazać nadmiernego podekscytowania zbliżającą się akcją. – Masz i znikaj stąd.
               – Robi się, jakby coś jeszcze…
               – Tak, tak. Wiemy gdzie cię szukać – uciął.
               Knut wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. Ulfar rozejrzał się dookoła, ale był to zbytek ostrożności, gdyż byliśmy sami w górnej izbie. Nieliczne świece rozstawione na sąsiednich stolikach tworzyły delikatną poświatę. Atmosfera była iście konspiracyjna, nawet ja, który z definicji nie powinien odczuwać zbyt dużego podniecenia (jestem przecież śnieżnym bałwanem), drżałem na myśl o nadchodzących godzinach. Ulfar wyciągnął wreszcie spod stołu skórzane zawiniątko i rozwinął je z namaszczeniem. Pochyliliśmy się nad nim w skupieniu. Był to plan rezydencji Mikołaja, który nie raz już widzieliśmy i analizowaliśmy.
               – Zdaję sobie sprawę, że omawialiśmy to z milion razy, ale to tak dla pewności, ostatni raz, żeby nikt nic nie popierdolił. Knut? – spojrzał wymownie na swojego czarnoskórego kompana.
               – Mam klucze, otwieram cicho zamek przy głównej furcie. Wchodzę od przodu, zdejmuję dwóch strażników. Jeśli szczęście mi dopisze – garota, jeśli nie, pistolet z tłumikiem. Po robocie zajmuję pozycję na werandzie, zaraz przy drzwiach.
               – Brawo, ale wchodzisz dopiero po… – Ulfar przesunął wzrokiem po stole w moim kierunku.
               – Po tym jak podrzucę zatrute żarcie do psich misek. Wchodzę od przodu, chowam się za niskimi krzakami. Psy mnie nie zwęszą, gdyż pachnę jak śnieg. No chyba, że wcześniej byłem z Kasprem, wtedy pachnę nim.
               Renifer zaczerwienił się i prychął. Ulfar delikatnie się skrzywił.
               – Nie interesują mnie wasze pedalskie opowiastki, co dalej?
               – Przepraszam Panie Kapitanie, to już się nie powtórzy – zasalutowałem dla draki. – Po upewnieniu się, że kundle zjadły już wszystko, wracam do furty i daję znać Knutowi. Kiedy zdejmie strażników, dołączam do niego na werandzie z Kasprem.
               – A wtedy..? Kasper!? KASPER DO CHOLERY! Nie śpij!
               – Eee… Tak, właśnie. Wtedy wydaję cichy ryk, czekamy na twój znak z tyłów rezydencji i jeśli otrzymamy potwierdzenie w postaci zaśpiewu puszczyka, wyważam drzwi. Wchodzimy wszyscy razem, zdejmujemy ewentualnych cyngli w holu i zabieramy fanty.
               – Dobrze. Wygląda na to, że dobrze znacie swoje role w tym przedstawieniu.
               – Ulfar, chyba o czymś zapomniałeś…
               – Właśnie, jak wszyscy to wszyscy – powiedziałem.
               – Dawaj Ulfar – zawtórował Kasper.
               Ciemnoskóry mięśniak kiwnął kosmatą głową. Był śmiertelnie poważny.
– Wchodzę tyłem. Zdejmuję strażnika przy szopie, zakradam się pod drzwi od kuchni. Otwieram kluczem, koszę stawiających opór serią z peema. W zależności od tego, gdzie będzie Mikołaj z Matyldą, wbiegam do głównego holu lub sypialni na górze. Witam się grzecznie i robię z nich niedającą się zidentyfikować papkę.
– Wyśmienicie. Lubię sposób w jaki o tym mówisz – zarechotał Knut i podniósł w górę butelkę niedopitego trunku. – Za powodzenie akcji!
– Za powodzenie – złapał go za hebanową rękę Ulfar – wypijemy później, daleko stąd. Nie pozwól by cokolwiek mogło stępić twoje zmysły. Tej nocy odpowiadasz nie tylko za siebie. Kumasz?
– Dobra, kumam. Wyluzuj – Murzyn wyrwał się z uchwytu koleżki i odstawił flaszkę.
– Czy do akcji dołączy Tłusty Jonas? – zapytałem, żeby zmienić temat.
– Uwierz mi, że nie odmówiłby sobie widoku flaków najbardziej znienawidzonego wroga. Bądź spokojny.
Enigmatyczna odpowiedź, jak zawsze. Nie drążyłem. Od początku było dla mnie dziwne, że nie widzieliśmy naszego szefa na oczy, ale może tak właśnie działają grube ryby? Tylko co znaczyło, że Jonas nie odmówi sobie widoku zwłok Mikołaja? Knut i Ulfar nakręcą filmik telefonem…? Wtedy nie miałem jeszcze bladego pojęcia.
~o~
               Był kwadrans po pierwszej. Do rezydencji położonej na obrzeżach wioski dotarliśmy bez przeszkód, nie napotykając żywej duszy. Stanęliśmy przed bramą dużego, dwupiętrowego budynku. Minimalizm, szara elewacja i absolutna cisza. Knut niemal bezszelestnie otworzył wrota, a ja wślizgnąłem się do ogrodu. W skórzanym worze trzymałem dwa kawały świeżego mięska z dodatkiem tojadu i ostróżki, ziółek zabójczych dla psów. W najlepszym razie wiotczeją na parę godzin lub mają silne drgawki, w najgorszym czeka ich długa i powolna śmierć. Na szczęście psie budy znajdują się niedaleko głównego wejścia, musiałem się tylko trzymać linii twardolistnych zarośli. Wtem, ktoś klepnął mnie w ramię.
               – Ej, ty. Dlaczego kręcisz się koło psów o tej porze? – Wybełkotał zaspany skrzat z karabinem m4a1-s przewieszonym przez ramię. Jak mogłem go nie zauważyć? Jego granatowy strój mocno wyróżniał się na tle białego puchu, nawet przy tak słabym oświetleniu. Poza tym, czy ludzie Mikołaja nie mieli być wyposażeni co najwyżej w pałki?
               – Eee… no, ja… ten, tego… – Zacząłem udawać zmieszanie, a moja dłoń zaciskała się na śliskim soplu, który tknięty przeczuciem, odłamałem z daszku przy bramie. Wiedziałem, że nie mogę tego spierdolić. Musiałem dać radę. Strażnik był osowiały, a do tego stał bardzo blisko. Poza tym zlekceważył mnie, gdyż nawet nie zdjął broni.
               – Aaa, Peeping! Co ty tu u diaska robisz o tej po… – Nie zdołał dokończyć. Dźgnąłem go ostrym szpikulcem. Sopel gładko wszedł przez oczodół do mózgu. Głęboko, aż chrupnęło. Kojarzyłem tego strażnika, był równym gościem, ale gra toczyła się o zbyt wysoką stawkę.
Zadziwiłem sam siebie. Z jaką łatwością mogłem odebrać komuś życie! Gdzie podziała się moja niewinność? Morderca o twarzy dziecka. Niebieski kapelusik, marchewka zamiast nosa i brzuszek ze śniegu. Whatever. Wtargałem trupa w krzaki i przestałem się nad tym zastanawiać. Ruszyłem do psów.
– Dobre pieseczki, dobre. Nie zaalarmujecie reszty, prawda? Pewnie, że nie. Nie wyczuwacie zapachu intruza – rozdzieliłem starannie mięso na trzy porcje, gdyż okazało się, że było tam więcej zwierzaków. Zastanawiające…
Dwójki zrobiło mi się żal. Nigdy na mnie nawet nie warknęły. Jadły z takim apetytem, nie wiedząc, że to ich ostatni posiłek. Gruby pitbull, którego nie kojarzyłem padł pierwszy. Kończyny mu zesztywniały, a z pyska poczęła ściekać gęsta piana. Paskudny widok. Dwa owczarki niemieckie dogorywały inaczej, jeden ostro zwymiotował, a potem po prostu zwiotczał, drugi zaś zaczął cichutko skomleć. Nie chciałem ryzykować, udusiłem osłabioną bestię. Zbadałem czworonogom puls, a upewniwszy się, że wszystkie trzy są martwe, zacząłem powoli zmierzać w kierunku Knuta. Postanowiłem także "pożyczyć" karabin leżącego w krzakach. I tak by mu się nie przydał, a skoro strażnicy zostali dozbrojeni, mocna giwera przyda się naszemu czarnoskóremu pomocnikowi. Ulfar musiał sobie poradzić, był w końcu najbardziej doświadczony w ekipie.
– Jesteś wreszcie, długo to trwało. Słyszałem jakieś rozmowy, już chciałem po ciebie iść – zaczął Knut, a jego głos nie był już tak spokojny i pewny jak w Zapchlonym Zadzie. Zignorowałem jego rozgorączkowanie, wręczając mu karabin z tłumikiem.
– Trzymaj, umiesz z tego strzelać?
– Jasny gwint, skąd to masz!?
– Natknąłem się na uzbrojonego strażnika. Nie martw się, zlikwidowałem go, ale może być ich więcej.
– TY!? ZLIKWIDOWAŁEŚ? – Wytrzeszczył ślepia Kasper. – Jesteś ranny?
– Nie kochanie, wszystko w porządku – musnąłem jego pysk delikatnym pocałunkiem, na co Knut wywrócił oczyma z obrzydzeniem. Cóż, jak już będziemy bogaci i bezpieczni, zamieszkamy w miejscu, w którym ludzie są bardziej tolerancyjni, pomyślałem wtedy naiwnie. Marzyłem o Amsterdamie lub przyjaznej odmieńcom Florydzie.
– Ruszam. Dzięki za broń, to trochę ułatwi sprawę.
– Drobiazg – odpowiedziałem i skuliłem się wraz ze swoim futrzastym kochankiem koło zabudowań przy bramie, żeby nikt nie dostrzegł nas z drugiej strony ulicy. W spojrzeniu Kaspra widziałem zaniepokojenie i podziw. Cholera, zaczynał mi się podobać ten skok i towarzysząca mu adrenalina, skonstatowałem z niepokojem.
~o~
Po kilkunastu minutach wrócił do nas Knut. Jego twarz była umorusana od ziemi, a do odzienia poprzyczepiały się liczne gałązki igliwia. Wydawał się jednak zadowolony, co dodało mi nieco otuchy.
– Załatwione. Było ich jeszcze trzech, w tym snajper. Na szczęście lamusom brakło jaj i ogłady, a to cacko sprawuje się nieźle – poklepał broń, którą mu przyniosłem. – Cokolwiek się tutaj dzieje, Mikołaj spodziewał się nieproszonych gość.
– Czyli co? Wycofujemy się? – Przestraszył się Kasper. Tak jakby coś przeczuwał…
– Sprawy zaszły za daleko. Obojętnie co czeka nas w środku, musimy tam wejść i dokończyć dzieła.
– Zgadzam się – powiedziałem hardo i ponownie wślizgnąłem się do ogrodu. – Wóz albo przewóz.
Gdybym wiedział, jak to się skończy, w życiu nie wypowiedziałbym tych banalnych słów. Któż jednak mógł przypuszczać, że napad zabezpieczy moje topniejące życie, lecz zabierze coś o wiele cenniejszego.
~o~
Przytłumione ryknięcie renifera z jednej strony rezydencji, odpowiedź puszczyka z drugiej. Mimo wzmożonych patroli, Ulfar sobie poradził. Dobrze. Pora na wjazd do rezydencji. Jak tłumaczył nam doświadczony Murzyn – trzeba to zrobić na pełnej kurwie. Żeby każdy z domowników miał wrażenie, że korytarzem przebiega stado rozsierdzonych nosorożców. Żeby zdusić nawet najmniejszy przejaw oporu. Knut poluzował zawiasy w drzwiach. Kasper wziął rozpęd. Trzy, dwa, jeden. JEBUT!
Wpadliśmy do holu. Skrzydła drzwi rozwarły się na oścież, połamały na wiele drobnych kawałków. Kiedy kurzawa opadła, a powietrze zrobiło się na powrót klarowne, od razu zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak.
– No taaak, skrzat od Tłustego Jonasa. Mogłem się tego spodziewać – powiedział wolno Mikołaj, celując do nas z wysłużonej dwururki. W innych okolicznościach zauważyłbym, że to piękny okaz broni, zdobiony licznymi ornamentami, ale kiedy stoi się na muszce, ma się to wszystko w dupie. A my staliśmy na muszce. Mikołaja i dwóch innych popaprańców. Jednym z nich był Bifur. Wszystkiemu chłodno przyglądała się Matylda, schroniona za drewnianym tronem Mikołaja. – Zastanawiacie się pewnie – ciągnął siwy despota – dlaczego byłem bardziej czujny niż zwykle, hę?
– Nie bardzo. To zapewne sprawka tego kutasa Bifura – wycedził Knut, trzymając brodatego grubasa na muszce, nie spoglądając nawet na podłego konfidenta, jakby był nic niewartym robakiem. Patowa sytuacja, choć to po stronie wroga były przewaga liczebna. Cóż, jeśli to nasz koniec, zabierzemy przynajmniej jednego skurwysyna do grobu, pomyślał zapewne Knut. Starzec kontynuował swoją denną przemowę, odnajdując w tym jakiś przedziwny rodzaj przyjemność.
– O, cóż za spostrzegawczość! Fakt, moje uszy w wiosce, między innymi te w postaci Bifura, spisały się nieźle. Nie byłem jednak pewien kto dokładnie chce mnie odwiedzić. Myślałem, że jesteście tylko pośrednikami i przekazujecie komuś wiadomości. Lecz jeśli jest tutaj chłopak Tłustego Jonasa, można przypuszczać, że to właśnie on jest zleceniodawcą. Ale co wy tu robicie, Pepingu i Kasprze?
– Rozdajemy chłodne napoje i przekąski. Za opłatą, rzecz jasna – zażartowałem nieudolnie.
Wtem, od tyłu wpadł Ulfar, prując swoim peemem jak oszalały. Rychło w czas. Na szczęście w porę padliśmy na ziemię, kuląc się za masywnymi filarami holu. Masa głośnych strzałów i duszący zapach prochu. Dopiero po chwili zobaczyliśmy co się stało. Dwóch oprychów Mikołaja leżało w szybko rosnącej kałuży karmazynowej krwi, podziurawieni jak szwajcarski ser. Matylda również się nie ruszała, z jej rozprutego rękawa wypływała stróżka czerwonej cieczy. Gospodarz rezydencji przeżył. Dyszał ciężko. Jego potężna strzelba przygwoździła Ulfara do ściany za tronem. Gdyby nie czerwień na kubraku, można by powiedzieć, że odpoczywa, z głową zwieszoną na piersiach. Z pewnością jednak już nie żył. Szanse się wyrównały.
– Szanse się wyrównały – Knut zdawał się czytać w moich myślach. – I co teraz Mikołaju, oddasz po dobroci to, czego zażądamy?
– Po moim trupie – syknął przez zaciśnięte szczęki.
– To może stać się dużo szybciej, niż przypuszczałeś! – Dobiegł do nas głos gdzieś z boku pomieszczenia. Szybko odszukałem tajemniczego właściciela tego ciepłego tembru. Smukły, dobrze zbudowany skrzat z amunicją przewieszoną przez pas, w ciemnej kurtce, z potężnym, oldskulowym Thomsonem. W jego błękitnych oczach można było dostrzec ogromną pewność siebie. Knut wpatrywał się w niego z niemałym podziwem. Samym wyglądem wzbudzał szacunek i zaufanie, choć obiema nogami stał w dużej skrzyni.
I wtedy mnie olśniło. Przypomniałem sobie, jak dwójka nieznanych mi skrzatów wnosiła do rezydencji duże i na oko cholernie ciężkie, drewniane pudło. To było prawie tydzień temu. Tłusty Jonas przesiedział w środku cały ten czas, czekając na odpowiedni moment, żeby się ujawnić. Później dostrzegłem, że jego cera była blada i z niemałą trudnością trzymał się w pionie, ale stał, robiąc dobrą minę do złej gry. Wreszcie mieliśmy przewagę liczebną.
– A NIECH WAS SZLAG! – Zanim Mikołaj dokończył, zaczął obracać się w kierunku Jonasa. Nie zdążył. Knut władował w niego serię z m4a1-s, zawtórował mu chrobotliwy Thomson, a ubrany w wygodne, domowe ciuchy gospodarz podskakiwał w rytm przeszywających go kul, niczym ryba wyciągnięta z wody. Wyglądało to nawet komicznie. Jedna z kul trafiła go w głowę, rozsmarowując mózg na tronie. Wymowna scena. I po sprawie, biedak nie zdążył nawet ponownie pociągnąć za spust swojego pięknego gnata.
– Dosyć tych hałasów. Wyłączcie światła i do gabinetu na piętrze. Prędko! – Wydał rozkaz wcale-nie-tłusty Jonas, a z jego władczym tonem nie sposób było polemizować. Ruszyliśmy na schody.
Pędziliśmy dziarsko przed siebie, wyposażeni w latarki. Jonas pachniał bardzo nieświeżo (przy czym bardzo nieświeżo jest niemałym eufemizmem, gdyż szczynami waliło od niego na kilka metrów), ale czemu się dziwić, skoro przesiedział tyle dni w ciasnej klitce. Najważniejsze jednak, że gustownie urządzony pokój Mikołaja stał przed nami otworem. Włoskie meble, duże akwarium pod ścianą, a w nim dziesiątki tęczowych rybek, pamiętam to jak dziś. W niezamkniętych szufladach szybko zlokalizowaliśmy szkatułę z dwoma magicznymi klepsydrami, a także woreczki z proszkiem pod kopyta dla reniferów. Osławiony bezdenny wór wisiał sobie spokojnie na kołku. Knut był przygotowany do otwierania sejfu, ale nigdzie nie mógł go znaleźć. Okazało się, że cała forsa była w barku, między jakimiś papieprzyskami i drogim alkoholem. Dolary, euro i trochę szekli. W sumie kilkaset tysięcy.
Poszło nadzwyczaj sprawnie. Rozluźnieni schodziliśmy po schodach, kierując się w stronę tylnych drzwi. Zdekoncentrowani, niespodziewający się niczego. Najbardziej łupem obładowaliśmy biednego Kaspra, ale zwierz miał przecież krzepę, więc nie narzekał. Nagle, w ciemnościach holu coś zaszeleściło, jakby kobieca suknia. Odwróciłem się. Zbyt późno, żeby zareagować.
To była Matylda. Oparta się na łokciu, zanurzona w kałuży krwi, a w jej ręce damski rewolwer. Sześciostrzałowiec.
– Macie skurwysyny! – zacharczała, a w świetle latarek widać było jej zakrwawione zębiska. Nie było w niej już nic pociągającego. Kasztanowe włosy pozlepiała czerwona ciecz i mózg stygnącego męża. Makabryczny widok. Najgorsze okazało się jednak to, że zdążyła wystrzelić trzy kule. Pieprzone trzy kule.
Stałem najbliżej. Rzuciłem się na nią jak w amerykańskich produkcjach. Dopadłem niczym żbik, wydzierając broń z jej lodowatej, sztywno zaciśniętej dłoni. Stawiała opór, ale zbyt słaby nawet dla mnie,  którego ręce są zbudowane ze śniegowej masy. Nie miałem niczego pod ręką, zadziałał więc instynkt. Skoczyłem największą śnieżną kulą na jej twarz. Brutalnie przycisnąłem do podłogi i trwałem tak kilkadziesiąt sekund. Dopóki przestała wierzgać nogami.
Przeczuwałem najgorsze. Obróciłem się i poturlałem w stronę Kaspra, ślizgając się w krwi, mózgu i czymś jeszcze, chyba ciepłych wymiocinach. Mój renifer miał mętny wzrok. Odpływał. Zaniepokojony spojrzałem na jego pierś, lecz szybko odwróciłem wzrok. Dwie kule. Jedna przeszła na wylot, zostawiając okropną wyrwę w ciele. Druga została w środku. Gdzieś między żebrami. Możliwe, że w sercu.
– Stary, nie rób mi tego, nie rób mi tego, słyszysz!? – Powtarzałem w amoku. – Nie odchodź…
– Bee… dę na cie… bie czekać Pe-Peepingu – zabulgotał cicho i nieskładnie. – Kocha-am…
– NIEE… – wyrwało się z mojego gardła, ale Jonas przyskoczył do mnie i w mig zasłonił węgielkową twarz. Knut trzymał się za tryskające krwią ramię, próbując zatamować krwotok brudną szmatą. Głupia krowa jego też zdążyła postrzelić. To nie był dobry czas na przeżywanie miłosnych dramatów.
– Chłopcze, takie akcje to nie rurki z kremem. Straty są wpisane w ten biznes, musimy pryskać – rzucił poirytowany i pociągnął mnie w stronę kuchni i tylnego wyjścia, przez które wszedł nieżyjący już Ulfar. Cóż, przynajmniej nie ogra już nikogo w karty, absurdalnie przeszło mi przez myśl, po czym ogarnęła mnie totalna apatia. W zaciśniętej pięści ściskałem kępkę Kasprzego futra, którą do dziś trzymam w swoim przytulnym mieszkanku na Igloolik Island, w północnej Kanadzie.
               Została nas trójka, w tym jeden ciężko ranny. W okolicznych domach pozapalały się pierwsze światła. Z oddali słychać było nerwowe pokrzyki i ujadanie psów. Możliwe, że pierwsi sąsiedzi wchodzili do rezydencji, zaniepokojeni niedawnym hałasem. To było bez znaczenia. Tępo patrzyłem w ziemię. W tamtym momencie świat guzik mnie obchodził. Mogli mnie złapać i powiesić na gałęzi. Nie zrobiłoby to na mnie większego wrażenia.
– Kurwa mać, Peeping dalej. Mam cię sam wysmarować tym proszkiem? – Z bolesnych rozważań wyrwał mnie Jonas. Niechętnie sięgnąłem po magiczny pył, do niedawna przeznaczony tylko dla latających reniferów Mikołaja, i wtarłem go w podstawę mojej śnieżnej postaci. Snuliśmy z Kasprem marzenia o tej chwili, kiedy po zdobyciu magicznej klepsydry, odlecimy razem w przestworza i nigdy już nas nie znajdą. Teraz zostałem sam. Ze strzępkiem jego futra, w którym ukryłem szloch, worem forsy w różnych walutach i jebaną klepsydrą, sprawczynią całej tej ropierduchy.
Wznieśliśmy się w powietrze. Obłowieni i milczący. Zimny wiatr bezlitośnie szarpał nasze ciała. Zdawał się nucić dobrze znaną melodię Mendesa. And now that I'm without your kisses I'll be needing stitches. Zbliżało się wpół do trzeciej. Zniknęliśmy w mroku.
Wielka pustka i szwy. Tak wygląda moja nędzna wegetacja po tamtej feralnej nocy. A jest to tym bardziej trudne, że dzięki klepsydrze przestał dotyczyć mnie problem upływającego czasu. Stałem się nieśmiertelny. W zasadzie, nieroztapialny.

THE END
No chyba, że będziecie bardzo naciskać, żebym pociągnął losy nieroztapialnego Peepinga.
Może będzie wielki comeback po latach? Jak z Eminemem? :v


sobota, 27 lutego 2016

Ciuralla, ciuralla... / gangsterskie opowiadanie [1/2]

Spiąłem się i napisałem, ponieważ zewsząd napływały ciepłe opinie na temat Sezonowej Miłości, mojego pierwszego gejowskiego opowiadania erotycznego. Niniejsze opowiadanko jest kontynuacją sagi, która zaczęła się całkiem niewinnie, bo od słodziutkiej nowelki pt. Magia Uszatej Góry. Mamy już więc trylogię! Generalnie, nie trzeba znać poprzednich części, choć uważny czytelnik odnajdzie kilka smaczków. No dobra, może ze dwa. Nie martwcie się jednak, pierwszy akapit to swoiste przypomnienie najważniejszych wątków.

Opowiadanie napisano w ramach wyzwania Kreatywne Spojrzenie, gdzie jakaś laska [edit: Kurayami, jakby nie było polskich imion, na przykład Małgosia lub Kasia] co miesiąc daje nam trzy elementy, które należy wpleść do opowiadania, po czym pod koniec miesiąca redaguje post, w którym zbiera nasze wypociny. Podobno to jakiś sposób na dodatkową promocję czy coś. Nie wiem, nie odczułem, ale przynajmniej jestem zmotywowany do regularnego pisania. Na ten miesiąc dostaliśmy słowa: ptak (w dowolnym tego słowa znaczeniu), okno i czarnoskóry. Wszystkie są pogrubione w tekście.

Jak zawsze czekam na Wasze uwagi i opinie, zarówno odnośnie warstwy technicznej, jak i czysto subiektywnych odczuć po lekturze (mam nadzieję, że lekkiej i satysfakcjonującej). Lojalnie ostrzegam, że tym razem będzie mniej wyuzdanie, choć dużo bardziej wulgarnie, co miało oddać klimat bandyckiego półświatka. Fatalizm sytuacji wymusił bowiem radykalne działania bohaterów...


Dni mijały i wielkimi krokami zbliżał się marzec, a wraz z nim wyjście Gwiazdkowego Zaprzęgu z krzywej czasoprzestrzennej, co oznaczało powrót Mikołaja do wioski i rychłe nadejście wiosny. Na szczęście dla bałwanka, był to chłodny początek roku. Mimo wszystko, Peeping się roztapiał. Niknął w oczach.
– Już czas – powiedział enigmatycznie Kasper, a ślepia miał przy tym smutne, niczym sto przemokniętych kociąt. – Musimy się z nim spotkać.
– Z kim? – Zapytał śnieżny ludzik.
– Z kimś, kto pomoże rozwiązać nasze problemy…
~o~
               Okolica była podła. Sam skraj wioski, magazyny śmierdzących lakierów i składowisko odpadków, a w jednej z nieoświetlonych uliczek stał on, Zapchlony Zad. Lokal o wyjątkowo podłej renomie.
               – Nie podoba mi się to miejsce. Musimy tam wchodzić?
               – Niestety tak. Nie ma innego sposobu – odpowiedział renifer. – Trzymaj się blisko i nie rozglądaj na boki.
               W Zapchlonym Zadzie powietrze było zatęchłe, przeżarte odorem potu, alkoholu i dymu, który drażnił chrapy i szczypał w spojówki. Mimo, że bałwanek nie odczuwał tego typu dyskomfortów, jego również zniechęcał półmrok przy barze i grupka mięśniaków rechoczących przy stole bilardowym z podartym i brudnym suknem. W tle przygrywała discopolowa muzyka najniższych lotów.
Ciuralla, ciuralla,
Weź mojego siuralla,
Dziewczyno za pół stówy,
To ja chcę bez gumy!
Ciuralla, ciuralla…
Dwójka bohaterów dziarsko przedzierała się przez salę, wystawiona na agresywny ostrzał źrenic. Obcinali ich zewsząd, niczym dobrze naostrzone sekatory, a oni starali się przemknąć do barmana jak cienie. Prawie się udało.
               – Ej mały, co się tak gapisz? – Wrzasnął w stronę bałwanka jeden z podejrzanych typów. Bezrękawnik, ramiona pokryte kiepskimi, najpewniej więziennymi, tatuażami. To nie wróżyło nic dobrego.
               – Kto? Ja!? – Wyjąkał Peeping.
               – Tak, ty, marchewkowy fiucie. Nie podobasz mi się. A co robią świeżacy, którzy mi się nie podobają? – Ryknął do swoich ludzi.
               – Axel, proszę… Tylko nie dziś.
               – Zamknij japę barmanie. No więc? Co robią świeżacy!?
               – OBCIĄGAJĄ AXELOWI!!! – krzyknęli chórem.
               – Nie inaczej – mruknął z zadowoleniem obwieś. – Nie inaczej!
               Kto wie, jak potoczyłby się ten wieczór w spelunie, gdyby nie ostra reakcja Kaspra, który postąpił pół kroku i stanął pomiędzy Axelem a Peepingiem. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, a jeśli w pobliżu stałoby coś łatwopalnego, iskry sfajczyłyby wszystko dookoła.
               – To mój cwel – powiedział wolno Kasper. – I ja będę go cwelił. Dzisiaj, jutro i do końca istnienia tego pieprzonego miejsca.
               Axelowi nie spodobała się ta mowa, o czym świadczyć mogła karmazynowa twarz i pulsująca na szyi żyła. Nie lubił obcych, a tym bardziej takich, którzy mieli czelność mu się przeciwstawić. I kiedy wydawało się, że bez draki się nie obejdzie, wielgachny skrzat złagodniał, rozluźnił się i odparł ze sztywną serdecznością.
               – Masz szczęście, że Piegata Meggy sprawiła się dzisiaj w wychodku – wycedził – i miałem zamiar darować świeżakowi. W przeciwnym razie inaczej byś zaśpiewał futrzaku…
               Rogacz uśmiechnął się kącikiem pyska i kiwnął łbem.
               – Postawcie kolejeczkę chłopakom i spierdalajcie. I żebym was tu więcej nie widział!
               – Załatwimy to, co musimy i już nas tu nie ma – hardo oświadczył renifer, lecz widząc bielejące knykcie narwańca, szybko dodał: – a kolejki postawimy dwie. Zdrowie Axela i jego dziarskiej kompanii. Do dna!
               – DO DNA! – Podchwycili podchmieleni klienci. – Zdrowie Axela!
               – A teraz za mną i oczy w podłogę –  cicho warknął Kasper i delikatnie, acz stanowczo, pchnął Peepinga w stronę baru. – Chcemy gadać z Tłustym Jonasem. Jest dzisiaj? – Zwrócił się do barmana.
               – Dobry Boże, dzięki, że ugłaskaliście Axela. Chłopaków Jonasa znajdziecie na piętrze. Tylko starajcie się ich nie wkurwić, są dużo grubszymi rybami niż Axel.
               – Jasna sprawa, choć mają też pewnie więcej oleju w głowie. Chodź Peeping, idziemy!
               – Może… Poczekam na ciebie na zewnątrz? – Zagadnął nieśmiało. – Albo zamówię sobie soczek i posiedzę tutaj?
               – Mowy nie ma. Tłusty Jonas musi zobaczyć, żeby uwierzyć.
               – Dokładnie, synu. Widzę, że znasz się na rzeczy. Ludzie Jonasa siedzą przy stoliku w kącie. Powodzenia!
               – Nie dziękujemy.
~o~
               Parter i piętro Zapchlonego Zadu różniły się od siebie wręcz diametralnie. Na dole było jak w podrzędnym barze, do góry zaś, niczym w szacownym przybytku dla elit. Błyszczący parkiet, czyste ławy, szwedzki bufet pod ścianą. Nikt nie zwracał uwagi na nowych gości, którzy bez trudu odnaleźli poszukiwanych delikwentów.
               – Który z was to Tłusty Jonas? – Zaczął renifer. – Mamy do niego interes.
               Dwójka dobrze zbudowanych, czarnoskórych skrzatów nie odezwała się i swobodnie kontynuowała grę w karty. Trwało to kilka chwil, zanim partia dobiegła końca, a siedzący mężczyźni zaszczycili przybyszów spojrzeniem.
               – Nie ma go – odburknął jeden z nich. Ten, którego policzek szpeciła świeżo wygojona blizna.
               – A gdzie mogę go znaleźć?
               – W piachu. Nie żyje.
               – W takim razie, my już sobie pójdziemy… – przebąknął bałwanek, lecz zamilkł słysząc karcące syknięcie partnera.
               – A to ciekawe, bo ja myślę, że żyje. I ma się całkiem dobrze.
               – Jesteście psami? – Zapytał drugi murzyn z drwiną w głosie. – Jeśli tak, to zajebiście was zakonspirowali.
               – Mówiłem już, mamy sprawę. Duży biznes – z naciskiem powiedział renifer. – Wiem, że Tłusty Jonas byłby wielce zainteresowany.
               – Może tak, a może nie – podniósł się gwałtownie bandzior z poharatanym policzkiem.
               – Spokojnie, Knut. Dajmy dzieciakowi powiedzieć, co mu leży na serduchu – uspokoił go koleżka i odłożył karty na bok. – Mów śmiało, pilnujemy interesów Jonasa.
               Kasper mocno się wahał. Milczał przez chwilę.
               – Nie jesteś do nas przekonany, co? Zapytaj kogokolwiek w tej knajpie. Wszyscy wiedzą, że pracujemy dla Tłuściocha od lat. To z nami trzeba gadać, żeby załatwić coś z szefem.
               – Dobra, niech będzie – renifer rozejrzał się, pochylił konfidencjonalnie łeb, po czym wyszeptał cicho, choć dobitnie i pewnie. – Chcemy odjebać Mikołaja.
               Bałwanek wytrzeszczył węgielki i wydał dźwięk podobny do przełknięcia śliny. Dwójka czarnoskórych pokiwała głowami z uznaniem.
               – No, no. Naprawdę spora rzecz…
~o~
               – W co ty nas wpakowałeś? W co ty nas wpakowałeś do cholery? – Gorączkował się Peeping gdy już omówili szczegóły i opuścili lokal.
               – Nic wielkiego. Ratuję tylko twój jebany tyłek – odpowiedział chłodno Kasper.
               – Czy nie moglibyśmy poprosić Mikołaja o piasek z klepsydry? Tylko kilka ziaren...
               Renifer spojrzał na swojego przyjaciela i kochanka.
               – Nie wiesz jaki on jest. Wszystkim w wiosce będzie się lepiej żyło. Uwierz mi.
               – Przyznaj, że mścisz się za to, że nie chciał wziąć cię do Gwiazdkowego Zaprzęgu! – wyrzucił bałwanek, choć widząc brak reakcji partnera, zdecydował się uderzyć w inne tony. – A co ze mną? Ja nie mam już nic do gadania?
               – Ty masz po prostu przeżyć. A przeżywają ci, którzy zawczasu podejmują ryzyko.
~o~
Plan był prosty. Bałwanek wkrada się w łaski Matyldy, pomagając jej w zwyczajowych zajęciach, głównie przy odgarnianiu śniegu i zamiataniu obejścia rezydencji Mikołaja. To nie powinno być trudne, gdyż wszyscy znają bezinteresowność i pracowitość Peepinga, która wreszcie przyniesie wymierne korzyści. W wolnej chwili, wyczekując na odpowiednią okazję, śnieżny człowiek musi zdobyć odcisk kluczy. Chłopaki od Tłustego Jonasa mają wtyki w zakładzie metalurgicznym i załatwią odlew. Skombinują również giwery, a cała czwórka konspiratorów zawita do Mikołaja od razu po jego powrocie z rozwożenia prezentów, licząc na zmęczenie i zaskoczenie grubasa w pidżamie. Renifer i bałwan biorą klepsydrę i jedną trzecią kosztowności, Tłusty Jonas z ferajną inkasują dwie trzecie, magiczny proszek dla latających reniferów i bezdenny wór. Proste jak budowa cepa.


– Dziękuję mały, że pomagasz mi sprzątać przed powrotem męża. Twoja pomoc jest nieoceniona – zaszczebiotała krzątająca się po okolicy Matylda, obdarzając swojego rozmówce uroczym uśmiechem.
– Nie ma sprawy. Wszyscy z niecierpliwością czekamy na powrót Mikołaja – powiedział sztucznie bałwanek i poczuł do siebie odrazę, choć w gruncie rzeczy, mówił prawdę. – Dzisiaj będę już leciał, wpadnę jutro o tej samej porze!
– Jasne, Peepingu. Uważaj na siebie.
Bałwanek skłonił się grzecznie, tak jak miał to w zwyczaju i… O KURWA, CHUJ I JA PIERDOLĘ. Spod kapelusika wypadło mydełko z odciskiem kluczy do furty i domu Mikołaja. Matylda schyliła się, podniosła mydełko i z rozbawieniem wręczyła je bałwankowi.
– Jesteś niemożliwy! Inne środki czyszczące też ze sobą nosisz?
– Eee… No jasne! Mam tu gdzieś jeszcze podręczną buteleczkę płynu do mycia okien – wyrzucił z siebie szybko niczym karabin i spanikowany wydarł mydło z dłoni Matyldy. – Już mnie tu nie ma!
Oddalił się prędko, a gdy odszedł już kawałek od rezydencji Mikołaja, oparł się o ścianę jednego z budynku i roztrzęsiony osunął się po niej na ziemię. Mydło upadło odciskiem do śniegu, Matylda niczego nie zauważyła. Nie można było mieć większego farta.
Kilka chwil później minęło go dwóch rosłych skrzatów, którzy taszczyli ciężką, drewnianą skrzynię w stronę rezydencji. Mrugnęli do niego porozumiewawczo, lecz Peeping nie miał pojęcia o co może im chodzić, choć dwójka osiłków wydała mu się znajoma. Może popijali drinki w Zapchlonym Zadzie? Nie ważne, czarne plamy przed węgielkami bałwanka powoli znikały, gdzieś w tle, jakby pod wodą, usłyszał zdziwiony głos żony Mikołaja, która zapewniała, że jej mąż niczego nie zamawiał.
Wszystko to było bez znaczenia. ON wykonał już swoje zadanie, kluczowe dla powodzenia akcji. Trzeba tylko przekazać odciski czarnuchom od Tłustego Jonasa i czekać na powrót brodatego sukinsyna.

CIĄG DALSZY NASTĄPI…
FINAŁ HISTORII ZA MIESIĄC!
Kopiowanie zawartości bloga lub jego części bez pisemnej zgody właściciela strony jest zabronione.
Zdjęcie pochodzi z:
klik. Piosenka, której cytat umieściłem w tekście pochodzi z: klik!

sobota, 30 stycznia 2016

Sezonowa Miłość / gejowskie opowiadanie erotyczne

Kolejne opowiadanie. A w zasadzie nieoficjalny ciąg dalszy. Pamiętacie Magię Uszatej Góry? Tą przesłodką opowiastkę o bałwanku i reniferku, którzy czuli się odrzuceni, nie mieli przyjaciół i byli dla siebie jak plasterek miodu? Tutaj robimy trochę dziwacznego sequela w stylu gejowskiej opowiastki. Miejscami jest ostro i wulgarnie, dlatego jeśli jesteś zagubioną jedenastolatką, to jak najszybciej zamykaj to okienko i poczytaj sobie jakąś recenzję kisielu. Choć i to może być dla Ciebie szkodliwe. W każdym razie, inspirowałem się m.in.: Zakochanym Tyranem, plotkami o 50 twarzach Greya zasłyszanymi w internetach, prozą Bukowskiego i wieloma, wieloma innymi skrawkami kultury. Jak zawsze. Wiecie, kilka wieków temu działał taki perski poeta, który pisał o homoseksualnej miłości, będąc stuprocentowym hetero. To tak jak ja, pamiętajcie! Na tym blogu nie pedałujemy. I tak już za dużo ciepłych przyjacwelów w blogsferze! :D

Opowiadanie jest (niby) napisane w ramach wyzwania Kreatywne Spojrzenie, zawiera w sobie trzy wymagane elementy (śnieg, lód i coś paranormalnego), ale kogo to obchodzi? Tamten blog ma dużo niższe zasięgi od moich i to raczej ja, a także inni, dużo słabsi pisarczycy, zapewniamy mu promocję, niż on nam. Ważne jednak, że KS przypomina mi o sporadycznym pisaniu. Wiecie, zanim powstanie moja idealna w każdym calu, dwustustronicowa powieść.

Przez większą część tekstu, bałwanek i reniferek opisują swoje doznania naprzemiennie. Początkowo miałem pomysł, żeby wyróżnić kwestie obydwu dziwadeł przy pomocy kolorowej czcionki, ale wiecie co? Szanujmy się. Nie jesteście kretynami, powinniście się połapać, jeśli tylko Wasza inteligencja przewyższa inteligencję dwudziestoletniego tostera. Miłej lektury, rozkręca się wolno!

PS: Przewiduję kontynuację chorej historii za miesiąc. W jeszcze innym klimacie. Słowa są po to, żeby się nimi bawić, a ja zamierzam opanować tę sztukę do cybernetycznej perfekcji.


Poznałem go na początku grudnia. Bezbronnego, skulonego w swoim boksie, z pyskiem zalanym łzami. Sprawiał wrażenie gburowatego, lecz w głębi serca wiedziałem, że to tylko przykrywka, gra pozorów. Plastikowa maska, za którą skrywa rozgoryczenie. I szlachetne serce.

Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, zamiatał stadninę. Musiał usłyszeć mój szloch, gdyż zbliżył się do klapy i zaczął wypytywać o przyczynę mojego smutku. Z początku chciałem go spławić, odesłać, może nawet przestraszyć, ujęła mnie jednak jego bezinteresowna dobroć. Zainteresowanie. I szlachetne, choć skute lodem, serduszko.

Byliśmy w podobnej sytuacji. Ja, niepasujący do nikogo i niczego bałwan, on, renifer z Kanady, który stracił rodziców we wczesnej młodości. Powiedział mi o tym. Mikołaj przyjął go do stadniny pod Uszatą Górą, ale chyba lepiej byłoby mu znaleźć się wśród swoich. Z czasem obce stado zaczęłoby traktować go jak swojego. Może znalazłby odpowiednią samiczkę i żył jak większość zwierząt? Nie, nawet nie chce o tym myśleć. Jestem wdzięczny losowi, że splótł nasze ścieżki. Cholernie wdzięczny…

Peeping miał bardziej przesrane ode mnie. Ja chociaż posiadałem jakiś cel, a przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Chciałem dołączyć do Gwiazdkowego Zaprzęgu. Każdą wolną chwilę poświęcałem treningom. Podobnie jak reszta reniferów, straszny wyścig szczurów. Nagroda wydawała się tego warta. Tak, chęć dołączenia do Zaprzęgu zdecydowanie spędzała mi sen z powiek. Dlatego byłem tak zrozpaczony, kiedy Mikołaj mnie odrzucił. I to nie z powodu słabych wyników, a mojej budowy ciała. Dacie wiarę? To bardzo mnie zabolało. Teraz myślę, że tak musiało się stać i jestem wdzięczny losowi, że splótł moje ścieżki z Finlandią. A gdybym wtedy nie ronił łez lub zdołał skutecznie je ukryć, czy nasza znajomość z Peepingiem w ogóle by się zaczęła. Nie wiem, boję się o tym myśleć.

Wiedziałem jak mocno zależy mu na Zaprzęgu. Dlatego nie mogłem się otrząsnąć po tym, jak powiedział mi, że z niego zrezygnował. Dla mnie. To był najpiękniejszy moment w moim życiu. Bezsprzecznie. Nigdy nie mówiłem tego Kasprowi, ale tego samego dnia płakałem jak bóbr. Ze szczęścia. Wtedy też zacząłem widzieć w nim kogoś więcej niż przyjaciela. Nie umiem dokładnie tego określić, ale jego spojrzenie, zapach, a nawet sposób w jaki stawiał swoje raciczki sprawiały mi niebywałą przyjemność. Mógłbym obserwować go do końca świata. I nigdy by mi się nie znudziło.

Po tym jak zrezygnowałem z pojedynku z Paulusem, zauważyłem, że nasza relacja z Peepingiem uległa pogłębieniu. Zacieśniliśmy więzi. Wyraźnie szukał okazji, żeby mnie dotknąć. Każdy z wcześniejszych, niewinnych i koleżeńskich gestów stał się dla niego jakby istotniejszy. Czerpał z nich przyjemność. I przysięgam na moją śnieżnobiałą bródkę – mnie też zaczęło to kręcić. Spędzaliśmy ze sobą coraz więcej czasu, niezobowiązująco kładliśmy się w wysokim śniegu, okładaliśmy się nim, a potem zmęczeni opadaliśmy na biały puch, oparci o swoje ciała. Czasem on kładł głowę na moim tułowiu, czasem ja leżałem na jego kulach. Śnieżnych kulach, rzecz jasna. Czas mógłby wtedy nie istnieć.

Byłem zagubiony, nigdy wcześniej nie odczuwałem tak silnych emocji. Choć nie byłem pewny, czy posiadam serce, na jego widok czułem, że coś łomotało mi w kulce piersiowej. No i robiło mi się gorąco, co nie do końca było dla mnie dobre. Każdego ranka dostrzegałem krople wody na moim ciele. Topiłem się. Na szczęście powoli, bo temperatura nie zmieniła się drastycznie od grudnia. Może nie służyło mi to zauroczenie? Miewałem różne myśli, chciałem nawet zerwać znajomość z Kasprem, ale zawsze kiedy zbliżało się nasze spotkanie, zarzucałem ten chory plan. Potrzebowałem Kaspra. A on potrzebował mnie. Mówiąc wprost – wbijałem śnieżnego chuja w to, czy się roztopię czy nie.

Zaczęliśmy odkrywać przed sobą karty. Powiedziałem mu jak bardzo jest dla mnie ważny i że oprócz naszych fantastycznych rozmów, uwielbiam podziwiać jego proporcjonalne ciało. Mogę założyć się o korzec jęczmienia, że Peeping się zarumienił. Zaczął nieśmiało mi przytakiwać i okazało się, że on również dostrzega moją fizyczność. Zabawne, tego dnia widzieliśmy kopulujące wiewiórki. Do dziś śmiejemy się z zażenowania, które wywołało w nas obserwowanie tego aktu.

Nie mogłem uwierzyć, że podobam się Kasprowi. Wydawało mi się to niemożliwe. Cieszyłem się jak dziecko lepiące bałwana. Cóż za trafna myśl, choć wymaga pewnej korekty! Poczułem się jakby na nowo mnie ulepiono. Przestałem wstydzić się swoich uczuć względem renifera. To co, że jesteśmy z różnych gatunków i reprezentujemy tę samą płeć? Kochamy się i to jest najważniejsze, prawda? Kasper wspominał Wam pewnie o dwóch rudzielcach, którzy parzyli się na drzewie. Fakt, gdy ich zobaczyliśmy, byłem trochę zakłopotany. Ale pomyślałem, że rozmowy i przyjacielskie gesty przestają mi już wystarczać. Że… chciałbym być jak jedna z tych wiewiórek. Chciałbym poczuć w sobie Kaspra!

Po tym jak opowiedzieliśmy sobie o emocjach, które wcześniej tłumiliśmy, nasza relacja przeszła na zupełnie inny poziom. W wolnym czasie zaczęliśmy nieco bardziej oddalać się od wioski. Leżeliśmy na zaśnieżonych polanach i wracaliśmy krótko przed wieczorem. Oglądaliśmy gwiazdy i zasypywaliśmy się gorącymi pocałunkami. Smakował tak fantastycznie, szalałem kiedy wsuwał mi w pysk swój chłodny język. A uwierzcie mi, potrafił nim dokonać cudów! Bzikowałem z pożądania, ukrywałem swój wzwód, a po powrocie do stadniny, późną nocą, musiałem rozładowywać napięcie. Wstyd się przyznać, ale używałem w tym celu dziury między deskami. A po wszystkim padałem na siennik i śniłem o Peepingu.

To było takie słodkie, kiedy Kasper ukrywał przede mną swojego nabrzmiałego członka. Próbował skulić, podwinąć go pod masywnymi udami, ale różowa końcówka zawsze wystawała. Może właściwiej byłoby mówić końcówa? Penis był bowiem słusznych rozmiarów. Musiałem mocno się powstrzymywać, żeby nie zacząć się nim bawić. Nie chciałem robić niczego zbyt szybko. Nie wiedziałem, czy Kasper jest już gotowy na pieszczoty. Ja chyba byłem. Myślałem o tym w kółko, dlatego potwornie się ucieszyłem, kiedy mój partner zdecydował się zabrać mnie do swojego tajnego zakątka.

Nie mogłem już dłużej wytrzymać. Spytałem Peepinga, czy chce wpaść do małej, przytulnej groty, o której wiedzą nieliczni mieszkańcy wioski. Odpowiedział, że o niczym innym nie marzy. To upewniło mnie w przekonaniu, że on również znajduje się we wnykach cielesnego pożądania. Dalsze czekanie nie miało więc sensu i choć nie byłem pewien, czy będziemy mogli odbyć stosunek, wiedziałem, że dopóki nie spróbujemy, żadne z nas nie zazna spokoju.

Pamiętam to jak dziś. Końcówka lutego. Ciepłe popołudnie, jego tajemniczy błysk w oku i szelmowski uśmiech. Chyba nie byłem pierwszym, którego ściąga do swojej groty. Groty rozkoszy, jak teraz nazywamy to miejsce. W czasie wędrówki rozmowa kleiła się trochę gorzej niż zwykle. Rozmawialiśmy o bzdurach, celowo unikając tematu seksu. Kiedy byliśmy już blisko groty, w jego głosie słyszałem nutkę podniecenia. Ledwo nad sobą panował. Od jego ciała biło niesamowita ciepło. Chciałem schrupać go jak świeżą bułeczkę. Stworzyć jedność w wężowym uścisku ciał.

W grocie panował półmrok. Niebieskie kryształy roztaczały przyjazną poświatę, a sufit upstrzony był dywanem lodowych sopli. Tworzyło to niesamowity klimat. W samym centrum groty, tuż przy stawiku z chłodną, nieskazitelnie czystą wodą, znajdowała się pusta przestrzeń. Idealna dla kochanków. Starałem się sprawiać wrażenie pewnego siebie, żeby nie wywołać w Peepingu zmieszania i uczucia niepewności, ale był pierwszym, którego zaprosiłem w to miejsce. Miałem co prawda dwa lub trzy epizody z samiczkami reniferów, ale żaden z nich zbytnio mnie nie elektryzował. Mechaniczne, nudne posunięcia. Przyznam szczerze, że jeden pocałunek Peepinga rozpalał mnie bardziej niż te głupie, szczebiotliwe idiotki z wypiętym zadem.

Byłem oszołomiony. Ten półmrok, kryształy wyrastające ze ścian i monotonny rytm kropel uderzających o taflę wody sprawił, że oszalałem. W najśmielszych snach nie oczekiwałem, że może tu być tak pięknie. Jak w bajce. W pewnym momencie byłem nawet odrobinę zły, że Kasper zabiera mnie tutaj tak późno, ale wnet zrozumiałem, że przebywanie tutaj zasługuje na szczególną okazję. Na nasz cudny, pierwszy raz.

Pchnął mnie delikatnie na plecy. Zaczął całować tym swoim zimnym, piekielnie szybkim językiem. Delikatnie przeczesywał futro. Schodził niżej, niżej i niżej. Oczy prawie wyszły mi z orbit. Zwariowałem na punkcie tej pieszczoty, mój fiut prawie pękał w szwach, a Peeping zdawał się dobrze wiedzieć jak się z nim obchodzić. Byłem bardzo blisko wytrysku, skubany perfekcyjnie utrzymywał mnie jednak w stanie najobfitszego wzwodu. Jego marchewkowy nos rytmicznie kłuł mnie po brzuchu. Nie wytrzymałem.

Nie wytrzymał. Czułem, że tak to się skończy. Liczyłem na to. Pragnąłem tego. Teraz to on przejął pałeczkę. Dosłownie i w przenośni. Rzucił mnie na zimny kamień. Mocno i pewnie. Poczułem na węgielkach smak ziemi. Podobało mi się ta jego dzikość i agresja. Byliśmy jak ogień i woda. Jing i jang. Musztarda i ketchup.

Szukałem przez chwilę jego kakaowego oczka. Wiedziałem co prawda, że Peeping nie jest człowiekiem, ani zwierzęciem i nie wydala, miałem jednak nadzieję, że znajdę coś, w co będę mógł zanurzyć swojego kutasa. Nie pomyliłem się. Było tam wgłębienie. Naparłem na nie z całej mocy.

Jęknąłem. Zapiekło. Ale było przyjemnie. Po kilku pchnięciach zrobiło się bosko. Odpływałem, starałem się chwycić skały, bo posuwał mnie ostro. Czułem zapach piżma i kandyzowanych owoców.

Martwiłem się, że wchodzę w niego zbyt mocno, ale powiedział, że wszystko jest w porządku. Że czuję się jak w niebie. Że nie mam przestawać. Nie przestawałem.

Jęczeliśmy razem. Echo potęgowało naszą rozkosz.

Moja ciepła pała.

I moje zimne wnętrze.

Świat mógłby przestać istnieć. Liczyła się tylko nasza grota. Tylko tu i teraz.

Szczytowaliśmy razem. Długo i zapamiętale. Wypełnił mnie swoim nasieniem po brzegi. Jego żółtawa sperma stała się częścią mnie. Dopiero wtedy poczułem, że naprawdę jesteśmy razem.

Dopiero wtedy poczułem, że mogę być szczęśliwy. Będąc tym, kim naprawdę jestem. Bez udawania. Setki kilometrów od Kanady.

~o~

               Po dwóch godzinach obudziliśmy się w swoich ramionach. Musiałem mu o czymś powiedzieć. Nie chciałem go denerwować, ani martwić, ale miał prawo widzieć.

               – Skarbie – w moich ustach brzmiało to jeszcze obco, ale chyba pora zacząć się przyzwyczajać – roztapiam się. Jeszcze kilka, może kilkadziesiąt dni i zostanie ze mnie kubeł deszczówki.

               – Wiem, Peepingu. Już dawno zacząłem to zauważać – odpowiedział i przyłożył pysk do mojej skroni. – Nie martw się, mam pewien plan.

– Plan? Jeśli chcesz zamknąć mnie w chłodni, to wiedz, że się nie zgadzam. Poza tym, to nie działa. Sprawdzałem…

– Nie, Peepingu. Nie myślałem o chłodni. Myślałem o czymś dużo gorszym, ale zostawmy to. Z dzisiejszego dnia chcę zapamiętać tylko nasze cudowne zbliżenie.

Niech to, chyba miał rację. Rżnęliśmy jak króliki. Dużo ostrzej niż wiewiórki, które widzieliśmy w koronach drzew. I tylko to się liczyło, tylko to było ważne. Wizja roztopienia nie wydawała się już taka straszna. Byleby tylko móc się jeszcze z nim trochę pobzykać…

Już teraz wiem, że dni są tylko po to,
by do ciebie wracać każdą nocą złotą…



Kopiowanie zawartości bloga lub jego części bez pisemnej zgody właściciela strony jest zabronione.
Zdjęcie pochodzi z: klik. Cytat pochodzi z utworu Lady Pank pt. Zawsze tam gdzie Ty.