środa, 31 grudnia 2014

Ulubieńcy grudnia!

Wielu (b/v)loggerów uskutecznia coś na kształt katalogu rzeczy, które danego miesiąca najbardziej przypadły im do gustu lub po prostu się z nimi bliżej zetknęli. Trochę mnie już znacie i wiecie, że bardzo lubię eksperymentować z formą (treścią zresztą też), zobaczmy więc jak odnajdę się w takiej stylistyce. Sprawdź też Ulubieńców listopada i października!

 
#JEDZONKO
Świąteczny czas sprzyja obżarstwu! Ile fantastycznych smakołyków jadłem w tym miesiącu - nie jestem w stanie zliczyć. Wyróżnić jednak muszę makowe ciasto, które od wielu lat jest moim faworytem. Zwróćcie uwagę, że spód jest naprawdę cieniutki, a pokrywa go delikatne maźnięcie marmolady, co zapewnia odpowiednią wilgotność wypieku. Na samej górze mamy szczodrą ilość lukru. Mega słodkie, mega dobre, powoli czuję zatory i problemy z krążeniem. Cukiernia Magdalenka, Poznań-Grunwald, tuż przy lokalnym Rzeźniku. Ambrozja!


#KSIĄŻKA
Łykam kulturę aż miło, w grudniu na moim blogu ukazały się dwie recenzje książek: Ksin. Początek i Taka zabawna historia. Obecnie czytam Lemingi i powiem Wam, że abstrakcyjny, bezlitosny, masakrujący logikę lewaków humor jest nawet uzależniający! Być może skrobnę jakąś malutką recenzję wydawnictwa Frondy, bo wszyscy lubimy takie kwiatki, prawda? Możecie także rzucić okiem na króciutką recenzję cieplutkiej bajeczki dla dzieci - Niezwykłe przygody Świętego Mikołaja.


#FILM
Z filmów również zaliczyłem kilka zimowych, sentymentalnych wycieczek. Była Kraina Lodu, Świąteczne skarby Kaczora Donalda, Kevin sam w domu na Polsacie... Tuż po Świętach poszedłem z Dziewuchą na Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia, ale nie zaliczę tego wypadu do udanych. No może ze względu na nachosy z sosem serowym i towarzystwo drugiej połówki nie było tak źle, ale zdecydowanie nie polecam. W styczniu trzeba jakoś zaliczyć Hobbita, epickie urywki Bitwy Pięciu Armii z trailerów wyglądają zachęcająco!

 
#MUZYKA
Prócz fenomenalnej składanki Stars of Christmas. 60 Essential Christmas Hits i polskich kolęd, moją głową zawładnęła Natalia Nykiel z płytą Lupus Electro. Dawno nie jarałem się tak muzyką, która nawet nie leżała koło rapu. Bo wiecie, ja jestem takim twardogłowym, tępym słuchaczem z zamkniętą bańką. Ale w przypadku Natalii wysoki poziom liryczny idzie w parze ze świeżutkimi rozwiązaniami muzycznymi. Posłuchajcie sami antysystemowej, buntowniczej Rzeźby z samplem rozbijanego naczynia, pełnego podprogowych, erotycznych nawiązań utworu Bądź Duży czy życiowego, romantycznego Wilka. Do tego zimowe Pół Dziewczyna, które mogłoby być soundtrackiem do gry komputerowej - miód! Elektro pop rządzi! Popełniłem również recenzję Universum, ale płyta dupy nie urywa...


#GRA
Poprzedni miesiąc był kiepski pod względem gier. Męczyłem FIFĘ 2014, musnąłem Unity, które leży do tej pory nieuruchamiane od kilku tygodni... Tymczasem grudzień przyniósł Far Cry'a 4, który jest po prostu genialny. Lubisz rozwałkę? Wysadzaj wszystko w powietrze i rób miazgę na grzbiecie słonia! Lubisz ciche akcje? Rozpracowuj kolejne strażnice ze snajperką, łukiem i nożem. Chcesz znaleźć każdą pierdołkę w grze? Szukaj listów, notatek, masek demona, plakatów propagandowych, skrzynek z łupem czy unikatowych zwierzęcych skór. To jest świetna, wymagająca piaskownica, koniecznie przeczytajcie recenzje - klik! Orientalne wioseczki, indyjski alfabet i audycje radiowe prowadzone łamaną angielszczyzną słuchane w zagraconych pojazdach sprawiły, że to były chyba najbardziej klimatyczne chwile przed konsolą w tym roku! Do tego mam już PlayStation Plus, pogram więc sobie troszkę przez neta!

 
#KOMIKS
Wyjdzie na to, że rozpływam się nad wszystkim, co wpadnie mi w ręce, ale trudno... W grudniu przeczytałem 12 tomów Death Note. I może nie będę zbyt wiele o tym pisał, bo kilka dni temu poczyniłem malutką recenzję, którą znajdziecie tutaj - klik! Prócz tego przyjrzałem się Zakochanemu tyranowi, sadze o dwóch homoseksualistach. Czego to ludzie nie wymyślą, mój zmysł homofoba został nakarmiony. Ale zaraz, zaraz, może homofobia to tylko przykrywka do tłumionych fantazji? Pierdoły, jedziemy dalej! #przerażenie

 
#KOSMETYK
Zachciało mi się prezentować ulubiony kosmetyk, żeby nie wyjść na niehigienicznego brudaska... Jest jedna taka woda toaletowa marki Oriflame, którą stosuję od wielu, wielu lat. Nazywa się Excite i choć moja Dziewucha nie darzy jej zbytnią estymą, to mnie odpowiada w stu procentach. Jako, że w ramach świątecznego prezentu dostałem nowy flakonik, to wrzucam go na wizję. Zapach kojarzy mi się ze świeżo upraną koszulą i... orzeźwiającym, górskim potokiem. Pewnie to przez niebieski kolor, ale kto wie?

Z wszystkich powyższych, koniecznie zagrajcie w Far Cry'a 4 i poczytajcie Death Note'a, choć wiem, że obie te aktywności mogą nie być łatwe do zrealizowania... Cóż, może znajdziecie chociaż odrobinę makowego placka? Trzymajcie się!

Chciałbym Wam również życzyć udanego Nowego Roku 2015 i przedniej Zabawy Sylwestrowej. Tym razem nie będzie żadnych postanowień noworocznych, choć obydwa cele z zeszłego roku udało mi się zrealizować. Muszę dać sobie więcej luzu, mam coraz więcej na głowie, meczy mnie to. Nie wykluczam więc radykalnego zmniejszenia częstotliwości wpisów, gdyż mimo dużych nakładów pracy i prawie dwóch lat obecności w blogsferze, nie zyskałem grona wiernych czytelników. Ba! Nie zyskałem nawet jednego stałego czytelnika! Trzeba więc przemyśleć dalsze kroki. Wiecie co, ulżyło mi kiedy to napisałem. To trochę jak przyznanie się do porażki, hm? Przyznaję więc, nie wiem jak rozkręcić dalej tę maszynę. Chyba nie nadaję się na blogera, piszę przeciętnie i ludzie nie ma ją po co do mnie wracać. Ale pamiętajcie - jeszcze nie odchodzę na stałe.

Zasil fanpage Kultura & Fetysze, będziesz wtedy wiedział jeśli cokolwiek nowego naskrobię, Serdeczna Tarcza!

I swear I'll shoot him or her,
Oh, Lord!
Gimme a gun,
I swear I could even shoot myself...
                               ~Kamil Bednarek, Shot Yourself

wtorek, 30 grudnia 2014

RECENZJA #57: Far Cry 4 (PS4)


Żeby nie robić sobie niepotrzebnych zaległości na Nowy Rok, trzeba napisać słów kilka o Far Cry 4. Nigdy szczególnie nie przepadałem za FPSami, ale kilka w swoim krótkim życiu gracza zaliczyłem: Crysis, Half Life, Medal of Honor i pewnie znalazłoby się trochę innych tytułów, których nie pamiętam. Dużo więcej pocinałem Counter-Strike 1.6 i Global Offensive, ale to już nie ten magiczny klimat...

Z tym większym podnieceniem sięgnąłem po Far Cry 4, kolejny twór Ubisoftu. Byłem bowiem święcie przekonany, że tak doświadczeni deweloperzy nie skopią dwóch szanowanych marek w jeden rok (patrz: Assasin's Creed Unity). I nie pomyliłem się, Far Cry'owi bliżej do genialnej Czarnej Bandery, niż przekombinowanej i chaotycznej Jedności. Sprawdzone, lubiane przez graczy rozwiązania zdają egzamin.

Do dyspozycji mamy piękny, otwarty świat fikcyjnego państwa (Kyratu), inspirowanego najpewniej Nepalem, Tybetem lub inny południowo-wschodnim, azjatyckim zakątkiem! Uniwersum jest po prostu prześliczne, przepełnione mongolskim orientem i przesiąknięte onirycznym systemem wierzeń (w pewnych mitologicznych akcjach będziemy mieli nawet okazję uczestniczyć, przeżywając legendę Shangri-La, choć te zadania nie należały do moich ulubionych). Śmierć czyha na nas wszędzie, początkowo bardzo irytowały mnie węże, jastrzębie, tygrysy, nosorożce i notoryczne ataki na wyzwolone już strażnice, na szczęście w miarę rozgrywki (i wyzwalania kolejnych fortec) mniej akcji odrywa nas od głównego wątku. Broni jest cała masa, każdy znajdzie coś dla siebie, a większość modeli można dodatkowo modyfikować, dodając tłumiki, specjalne celowniki lub zwiększając pojemność magazynków. Sam główny wątek fabularny nie jest zły, ma kilka efekciarskich zwrotów akcji, aczkolwiek nie oczekujmy zbyt wiele po strzelanince. Zazwyczaj musimy dojść do ważnego punktu i wybić wszystkich do nogi, pilnując czasu lub nie robić zbyt dużo hałasu. Pojawiają się także trudne wybory związane z udzielaniem poparcia konkretnym dowódcom Złotego Szlaku, a także możliwości darowania życia niektórym gagatkom (sam puściłem wolno Pagana Mina licząc, że wpłynie to jakoś na dalszą część rozgrywki, ale chyba nic szczególnego się nie wydarzyło, ot ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę). Mamy mnóstwo pobocznych misji: od polowań, wyścigów, ochraniania konwojów, uwalniania zakładników i oczyszczania obszarów z dzikich zwierząt, aż po narkotyczne odloty czy rozbrajanie ładunków wybuchowych... Spora piaskownica, wypełniona różnorodnymi znajdźkami: notatkami, listami, plakatami propagandowymi i maskami demona Yalunga. Jeśli chodzi o grywalność, nie ma się do czego przyczepić, szczególnie po odblokowaniu broni zwanej Piłą i kozackich, cichutkich snajperek.


Czy mamy zatem do czynienia z grą idealną? Niezupełnie. Fizyka wciąż płata spore figle: zabita zwierzyna stacza się po zboczach, ciała wrogów są jak teatralne kukły, a pojazdy zachowują się dziwnie (dlaczego na przykład brzęczek tak często zsuwa się z dachów?), a lot na paralotni czy w kombinezonie do szybowania rządzi się swoimi prawami. Również kierowanie pojazdami, mimo iż emocjonujące, jest dziwnie kapryśne (maszyny zsuwają się z mostów, terenowe bryki często tracą przyczepność, podskakują na drobnych przeszkodach). Jeśliby chwilę pomyśleć, to lokacje, choć liczne (bodajże 240 miejscówek), niewiele się od siebie różnią. To głównie dość monotonne jaskinie, obozy, zapomniane ruiny czy niedostępne domostwa. Niespecjalnie chce mi się odwiedzać kolejne, łudząco do siebie podobne bimbrownie czy domki kłusowników... Poza tym drażnią polecenia kliknij, żeby użyć przy rozmowach z bohaterami i kliknij, żeby opuścić lotnie, w każdym ze środków lokomocji.


Od niedawna jestem posiadaczem usługi PlayStation Plus, liczyłem zatem na emocjonujące partie w trybie multiplayer, ale nic z tego. Hakerzy skutecznie wybili nam ten tryb z głowy na jakiś czas... Tak czy inaczej, wrócę kiedyś do Kyratu, żeby zdobyć brakujące trofea w grze wieloosobowej.

Na koniec wspomnę również o genialnym udźwiękowieniu. Zarówno audycje radiowe w pojazdach, jak i utwory muzyczne dobierane do poszczególnych scen, czy nawet fragmentów misji (atak na Pałac Królewski) są naprawdę klasą samą w sobie, budują klimat i od dawna wyznaczają standardy innym produkcjom (pamiętacie na przykład palenie plantacji marihuany w Trójce?).

No i mam problem, czy uznać czwartego Far Cry'a za najlepszą grę, w którą grałem w mijającym roku... W pewnym momencie wkręciła mi się równie mocno co Watch_Dogs i Cień Mordoru. Hmm, ciężka sprawa. Na pewno 40 godzin, które spędziłem z Ajay'em Ghalem, było tym, czego potrzebowałem po klaustrofobicznych, miejskich sceneriach. Kochani, ocenka 9.5/10 jest w pełni uzasadniona, za bajecznie kolorową grafikę, crafting, klimat doszlifowany do granic i brak niepotrzebnych zmian tego, co ich nie wymagało! A Ty, czy odwiozłeś już prochy matki do jej ojczyzny?

Ktoś ci cechy te kiedyś wyjaśni,
Na wygodnej kanapie w jakiejś poradni...
                                               ~Duchu, Oszalej

poniedziałek, 29 grudnia 2014

RECENZJA #56: Death Note - Tsugumi Ohba i Takeshi Obata


Są recenzje, kiedy przestaje zachowywać jakiekolwiek fasady obiektywności. Właśnie mamy do czynienia z jednym z takich przypadków. Panie i Panowie, oto mamy dzieło nietuzinkowe, wybitne i kompletne - Death Note, ponad dziesięcioletnią mangę, moją prywatną klasykę gatunku z pogranicza Fantasy, powieści detektywistycznej i thrilleru psychologicznego!

Cała historia opiera się na prostym pomyśle - najlepszy licealista w Japonii znajduje (rzekomo) zgubiony przez Boga Śmierci Notes, potężną broń, której posiadacz jest w stanie uśmiercić każdego, kogo zna z imienia i nazwiska, a także może przywołać w pamięci twarz tej osoby (wystarczy nawet zdjęcie). Light Yagami wie co z tym fantem zrobić i zaczyna wcielać w życie swoje irracjonalne do niedawna marzenie o idealnym świecie pozbawionym zła, w którym on byłby najwyższym bogiem. Rosnąca liczba zawałów serca zainteresowała jednak policje różnych państw, a także najbłyskotliwszego detektywa na świecie, znanego pod enigmatycznym pseudonimem L. Wątek szybko podejmują stacje telewizyjne, chrzcząc tajemniczą rękę sprawiedliwości mianem Kiry. To wszystko znacznie opóźnia budowę utopii, pojawiają się bowiem niebezpieczni wrogowie do wyeliminowania. Kto ostatecznie wygra pełne wzajemnych podchodów starcie? Za kim opowie się opinia publiczna i rządy różnych państw, gdy sprawa zacznie przybierać międzynarodowy obrót? Nie bójcie się, nie zepsuję Wam potencjalnej zabawy na kilkanaście wieczorów!

Kompletna historia ma 12 tomów, każdy ponad 200 stron. Mamy więc 2400 stron komiksu formatu ciut mniejszego niż A5. Grubo, co? A wszystkie wątki trzymają się kupy i nie zauważyłem żadnych błędów w skomplikowanej żonglerce zasad i forteli do korzystania z notesu. Czujemy jak w miarę kolejnych tomów rośnie napięcie, żeby eksplodować w ponad stustronicowym finale. Obawiałem się, że tak to się może skończyć...

Powiem szczerze, że uzależniłem się od niesłychanie wciągającego scenariusza, którego autorem jest Tsugumi Ohba. Musiałem czytać dwa tomy dziennie i bez skrupułów nakrzyczałbym na Dziewuchę, gdyby nie pożyczyła mi na Święta wszystkich nieprzeczytanych jeszcze części. Gdzieś w połowie miałem delikatny kryzys, ale wprowadzenie nowych bohaterów było strzałem w dyszkę.

Nie znam się na mangowej kresce, ale jak na oko laika, to wszystko jest narysowane tak jak trzeba. Takeshi Obata zręcznie operuje perspektywą, światłem, ruchami i mimiką postaci. Jedyne co mnie odrobinę zniesmaczało, to częste inspiracje motywami religijnymi: krzyże, skrzydła, mesjańskie gesty. Zdecydowanie nie powinno się mieszać fikcji z elementami istniejącego sacrum, gdyż może to niesłychanie razić część czytelników.

Jednym słowem, jeśli będziecie mieli okazję gdzieś wypożyczyć lub poczytać, nie traćcie okazji! Koszt pojedynczego zeszytu to 18,95 złotych, za całość zapłacilibyśmy zatem koło 230 złotych, co jest ceną niewygórowaną, ale nie sądzę, by był sens przeżywania tak długiej historii więcej niż jeden raz.

PS: Wiecie, że w Chinach zakazano dystrybucji tej sagi, gdyż dzieci zaczęły tworzyć zeszyty bardzo podobne do tych z komiksu i zapisywać w nich imiona i nazwiska osób, których nie darzą sympatią, np. nauczycieli, kolegów czy nawet członków rodziny?

Trzymajcie się ciepło, nie znajdujcie Notesów Śmierci, polubcie Kultura & Fetysze! ;)

sobota, 27 grudnia 2014

RECENZJA #55: Taka zabawna historia - Kowalewski i Ćwieluch


Czasem czysty przypadek sprawia, że coś wpada nam w ręce... Tak było z książką Taka zabawna historia, wywiadem rzeką z Krzysztofem Kowalewskim. Dyskutantem znanego aktora był Juliusz Ćwieluch, filmoznawca, który nigdy nie napisał żadnej recenzji, samorodny dziennikarz tygodnika Polityka. Pamiętam jak wraz z koleżkami oglądaliśmy program Kuby Wojewódzkiego, promujący nowe wydawnictwo. Kowalewski wypadł na tyle dobrze, że kiedy zobaczyłem pozycję na maminej półce, zdecydowałem się po nią sięgnąć. Czy było warto?

I tak, i nie. Z jeden strony ledwo kojarzę faceta z kilku filmowych ról (Wyjście awaryjne, Daleko od noszy, Ogniem i Mieczem), więc jakoś szczególnie nie zajmowały mnie perypetie zmiany teatrów i utarczki z innymi Wielkimi Tamtych Czasów (to zapewne doceni dojrzalszy czytelnik żyjący w momencie największego rozkwitu kariery aktora), z drugiej jednak są fragmenty o wojnie, komentarze poprzednich związków i miejscami świetne puenty życiowych rozważań. Urywków naprawdę śmiesznych jest jak na lekarstwo, a nie ukrywam, że właśnie jowialnych anegdot szukałem najbardziej.

Ćwieluch przez całą konwersację pozostaje w cieniu, zaledwie kilkukrotnie się wynurzając. Z tekstu da się jednak wywnioskować, że jest świetnie przygotowany do rozmowy, odrobił zadanie domowe związane z rozmowami z bliskimi głównego bohatera, poszperał w archiwach i Internecie. Panuje nad konwersacją, odpowiednio drążąc interesujące kwestie, mając na oku dynamikę, emocje i dobry smak rozmowy. Poza tym coś, co w większości przypadków stoi na najwyższym poziomie, to tytuły rozdziałów. Wierzcie mi, pierwsze na co patrzę w nieznanych mi książkach to właśnie wytłuszczone nagłówki, które mogą (ale nie muszą) być wskazówkami odnośnie wyjątkowości dziełka.

Prócz tekstu mamy cztery wkładki z kolorowymi zdjęciami pochodzącymi zarówno z prywatnych archiwów, jak i źródeł teatralnych, prasowych i kronik telewizji. Cholera, widać że świat zmienia się naprawdę szybko. Niedługo my będziemy dobijać do wczesnej starości...

Czego się dowiedziałem z Takiej zabawnej historii? Że aktorzy chleją na umór, a także częściej niż reszta społeczeństwa zmieniają życiowe partnerki. Że bycie Żydem w czasie wojny jest piekielnie stresujące, ale mały dzieciak nie do końca zdaje sobie sprawę ze wszystkich otaczających go okrucieństw. Że nawet będąc na drugim planie, da się wygrać życie. Czyli w sumie nic, czego bym wcześniej nie wiedział, ale czytało się całkiem-całkiem. Takie refleksyjne podsumowanie kariery i życia bardzo spokojnego, mającego do siebie dystans, inteligentnego, pogodzonego z losem człowieka. Fajnie od czasu do czasu poczytać coś quasi-biograficznego.

Czasem czysty przypadek sprawia, że KTOŚ wpada nam w ręce...

All inclusive, materac, jacuzzi,
im to nie służy jak Spartakus Pretorom!
                                               ~Quebonafide, Trip

piątek, 26 grudnia 2014

RECENZJA #54: Niezwykłe przygody Świętego Mikołaja - Barbara Wicher


Wczoraj było o bajce w wersji filmowej (Kraina Lodu - kliknij, żeby przeczytać), dzisiaj będzie o bajce w wersji archaicznej, książeczkowej, wymagającej od dziecka i rodzica zindywidualizowanego, bezpośredniego (choć w dobie Skype i tanich ofert telekomunikacyjnych to już nie takie oczywiste) kontaktu. Co tam słychać w dziedzinie powiastek dla najmłodszych? Jako przyszły pisarz rozważam literacki start w tym nurcie, muszę zatem wiedzieć jak to robią koledzy po fachu! Brzmi to trochę jak usprawiedliwianie się, co? No bo w końcu jak ta pozycja znalazła się w moich rękach, hy? Za sprawą mojej Szanownej Rodzicielki, która stwierdziła, że będzie to odpowiednio jajcarskie dopełnienie podarku od Gwiazdora.

Niezwykłe przygody Świętego Mikołaja to 36-stronicowa książeczka opatrzona dużymi obrazkami, zajmującymi przynajmniej połowę dziełka. Ilustracje Alicji Rybickiej są wykonane starannie i szczegółowo, aczkolwiek ich stylistyka specjalnie mnie nie przekonuje. O ile wnętrza i zaśnieżone miasteczka są atrakcyjne, o tyle twarz samego Mikołaja jest trochę... bezpłciowa? Być może zbytnio przyzwyczaiłem się do wizerunku czerwonego grubaska z etykiet Coca-coli. Prawdopodobnie maluchy i tak będą wniebowzięte. Dodam może, że reszta postaci (Kominiarz Miłosz, Julka czy jej mama), mimo mojej niesłychanej wybredności, jest w pełni do zaakceptowania. Tylko ten Listonosz... No nie ważne, przejdźmy do treści!

Mamy trzy historie: Mikołaj i kominiarz, Przygoda z listonoszem i Co to, to nie!. Cóż, nie są to może wielowątkowe, zaskakujące fabułki, ale rzeczywiście emanuje z nich ciepło i prostota. Myślę, że dla młodszych dzieci, takich w wieku 4-5 lat nadadzą się w sam raz (szkoda, że Wydawnictwo Skrzat nie określiło docelowego wieku czytelnika, co znacznie ułatwia sprawę rodzicom). W kilku miejscach wydaje się, że nawet ja umiałbym użyć bardziej gładkich sformułowań, ale ogólnie rzecz biorąc tekst nadaje się do spokojnego czytania z urwisem przed snem i raczej dostarczy mu igraszki. Da się atrakcyjnie rozłożyć akcenty i modulować głos (niektóre słowa są nawet wyróżnione specjalną czcionką lub mają przeciągnięte samogłoski), nawet przy średnio uzdolnionym aktorsko wykonawcy. Trzeba się jednak liczyć z tym, że pozycja starczy na jeden, niezbyt długo wieczór.

To co, chyba pora samemu zacząć przygotowywać teksty dla najmłodszych? Pani Barbaro Wicher, proszę drżeć o posadę! Cena (ok. 5 złotych) jest z pewnością adekwatna do zawartości. Nic niezapomnianego, nic niezjadliwego.

Trzymajcie się ciepło, wpadnijcie na fanpage Kultura & Fetysze!

czwartek, 25 grudnia 2014

RECENZJA #53: Kraina Lodu / Frozen


Znowu sprzedam Was pewien osobisty fakt z mojego życia. Otóż, przed Świętami Bożego Narodzenia lubię sobie obejrzeć jakiś zimowy film animowany. Ostatnimi laty były to: Renifer Niko (2 części), Świąteczne skarby Kaczora Donalda czy jakieś zimowe odcinki Krecika. Aktywnie poszukuję jednak nowych podniet, dlatego w ręce trafiła mi Kraina Lodu ze stajni Disneya - animacja stosunkowo świeża (2013 rok) i doceniona na arenie międzynarodowej (dwa Oscary, Złoty Glob). Powiem szczerze, że solidnie zaciekawiły mnie głośne nawiązania do najlepszych czasów wytwórni i buńczuczne zapowiedzi, jakoby była to kolejna najjaśniejsza perła w koronie wytwórni, zaraz po Królu Lwie.

Jest bardzo musicalowo i estetycznie. Naprawdę rajcowały mnie niektóre lokacje, a majestatyczne wznoszenie lodowego pałacu przy słowach Let it Go to zjawiskowe sceny. Oczywiście nie wszystkie piosenki udało się przetłumaczyć i zaśpiewać tak równo jak w wersji anglojęzycznej, ale jest stosunkowo mało żenujących fragmentów. Zasadniczo całe uniwersum ma bardzo duży potencjał, można by tam osadzić całkiem rozbudowaną grę komputerową!

Spójrzmy jednak na produkcję skrzywionym, socjologicznym okiem. Elsa, tytułowa władczyni Krainy Lodu, większość życia zmaga się ze społecznymi konwenansami i wyrzutami sumienia z powodu nieszczęśliwego wypadku z siostrą Anną. Sytuacji nie poprawia fakt, że po śmierci rodziców królewski pałac jest zamknięty na cztery spusty aż do koronacji. Z tego też powodu niewypieszczona Anna zakochuje się w pierwszym lepszym palancie, zaraz po śpiewnym i tanecznym wybiegnięciu na ulice stołecznego miasta. Zdaje się również, że lekiem na całe zło i nieśmiałość jest dla dziewcząt czekolada, swoisty substytut alkoholu (w jednej z piosenek pojawiają się słowa, że po kilku czekoladkach atmosfera się rozluźni i puszczą hamulce w relacjach damsko-męskich na przyjęciu). O tajemniczym Hansie, oblubieńcu Anny nie będę się za dużo rozpisywał, żeby nie spoilerować. Jednak jeśli ktoś ma 12 braci i żadnych widoków na dziedziczenie, może być odrobinę nikczemny, prawda? Wyborny socjopata!

Mamy również, między innymi, szlachetnego Kristoffa żyjącego w skrajnej nędzy, która może być przyczyną schizofrenicznych zachowań, przejawiających się w werbalizowaniu komunikatów Svena, swojego wiernego renifera. Bałwanek Olaf ma natomiast wyraźne tendencje do autodestrukcji, nie rozumiejąc, że raczej nie dla niego wczasy w ciepłych krajach czy zbyt długie przesiadywanie przy kominku. Pełen obraz patologii dopełnia Hiszpański Dygnitarz, który z zimną krwią wysyła swoich pomagierów, aby zabić Elsę, jędzę odpowiedzialną za permanentny mróz i unieruchomienie statków w porcie. Przyczepić się nie można jedynie do trolli, które są słodkawo głupiutkie, odrobinę prowincjonalne i wścibskie, nie widzą przy tym żadnego problemu w tym, że kobieta, z którą przybył do nich Kristoff jest zaręczona z innym mężczyzną. O co jednak chodzi: taki Hans z początku jest kreowany na heroicznego bohatera, wiernego kochanka i szlachetnego gospodarza, po czym szydło wychodzi z worka. Młody widz może poczuć się zdezorientowany, chociaż z drugiej strony... lepiej od małego przygotowywać go na szarości życia, c'nie?

Podsumowując: obraz przypadł mi do gustu. Były śladowe elementy walki (wilki, śnieżny strażnik, wywalenie ze sklepiku), dużo komizmu postaci, kilka rozczulających scen (oczy zaszkliły się, kiedy przemądrzały Osioł... eee... znaczy Bałwanek Olaf oznajmił, że dla niektórych warto się roztopić), a także urocza, stereotypowa, prusko-wiktoriańska stylistyka królestwa. A na końcu, jak nietrudno się domyślić, miłość i wiosna zwyciężają! Polecam na zimową randkę z Dziewuchą, do tego gorąca czekolada i półmisek słodyczy (na przykład taki jak ten poniżej), a udany wieczór wielce prawdopodobny!

Po ostatnim poście wiele osób pytało mnie, jak wyglądają te migdały
w niestandardowych polewach. Macie je na obrazku powyżej, to te sraczkowate
(cynamonowe) i przepiórcze (kawowe) jajeczka!

Tak naprawdę to nikt mnie nie pytał, sam sobie to wmówiłem... :C

Trzymajcie się ciepło, wpadnijcie na fanpage Kultura & Fetysze!

środa, 24 grudnia 2014

REFLEKSJA #15: Świąteczne kiermasze


Niesłychanie lubię gubić się w odmętach blogosfery, żeby poszperać w śmiesznych internetowych kącikach piętnastolatek, które publikują tzw. świąteczne wpisy. Struktura jest prosta: zazwyczaj jest kilka zdjęć (albo cudzych, takich jak to powyżej, albo kiepskich własnych), krótki tekścik o zapracowaniu, informacja o zakończeniu spraw związanych z prezentami dla znajomych i rodziny, a także ramowy plan na poszczególne świąteczne dni, zamykający się w lenistwie przed telewizorem i odwiedzinach babci. Oczywiście zabraknąć nie może obowiązkowego moralizatorstwa, że prezenty to nie wszystko, przy jednoczesnym rozpływaniu się na temat świątecznej atmosfery (czytaj: ozdób, śniegu i popkultury) i zapachu piernika (obowiązkowa zbitka leksykalna). Na koniec oklepane życzenia dla czytelników i kurtuazyjne zapytanie: A jak Wy spędzacie Święta? Piszcie w komentarzach. Zostawcie linki do siebie, z chęcią wpadnę, zawszę się odwdzięczam! Może obserwacja za obserwację? Jestem otwarta na propozycje, paaa ;*

Widzicie, w tych kilku zdaniach oszczędziłem Wam czytania tych wszystkich pomyj. Na szczęście Ty, Drogi Czytelniku, zagubiłeś się na blogu wartościowym, niesłychanie kreatywnym i atrakcyjnym, który na dodatek nie został jeszcze odkryty przez zbyt duże grono internautów. Poczuj się elitarnie!

Żeby nie pozostawać gołosłownym w dalszej części notki muszę napisać coś ciekawego. No to będzie anegdotka! Otóż, kilka dni temu, w ubiegły piątek byłem sobie z Ojcem na Starym Rynku, na Świątecznym Kiermaszu. Znając mojego kompana, wiedziałem że będzie ciekawie. Wy jeszcze nie wiecie dlaczego...

Tato mój jest niesłychanym gawędziarzem, trochę wyalienowanym z rzeczywistości. Często opowiada nieistotne z punktu widzenia rozmówców rzeczy o kolegach profesorach, bylinach czy skostniałych strukturach uniwersyteckich. Zdarza mu się również powtarzać farmazony zasłyszane z siódmej ręki, tudzież rozprawiać o sprawach, o których nie możemy mieć pojęcia (niuanse polityki Putina czy teologie dziwnych i zapomnianych religii to tylko niektóre z przykładów). I tak od drewnianego straganika, do drewnianego straganika, z każdym toczyliśmy przynajmniej kilkuminutową dysputę o produktach i wyrobach lub totalnych bzdurach. Na tureckich stoiskach Ojciec trąbił, że jestem prawie jak Turek, żebym mu coś poopowiadał o tych słodyczach (sporą część widziałem pierwszy raz na oczy, a inne nawet na mój gust były po prostu tandetnymi, stylizowanymi podróbami), trochę próbowaliśmy, po czym odeszliśmy nie kupując nic... Na straganie z dziczyzną urządziliśmy sobie dwudziestominutową pogawędkę o unijnych absurdach, nowych metodach wędzenia, polskich wyrobach na Zachodzie, mitycznych gościach z Niemiec, którzy być może chcieliby kupić oferowane wyroby mięsne, po czym odeszliśmy nie kupując nic. Przy grzanym winie, pajdach chleba ze smalcem, zakątku pełnym przypraw i stoisku rosyjskim również były żarty i rozpaczliwe próby zainteresowania naszych kubków smakowych, odeszliśmy jednak, nie kupując nic. Zjedliśmy za to oscypka z żurawiną, skusiliśmy się na kilka litewskich wędlin i białą, syberyjską słoninę, a także (to już w innej budce) wyborne migdały w polewie z cynamonem i z kawą. Ojciec ma jaja, paplał z każdym (czasem chciałbym być tak kontaktowy i społeczny jak On), obeszliśmy wszystko i nie daliśmy się wciągnąć w zakup niczego, co nie było w planie. Pewnie pojedlibyśmy więcej i nie okłamywalibyśmy nikogo, że wrócimy na jego stoisko, gdyby nie wcześniejszy obiad w Pekinie (zupa kwaśno-pikantna, kuleczki wieprzowe w sosie słodko-kwaśnym z ryżem i warzywami, banan w cieście z kokosem robią swoje). Taaak, to był radosny, PRZEDŚWIĄTECZNY dzień ponad klasę średnią.

Zdecydowaliśmy, że za rok również odwiedzimy Kiermasz Świąteczny. Może pogoda pozwoli i uda się zobaczyć lodowe figury? Choinka przy Poznańskim Ratuszu jest w tym roku bardzo zjawiskowa (lepsza niż ta z butelek), a idąc od strony Placu Wolności przechodzimy przez malowniczą świetlistą bramę. Na samym zaś Placu Wolności jest masa małych święcących elementów z logiem sponsora, firmą Enea. Cóż, lepiej tak niż oblepianie reklamiskami...

Jakoś po przeczytaniu tej całej historii stwierdzam, że dla osób postronnych, może to być raczej miałkie i mało interesujące. Musielibyście jednak widzieć pocieszną niefrasobliwość dwóch głównych bohaterów historii - mnie i mojego Szanownego Rodzica.

Jako, że dzisiaj Wigilia i wszyscy boggerzy składają życzenia swoim Czytelnikom, nie mogę zbytnio odstawać od reszty stawki, jeszcze przestaniecie mnie czytać #strach_w_oczach! Zrobię to jednak nietypowo, pragnę bowiem dołączyć do życzeń zamieszczonych w darmowym informatorze ZUS (jakie to odrażające pójście na łatwiznę, prawda?). Swoją drogą kupa śmiechu z tym czterostronicowym wydawnictwem.

Pięknie! Grafik najpewniej płakał jak projektował!
Ludzkie zdrowie zdaje się być szczególnie istotne dla instytucji!
(z: ZUS dla Ciebie, Magazyn informacyjny dla klientów
Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
)

Niektórzy tutaj wierzą tylko w to co widać,
mają zakodowane piekło jak Blizzard!
                               ~Quebonafide, Paulo Coelho

PS: Rozkminiliście ten boski panczlajn powyżej? Diablo!

Zdjęcie Świątecznego Marketu w Goslar pochodzi z: flickr.com, dokonałem delikatnego retuszu kolorów.

piątek, 19 grudnia 2014

RECENZJA #52: Universum - Planet ANM/EjlotSounds


Niewiele ponad rok temu pisałem swoją pierwszą "kreatywną" recenzję muzyczną. Pamiętacie co to był za krążek? Pas Oriona! Z nieskrywaną dumą i nostalgią wspominam tamten wpis, całkiem nieźle bawiłem się redagując autobiograficzny wtręt nadziewany smutnymi wersami Planeta (kliknij tutaj, żeby przeczytać).

A teraz? Słucham sobie muzyki leniwie i komfortowo, z gorącą herbatką i nadziewanym piernikiem, w cieplutkim szlafroku. Kilka minut temu skończyłem rozwieszać świąteczne lampki i złote łańcuchy nad biurkiem. Na stojaku z płytami, obok zdjęcia z wakacyjnego wyjazdu z Dziewuchą, znalazła się mała choineczka. Słowem: cholernie dużo może się zmienić w ciągu jednego roku. Można zbudować na nowo całe Universum! Rok temu minąłem Pas, jestem w domu!
 
Tradycyjnie przypominam o mojej nieobiektywności i zogniskowaniu uwagi na tekstach (sorry Eljot, chciałbym napisać coś świadomego i kompetentnego o Twoich świetnych podkładach, ale... bliżej mi do słowa pisanego, niż nutek). Przebrnijmy więc przez cały krążek. Kawałek po kawałeczku.

1. Universum
Świetne pianinkowe wprowadzenie, dużo refleksyjnych odwołań do poprzedniej płyty, to na plus. Red alert: nawiązania i metafory do przestrzeni kosmicznej powoli się wyczerpują! Refren raczej nie przypadł mi do gustu, początkowo miałem problem ze zrozumieniem środkowej kwestii wyskrzeczanej przez wokalistkę, ale wyjście z Rośnie Tweee Uniweeersuuum! jakoś ratuje sytuację. Druga zwrotka Radka ciut gorsza od pierwszej, na moje ucho oklepana, dobrze że pod koniec nawiązuje do refrenu, co ponownie ratuje sytuacje. Już drugi raz. Oby to były słabe dobrego początki... Klawiszowe wariacje w drugiej szesnastce zapisuję po stronie zalet! Ale nie wpadła mi w oko ta czerwona sukienka, oj nie wpadła... Osobiście żałuję, że refrenu nie wykonała Justyna Kuśmierczyk albo K-Leah...

2. Pęd powietrza (ft. Rover)
Chaotyczny kawałek, ale chyba taki właśnie jest pęd powietrza... Wykorzystywanie fragmentów utworów Fatum zawsze na propsie, a agresywny, elektroniczny bit pasuje jak ulał! Co do zwrotek dwóch Panów... Żaden punch nie utkwił mi specjalnie w pamięci. Sierść i mięso kocurów się pali. No pali się i co? Rover rozwija się technicznie, co dobrze wróży w perspektywie nowych solowych materiałów, ale ta gościnka trochę trąci odrzutem i koktajlem pretensji. Moim skromniutkim zdaniem, tym razem raperzy nie zaplanowali sensowej linii emocjonalnej numeru, nie widzę punktu kulminacyjnego, a temat przewodni gdzieś nam przenika przez palce... Jak wiatr? I mamy wiele krzyku o niczym. No cóż, po Jestem Legendą ostrzyłem sobie zęby na ponowną kolaborację. Zawiodłem się.

3. Jekaterina nie żyje
Oho, już sam tytuł odpowiednio elektryzuje. Panorama na wstępie potęguje klimat niepewności i dyskomfortu. To była piękna, chora jazda z tym ideałem wymyślonym przez Planeta. I właśnie przez pryzmat tych wszystkich wcześniejszych kawałków, trójkę na krążku przyjąłem ciepło i życzliwie. Kilka fajnych zmian tonacji i barwy głosu w nawijce nie uszło mojej uwadze, cała seria nawiązań do Amy Winehouse smaczna i nienachlana. Gdyby to nie było pożegnanie Jekaterinki, to numer zaliczyłbym do najsłabszych na płycie, ale tak - jest ok. Jak do tej pory TYLKO okej!

4. Siema Hejter (ft. Pyskaty)
Siema Werter! Oj, przepraszam, coś mi się pokręciło. Lubię takie niuskulowo/trapowe wycieczki Radka, tego najbardziej mi brakowało na Pasie. Muszę także przyznać, że Pysk popłynął rewelacyjnie, dając najlepszą gościnną zwrotkę na płycie. Ależ on jest świeży po (i na) tym PitStopie! Dystych, którym podsumował swoje trzy solowe materiały, jest po prostu mistrzowski! Hmm... Po chwili zastanowienia stwierdzam, że wszystko tam jest mistrzowskie! Dystans w swojej zwrotce uratował gospodarza przed byciem zjedzonym. Lepszy Fanbase Emo niż Fanbase Gender & tortowa z Biedronki! <3 Płyta zaczyna hulać od 4 kawałka!

5. Dupy z LO
Celnie wypunktowany temat! Ach, liceum... Siatkareczki, tancereczki, nieśmiałe, ale zadbane proce... Aż sobie przypomniałem, że ktoś tam organizuje spotkanie wigilijne naszej starej klasy, ale coś nie mam ochoty iść... Ale do rzeczy: mocne, życiowe wersy Planeta. Sam z zainteresowaniem patrzę na rozwój poerazmusowych związków Polek z Turkami! Z tym drzewem nie do końca łapię przenośnię, chodzi o jakiś emocjonalny tartak? Kiedyś miały życie w dupie, teraz mają w brzuchu - nie da się bardziej bezpośrednio. Ja to lubię, chuj ci w pałę! Piskliwa wariacja w refrenie dodaje egzotycznego smaczku, świetnie uzupełnia klimat. Ten numer to kandydat do najlepszego na płycie! Ale klip cieniutki jak barszczyk, jakieś inspiracje Bondem, lecz same przeciągania się lasek... Nie żebym był waginosceptykiem, ale zabrakło w tym jakiegoś błyskotliwego pomysłu.

6. Nie mam już sił
Wita nas odważny, demotywujący refren zaśpiewany à la The Game. Krótki strzał. Na początku byłem oburzony - toż to Potrzebuję tego 2! Ale nic bardziej mylnego, po chwili zastanowienia i krótkiej, sztucznawej (obstawiam, że ustawionej) rozmowie zacząłem dostrzegać niuanse. Tym razem to chyba krótkotrwałe zwątpienie, w Potrzebuję tego mam przed oczyma dużo dłuższy marazm. A tutaj? Planet zapewne wróci do biegania i skoków bez lekceważenia ogumienia! Za wykminienie linijki z Markiem Chapmanem - potężne oklaski!

7. Esperanto
Francuski sampelek, jasny Planet, fajny teledysk. Nic dziwnego, że to poszło na drugi singiel! Nie lubię tylko tych fetyszów z zezem i skrzywionym uzębieniem, a motyw pojawił się już w Baśce - ghrr! Gavlyn, Gavlyn, mam w pamięci kilka głębszych wieczorów, kiedy w tle zapętlaliśmy ją w opór! W ogóle fajny motyw przewodni numeru, że niby Esperanto, brak barier w komunikacji! Też bym się wkurzył, jakby mi wmawiali, że ten kawałek jest smutny! Jest bardzo, bardzo pozytywny, jak na standardy Radosława ma się rozumieć! ;)

8. Czy pozwolisz
Ale już się rozpisaliśmy, w Internetach to niedopuszczalne! W twórczości Szczecinianina cenię to, że potrafi skupić się na drobnym elemencie (osoba, zdanie, wspomnienie) i wokół niego zbudować fabułę opowieści. Taką sytuację mamy w tym przypadku. Jest emocjonalnie, rozśpiewanie (w ogóle Planet podśpiewuje i nuci prawie w każdym refrenie). Czyżbym widział nawiązanie do Wyścigu z czasem? Świetny film! A talerze i bębny w podkładzie siedzą miodnie! Typowy numer na wypełnienie płyty; bez fajerwerków, bez niewypałów.

9. Mentalista
Rzeka marzeń, wtórne punche z Doktorem Housem, Spielbergiem, braćmi Wright... Zdaje mi się, że MNIA jest już jednoosobową manufakturą dobrych wstawek, lecz śpiewanych na to samo kopyto. Jest jeszcze Miuosh, ale choć przyjemnie szczery i nawet zaskakujący, to nadal nastawiony na naturalistyczny opis syfu. (Nie)wszystko dobrze grane jest - EjlotSounds! Kto by się spodziewał, jak dla mnie najsłabszy joint, do którego nie chce mi się specjalnie wracać... A obsada fajna, niby antagonista Patokalipsy miewał już gorsze występy, zasadniczo może zbyt ostro oceniłem również Aleksandra? Utwór jako wypychacz krążka i wsparcie promocyjne pewnie zdał egzamin.

10. OOBE
W jednym zdaniu? Procenty sprawiają, że Planet czuje się jakby tracił kontrolę i był poza swoim ciałem. Ale zasadniczo ciężki track do interpretacji dla audytorium, dość mroczny i wielowątkowy. Że niby wóda to ta druga kobita, za którą podmiot liryczny dostaje w pysk? Odrobinę męczący, monotonny podkład. Znów jestem umiarkowanie zadowolony z odbioru.

11. Sara
Na szczęście mamy przełamanie przytłaczającego klimatu. Kolejny powrót do przeszłości. Coś dużo mamy takich wycieczek na Universum. Może Sara to jakiś substytut Jekateriny. Coś w klimacie... Paznokci Małpy? Leciutki, przyjemny dla słuchacza numer na kojącym beacie. Tylko ta wstawka z Szatana z 7 klasy... No nie lubię takich akcji, co ja na to poradzę, chociaż Joker w kolejnej ścieżce siedzi...

12. Mroczny rycerz
Pamiętam, jak słuchacze zaniepokoili się, że cała płyta będzie komiksowa. Niektóre wersy mogą być odbierane jako utożsamianie się z postacią ze środowiska DC Comics, chociaż chyba bardziej chodzi o te dziwne lęki/fascynacje Planeta nietoperzami i zwykłą sympatię do obrońcy uciśnionych. Wykorzystanie Damiana Basińskiego w klipie to dobry pomysł. Podkład świetnie nabiera rumieńców i koresponduje z nawijką.

13. Wszystko znieść
Specyficzna wariacja kawałka motywacyjnego. Wyobrażam sobie, że może to pomóc niektórym słuchaczom na życiowych zakrętach (coś jak Trzeba Żyć Te-Trisa). Solidne outro, ale bez niczego, co pozostawia szczęki na glebie. Nawiązania do numerów z Pasu Oriona, przekonują nas, że jest w tym wszystkim jakaś ciągłość, a kolejne płyty są ze sobą mocno powiązane. Fajne gitarowe wtręty na podkładzie.

6. Gra o Tron (ft. Arik, Kato, Niti) // SPECIAL EDITION
No i może ze trzy słowa o dodatkowym utworze na krążku w edycji dwupłytowej. Piękna wstawka wokalna, prawdę mówiąc nie jestem pewien, czy to nie jakiś sampel, ale podejrzewam, że to nieznana mi Niti. Planet tutaj buńczucznie, bezkompromisowo, o tym, że środowisko jest kijowe. Arik i Kato słychać, że wyszlifowane zwroteczki. Arik ciągle nawołuje Radka, fajny punch o berserkerze i de nekst best. Widzę w nim spory potencjał, już kilkanaście miesięcy temu zasiliłem jego fanbase. Kato zaś świetnie bawi się powiedzonkami i to jego patent na zwrotkę (pieniądz leży na ulicy, my wolimy podnieść głos czy czarna owca jest syta, młode wilki głodne śpią). Niezbyt odkrywczy temat, ale szkoda, że utwór nie znalazł się również na zwykłej wersji krążka. Przydałby się tam dosadniejszy Planecior w stylówce z #hot16challenge.

Oj, czas przejść do podsumowania. Powiem Wam, że Pas Oriona siadł mi dużo lepiej. Większość ze zwrotek Planeta pozostawiła mi wtedy w pamięci jakiś jeden, dwa mocne wersy. I tutaj zdarzają się przebłyski, ale tekstowo i stylistycznie Universum jest dla mnie nie do przebrnięcia na jeden raz. Fajnie, że Radek kombinuje z flow bardziej niż zwykle, wplata ciekawe hasztagi odwołujące się do mniej znanych postaci popkultury, poprawił dykcję i ma lepszych gości (choć tylko Pyskaty rozje*ał), ale miałem nadzieje na większe oddryfowanie od poprzedniego wydawnictwa ze stajni Aptaun (dupkom i nietoperkom już dziękujemy, kosmos i przeszłość też powoli się przejada...). Dałbym płycie 3.5/5, ale nie sposób nie docenić pracy jaką włożył Eljot, który teraz wyciąga płytę za uszy. Dlatego delikatnie naciągnięte 4/5! Szkoda, że w edycji specjalnej na drugiej płycie nie znalazły się wszystkie instrumentale... Skoro to klasyczna kooperacja MC-Producent, byłoby to uzasadnione, a mimo przyzwoitego poziomu remixów, wolałbym sobie puścić "czystego" Eljota niż maxisingiel utworu, który nie jest czarnym koniem tych zawodów. Artwork, cóż... Poprawny, z daleka twarz wygląda rewelacyjnie, z bliska już znacznie gorzej. Dziwią te ostre, trawiaste ni to cienie, ni to coś... No i chyba ciut za dużo błyszczących gwiazdeczek #czepiam_się_wszystkiego, #grawitacji_też_się_oberwie!
 
Myślę, że gdybym nie znał Pasa Oriona prawie na pamięć, Universum zrobiłoby na mnie dużo lepsze wrażenie... Spotkamy się pojutrze, tej sceny nie opuszczę - czekam więc na rozwój wypadków, żeby już bez sentymentów wypunktować kolejne produkcje. Tym razem udało się wyrwać spod Klątwy Aptaun, ale tylko o włos. Naprawdę o włos...

No, ciekaw jestem czy znaleźliście czas i chęci na przeczytanie ponad trzech stron maszynopisu... Jeśli tak, to bardzo mi miło, czekam na konstruktywną krytykę, zapraszam na fanpage Kultura & Fetysze lub do posłuchania moich rapowych smętów (kliknij tutaj, żeby posłuchać). Pięć!

Okładka płyty pochodzi z oficjalnego facebookowego profilu Aptaun.

niedziela, 14 grudnia 2014

RECENZJA #51: Zakochany tyran - Hinako Takanaga


Oj, ostatnimi czasy czytam sporo dziwacznych rzeczy. Dawno nie miałem w rękach żadnej japońskiej mangi (ostatnio to chyba Dragon Ball Z, Naturo albo coś równie mainstreamowego). To od czego by tu zacząć? WIEM! Manga o gejowskich rozterkach (tzw. Yaoi) będzie w sam raz!

Trzy tomy Zakochanego tyrana przeczytałem trochę dla beki, żeby zobaczyć, czy da się przez to przebrnąć. Cóż... Dało się. Perypetie Souichi Tatsumiego i Tetsuhiro Morinagamy, czyli doktoranta i studenta pierwszego roku z Wydziału Rolnictwa na Uniwersytecie w Nagoi, są gimnazjalne, wręcz absurdalne, a emocje towarzyszące odrzuceniu i tęsknocie są wielokrotnie wywlekane na wszystkie możliwe strony, ale czytało się bezmyślnie, szybko i dość przyjemnie.

Młodszy chce, starszy jest homofobem z przykrymi doświadczeniami, ale koniec końców udostępnia koledze kakaowe oczko. Potem homofob drze się wniebogłosy, zarzeka się, że nie będzie więcej tego robić, ale później na swój sposób zaczyna rozglądać się za męską pieszczotą. Tak mniej więcej wygląda zarys fabuły w recenzowanym tytule. Przez kilkaset stron. Czasem poważniejsze, przykre doświadczenia z przeszłości, czasem więcej humoru i lekkość. Tomów jest jak na razie osiem, na polski przetłumaczono i wydano pięć, ja przeczytałem zaledwie trzy. To uprawnia mnie do napisania recenzji #rzetelność_polskiej_blogsfery

Sceny erotyczne zostały naszkicowane bez większych szczegółów, choć kształty wyprężonych fallusów przy zaledwie odrobinie wyobraźni są empirycznie dostępne. Hinako Takanaga (rysowniczka i scenarzystka) wyraźnie lubuje się w szkicowaniu wszelkiego rodzaju płynów ustrojowych. W niektórych kadrach dłonie bohaterów wręcz ociekają od nasienia i soku jelitowego. Sporo śmiechu!

Bardzo miłe jest to, że autorka często kieruje losami postaci uwzględniając życzenia czytelników, którzy ponoć nieustannie zapychają jej skrzynkę mailową najróżniejszymi prośbami (np. chcę zobaczyć wniebowziętego kouhai*, proszę, proooooszę!). To fajny rodzaj twórczej interakcji, wyszło lepiej niż w Rycerzu Agacie z Demlandu...

Gwoli ścisłości muszę napomknąć, że saga o dwóch (tfu!) homosiach jest sequelem innej mangi (Challengers). Ciężko mi powiedzieć, czy ona również traktuje o wyzwolonych orientacjach seksualnych, chyba nie. Jako przebieżka Zakochany tyran sprawdził się znakomicie, bo teraz w łapki wpadło mi coś naprawdę mocnego - Death Note. I to jest dopiero solidna powieść graficzna z sensacyjną, zapierającą dech w piersiach intrygą. Zakochany tyran to zaledwie ciekawostka, miałki przerywnik, materialny dowód moralnej degrengolady, którym nie powinni zajmować się ludzie poważni. Myślałeś o prezencie dla kolegi, który jest trochę nie-ten-teges? Można rozważyć wydawnictwo ze stajni (dobór słowa nieprzypadkowy) Kotori!

PS: Powstała nawet adaptacja anime i słuchowisko! #ejakulacja_radości

PS2: Nad tekstem pracował zespół redakcyjny złożony z ludzi różnej rasy, narodowości, przekonań i wierzeń. Tekst nie ma na celu urażenia niczyich uczuć, wszelkie podobieństwa do prawdziwych postaci i faktów są przypadkowe. Smile and keep dystans Człowieniu! ;)


* kouhai - dosłownie młodszy stażem/wiekiem, określenie używane w zorganizowanych grupach społecznych, takich jak szkoły czy kluby sportowe. Widzicie ile możecie się nauczyć na blogu Kultura & Fetysze!?

sobota, 13 grudnia 2014

RECENZJA #50: Carcassonne - gra planszowa


Nie lubicie zbytnio czytać, co? No to jubileuszowa, pięćdziesiąta recenzja będzie krótka i zwięzła. Od jakiegoś czasu widuję na przystankach tramwajowych reklamy znajomej gry planszowej: Carcassonne. Ponoć już 7 milionów sprzedanych sztuk na całym świecie (na moim pudełku jest jeszcze napisane, że sześć). To co, warto iść za stadem i kupić zestaw podstawowy?

Warto! Kolorowe, starannie wykonane elementy (figurki, tor zwycięstwa i płytki terenu), duża grywalność (grać może maksymalnie pięciu ludzi, po rozbudowaniu o dodatki nawet więcej, aczkolwiek przy więcej niż trzech osobach robi się chaos i męczy długie oczekiwanie na swoją kolejkę) i akceptowalny czas trwania jednej partii (na opakowaniu znajdziecie informacje, że to maksymalnie 45 minut, ale w rzeczywistości zazwyczaj bawimy się dwa razy dłużej) to główne zalety produktu. Rozczarowuje tylko brak woreczka (dodany w jednym z dodatków...) i minimalistyczna instrukcja, która zostawia pewne drobne niuanse do rozstrzygnięcia samemu, podczas zabawy. No i płytki punktacji również powinny znajdować się już w podstawce, bo zapamiętywanie ile razy ludzik okrążył tor niepotrzebnie zawraca nam głowę.

Oczywiście losowanie płytek wiąże się z dużą przypadkowością rozgrywki, ale nie jest to zbyt irytujące, po prostu cały czas musimy korygować naszą strategię, trochę jak w Pokerze. Gdy już znudzi nam się granie tylko podstawowym zestawem z dużego, niebieskiego pudła, możemy dokupywać liczne dodatki, które jednak mocno udziwniają rozgrywkę. Moim skromnym zdaniem świetna zabawa jest wynikiem prostoty, a płytki opactw, katedr, smoki, wozy, wieże, wiedźmy itd. to już fanaberie, mające na celu wyciągnąć więcej pieniążków z naszych pocerowanych kieszeni (można się szarpnąć na rozszerzenie, ale na pewno nie polecam grania z wieloma dodatkami naraz, szczególnie początkującym). Każdy dodatek na siłę stara się wnieść coś nowego do zabawy, a ja z radością przyjąłbym taki, który dodaje powiedzmy... 50 różnych płytek terenu. Wtedy to byłoby coś!

Na zdjęciu zaimprowizowane rozwiązanie: lniany woreczek używany
w domowym piwowarstwie, tutaj: do losowania płytek; śpieszę również
z wyjaśnieniem, że w moim pudle jest więcej płytek niż normalnie, bo
dodałem elementy z dwóch dodatków (Opactwo i Burmistrz, Karczmy i Katedry).

Oprócz klasycznych gier planszowych (Szachy, Scrabble, Alkochińczyk), Carcassonne to moja ulubiona pozycja. Może w swojej karierze nie grałem w oszałamiającą liczbę gier, ale w kilkanaście mi się zdarzyło. Nie odkryję tutaj Ameryki, ale Niemiec Klaus-Jürgen Wrede odwalił kawał dobrej roboty. Polecam nawet tym, którzy takie zdziecinniałe dziedziny kultury omijają szerokim łukiem! Adekwatna cena: około 70 złotych, zbędne dodatki latają zaś po pół stówy. Pomysł na prezent dla dzieciaka z podstawówki? Zdecydowanie!
 
Obserwuj najnowsze posty na Kultura & Fetysze!

piątek, 12 grudnia 2014

RECENZJA #49: Nestle After Eight Mousse


Jako cichy fan marki Nestlé After Eight z nieskrywanym zainteresowaniem powitałem linię deserów, która całkiem niedawno swój debiut zaliczyła na półkach sklepów sieci Biedronka (niestety, do tej pory dorwałem jedynie dwa opakowania przysmaku, Renatce zaś - koleżance mamy z Urzędu - mimo starań nie udało się uraczyć podniebienia recenzowanym przeze mnie produktem).

Ogólnie rzecz biorąc mamy deser typu Mousse i bliżej nieokreślony, jogurtowo-kremowy twór, któremu nie nadano konkretnej podnazwy handlowej (zresztą sami zobaczcie na zdjęciu powyżej - bardzo, bardzo dziwny zabieg).

Zacznijmy od krótkiego omówienia drugiego rodzaju deseru, tego tajemniczego. Konsystencja dość płynna, ale nie wodnista. Duża przewaga czekoladowej zawartości (czekolada raczej nie gorzka, ale bez wątpienia również nie mleczna, powiedzmy zatem... deserowa, z dużą zawartością kakao). Charakterystyczny smak mięty utrzymuje się w ustach jeszcze długo po spożyciu. Gdybyśmy mieli do czegokolwiek to porównać, wskazałbym Zott Monte z odwróconymi proporcjami jasnych i ciemnych składników, oczywiście z poprawką na odświeżające zielsko. Prawdę mówiąc, deser wydaje się odrobinę zbyt słodki i zdecydowanie bardziej spodobał mi się Mousse.

Wspomniany wyżej Mousse to leciutka pianka, która ustępuje już pod lekkim naciskiem łyżeczki (słychać nawet pękające bąbelki powietrza). I dopiero to w pełni przypomina mi w smaku nienachlane, kwadratowe ciasteczka, być może dlatego, że orzeźwiający mus poprzekładany jest nieregularnie płaskimi warstewkami czekolady. Nie jest za słodko, lecz odpowiednio miętowo. Delikatnym minusem jest to, że jeśli spożywamy smakołyk bezpośrednio z lodówki, odrobina czekolady zostaje na ściankach opakowania i ciężko ją stamtąd zeskrobać (a czekoladę wyrzucać do kosza przecież bardzo przykro). Wykwintny deser!

Na pierwszym planie Mousse!

Powiedzmy sobie szczerze: za 5 złotych nie znajdziemy niczego tak wyrafinowanego, podkreślmy bowiem, że w opakowaniu dostajemy cztery porcje, każda po 57 gram musu lub 70 gram w przypadku tego drugiego. Polecam grać na konsoli i być karmionym mlecznym musem przez dziewczynę, my idea of fun.

Obserwuj najnowsze posty na Kultura & Fetysze!

środa, 3 grudnia 2014

RECENZJA #48: Ksin. Początek - Konrad T. Lewandowski


Wstyd się przyznać, ale zaledwie kilka dni temu dowiedziałem się o istnieniu Królestwa Suminoru, Zbójeckich Kniei czy Puszczy Upiorów. Niewiele mówiły mi terminy takie jak: zmysł Obecności, Przemiana Onego i Stara Magia. Mogłem jedynie domyślać się różnic między porońcem, wyrodźcem a martwiakiem. No i kim do cholery jest ten cały kotołak?

Jakże potrzebne jest poszerzanie świadomości młodszego audytorium! Z pewnością relatywnie niewielu czytelników cofa się bowiem do chlubnej, acz odrobinę zapomnianej, peerelowskiej przeszłości polskiej fantastyki. Jak dowiadujemy się z tylniej okładki: [Ksin. Początek - przyp. autora] łączy nieznaną wcześniej historię pochodzenia Ksina i mikropowieść Przybysz, czyli najstarszy, teraz rozszerzony, tekst o kotołaku. Wydawnictwo Nasza Księgarnia daje nam zatem świetny pretekst do poznania jednej z najbardziej znanych serii fantasy w polskiej literaturze w dopieszczonej i rozbudowanej formie.

Powiem szczerze, że do zainteresowania książką przyczyniła się schludna, intrygująca okładka opatrzona lakierem wybiórczym, przywołująca skojarzenia z najsławniejszym ostatnimi czasy pogromcą potworów - Wiedźminem (białe włosy, fantazyjny miecz, skórzany pas mogący pełnić funkcję schowka na eliksiry). Jedynym elementem, który przypomina Ksina znanego z kart powieści jest koci chód, znajdujący swój wyraz w charakterystycznym ułożeniu stóp bohatera. Szara skóra, bezbarwna czupryna i ludzkie paznokcie nijak nie przystają do świata przedstawionego.

Do rzeczy jednak, co mi się w pozycji podobało? Rozbudowane, brutalne uniwersum jest nakreślone zręcznie i pieczołowicie. Mamy gubienie wianków, flaki i soki trawienne, a także religijny fanatyzm. Chory, spaczony padół łez! To co zasługuje na szczególną uwagę, to bardzo racjonalny system magii (choć momentami przydałoby się większe odsłonięcie tajników sztuki) i szarości świata, objawiające się na przykład w symbiotycznych wampirach czy pożytecznych ghulach (swoją drogą świetne autorskie spojrzenie na tego typu monstra). Początkowo zdaje się, że mamy do czynienia z dwoma odrębnymi opowiadaniami, które nie mają ze sobą związku, ale na końcu okazuje się, że... cśśś! Mi dość szybko udało się pokojarzyć fakty, szczególnie że bystry czytelnik odnajdzie wskazówkę już w kilkuzdaniowym streszczeniu na tyle okładki. Tak czy owak, zabieg przeplatanki sprawdził się znakomicie, podobnie jak zaskakujące wprowadzanie nowych bohaterów (mowa tu m.in. o Hamniszu) i obfite historyczne dygresje dotyczące np. gospodarki bagiennych krain.

Minusy? Miejscami przegadane i drętwe dialogi, które na siłę starają się wyjaśnić bariery prostszych rozwiązań (dywagacje Hamnisza z Muskarem to świetny przykład; może warto jednak zostawić parę niedomówień, licząc na intelekt i przychylność odbiorcy?) lub miejscami drażniące niedostosowanie języka i zachowania do sytuacji (król Redren i jego spontaniczny, plebejski sposób bycia). Bestiariusz dodany na końcu książki zraził mnie niekonsekwencją w opisie pająkołaka w stosunku do fabuły, a także złączeniem wampirów i ghuli w jedno hasło. Szkoda, że autor nie podszedł do zagadnienia bardziej encyklopedycznie lub nie pokusił się o dalej posuniętą archaizację tekstu. Od biedy można by się również przyczepić do kiepskich tytułów rozdziałów (Pojedynek, Imię, Dziewczyna, Negocjacje... seriously?), ale byłoby to zbytnim czepialstwem.

Podsumowując: zdecydowanie polecam pozycję, która trzyma w napięciu do samego końca, a historia jest prowadzona dojrzale, przemyślanie i spójnie (przynajmniej do momentu incydentu ze świątynią zapomnianego boga Ara). Jestem miło zaskoczony faktem, iż poznałem nowego, ciekawego odmieńca, który wymyka się stereotypom i staje się szlachetnym obrońcą uciśnionych. Krzepiące jest również to, iż nieznacznie zmniejszyłem poziom swojej czytelniczej ignorancji. Jeśli lubicie luźny styl Jacka Piekary z pewnością pióro Konrada Tomasza Lewandowskiego przypadnie Wam do gustu. Zresztą samo nazwisko musicie kojarzyć, ale uprzedzając kolejne zapytanie - nie, to nie ten, co strzelił 4 bramki Realowi w Lidze Mistrzów. To ten od Nagrody Zajdla z 1995!

Podobał Ci się wpis? Obserwuj najnowsze posty na Kultura & Fetysze lub sprawdź inne recenzje książek!

niedziela, 30 listopada 2014

RECENZJA #47: Maślane ciastko owsiane LIMARO


Kontynuujemy szalone tempo nowych wpisów. Dzisiaj krótko i na temat - maślane ciastko owsiane firmy LIMARO, spożyte przeze mnie podczas meczu Lecha Poznań z Górnikiem Zabrze. Życie pełne przygód, jeeee!

Do rzeczy jednak: obawiałem się, że ciastko będzie zbyt twarde, ale ku mojemu zaskoczeniu dość łatwo rozpuszcza się w ustach! Płatki owsiane są pozbawione wszelkich twardych elementów, które czasami przytrafiają się w tego typu produktach. Nie ma więc mowy o żadnych łuskach, łupinach, orzechach arachidowych, kryształach słonecznych etc.

Tym, co dodaje smaczku całości jest cynamon, który zawsze stanowi fenomenalne dopełnienie smakołyku. Zastanawiałem się nawet, czy nie wyczuwałem delikatnego posmaku jabłek, ale to najprawdopodobniej wina mojej wyobraźni (wiecie, takie zakotwiczenie, że jak cynamon, to szarotka, jak szarotka to świeże jabłuszka).

W składzie czytamy: płatki owsiane (41%), masło (21%), cukier, mąka żytnia, jaja, cynamon. Żadnych barwników, stabilizatorów czy innego badziewia, a mimo to produkt mógłby wytrzymać przynajmniej do końca stycznia. Cudowne źródło błonnika i lekka przekąska, świetnie współgra z soczystymi owocami takimi jak gruszka czy zielone winogrono. 80 gram to idealna porcja na drugie śniadanie w przerwie między lekcjami lub na uczelni. Nie za dużo, nie za mało. Polecam, szczególnie miłośnikom cynamonu!

Obserwuj najnowsze posty na Kultura & Fetysze! Sprawdźcie także całkiem sensowną stronkę Zakładu Produkcji Artykułów Spożywczych LIMARO z Mosiny (niejeden bloger mógłby pozazdrościć szablonu). Trzymacie się!

sobota, 29 listopada 2014

RECENZJA #46: Zniszcz ten dziennik - Keri Smith


Jak ubogi musi być współczesny człowiek, żeby ujścia swoich emocji i osobowości szukać w poniewieraniu książki? Daleki jestem od patetycznych haseł typu: książka jest naszym największym przyjacielem, a przyjaciela tak się nie traktuje!, po prostu prymitywizm XXI-wiecznego społeczeństwa (i jego artystów) jest przerażający. I może rzeczywiście prezentuje tutaj absolutny brak dystansu, ale chodzić z dziennikiem pod prysznic? Malować włosami? Przecinać kilka kartek na raz? W jakim celu?

Wiecie co jest kreatywne? Wymyślenie interesującej bajki dla dziecka. Naszkicowanie zimowego pejzażu. Napisanie recenzji serialu, który oglądałeś kilka dni temu. Powiedzenie nietuzinkowego komplementu swojej Drugiej Połówce. Nawet pieprzone zaszycie sobie gaci jest bardziej kreatywne niż wylewanie kawy na papier! Błyskotliwa i twórcza myśl powinna (przynajmniej w moim mniemaniu) wykraczać poza bazgranie i niszczenie spiętych białych kart. Sorry.

Niektóre idee niestandardowych książek wydają się sympatyczne, np.: Wszystko co mężczyźni wiedzą o kobietach pióra Alana Lowell Francisa czy wszelkie nurty awangardowe bazujące głównie na znakach interpunkcyjnych. To pozwala rozwijać wyobraźnię i dobrze się bawić. Niestety, Zniszcz ten dziennik dostaje ode mnie pałę. Mimo starannego wykonania, formuła kompletnie mnie nie przekonuje i nie odkryję w sobie dziecka poprzez rysowanie krzywych linii podczas biegania. Jestem starym, stetryczałym piernikiem, który woli wydać 25 złotych na kilka czekolad, które bardziej poprawią mu humor.

Oczywiście wielu internatów pieje z zachwytu nad dziełem autorstwa Keri Smith, mówiąc że w życiu lepiej się nie bawili i właśnie tutaj oderwali się od prozy życia codziennego. Cóż, może bardzo zestresowanym pracownikom korporacji, którzy chcą się wyżyć przyda się taka lekturka. Jak dla mnie totalne dno, ale jeśli komuś to w czymś pomoże? Nie widzę przeszkód! W końcu ponad 2 miliony sprzedanych egzemplarzy mówi samo za siebie... Ja nie mam zamiaru dołączyć do stada baranków i wydawać swoje ciężko zarobionych pieniądze w taki sposób!

Chcesz być na bieżąco z nowymi wpisami? Obserwuj bloga na Kultura & Fetysze!

Okładka pochodzi z: http://www.bebio.pl/shop/ksi/zniszcz-ten-dziennik

piątek, 28 listopada 2014

Ulubieńcy listopada!

Wielu (b/v)loggerów uskutecznia coś na kształt katalogu rzeczy, które danego miesiąca najbardziej przypadły im do gustu lub po prostu się z nimi bliżej zetknęli. Trochę mnie już znacie i wiecie, że bardzo lubię eksperymentować z formą (treścią zresztą też), zobaczmy więc jak odnajdę się w takiej stylistyce. Sprawdź również Ulubieńców października!

#JEDZONKO
Najłatwiej i chyba najlepiej byłoby umieścić tu Rogala Marcińskiego, ale wolałbym wskazywać rzeczy, które są stosunkowo nietrudno dostępne przez cały rok. Mam dwa typy: Śledzik na raz Lisnera i miętowe czekoladki Nestlé After Eight, które dostałem od Dziewuchy na urodziny, a uchowały się tak długo, bo o nich zapomniałem. Śledzik na raz to świetna sprawa jeśli masz ochotę przegryźć czymś kolacyjkę, a niezbyt uśmiecha ci się długie stanie przy garach. Czekoladki zaś, wprowadzają delikatny posmak orzeźwienia, poza tym nie sposób zjeść ich zbyt dużo. Ja zazwyczaj kończę w okolicach... czwartej?


#KSIĄŻKA
Nie miałem zbyt dużo czasu na czytanie czegokolwiek poza rzeczami na studia (m.in.: Metodologia Badań Społecznych Nowaka, Cywilizacja współczesna i globalne problemy Golki czy Wskaźniki jakości życia mieszkańców Poznania pod redakcją Cichockiego). Jasne, czasem fajnie przejrzeć sobie coś mądrzejszego, ale ileeee można. Od kilkunastu dni, późnymi wieczorami zanurzam się w świat Ziemiomorza Ursuli K. LeGuin i... powoli się przekonuję! O tej pozycji nie chcę mówić zbyt dużo, bo na pewno będzie recenzja, prawdopodobnie już po Nowym Roku.
#FILM
W tym miesiącu nie zaniedbałem kinematografii. Dobre wrażenie wywarła na mnie Sin City 2: Damulka warta grzechu (choć paradoksalnie zbyt dużo cycków Green zepsuło obrazek), a także Hobbit: Pustkowie Smauga. Średnio siadła mi natomiast Sekstaśma (recenzja tutaj). Wiem, wiem, Nihil novi, ale nie ma czasu i pieniędzy na chodzenie do kina (głównie przez gry). Z czegoś, co premierę miało bardzo niedawno polecam drugi sezon Peaky Blinders, gdzie chłopaki nazwiskiem Shelby przejmują londyńskie rewiry. Mocna rzecz, choć ciut gorsza fabularnie od poprzedniego sezonu (recenzja tutaj).

#MUZYKA
Doszedł do mnie mixtape Kartky'ego w wydaniu specjalnym (Preseason Highlights). Piękna edycja, widać że autor włożył w nią sporo trudu. W środku (czego nie widzicie na zdjęciu) znajdują się polaroidy z ważnymi dla rapera momentami plus jeden unikatowy, którego nie posiadają inni kolekcjonerzy. Mega pomysł, poczułem się wyjątkowo! Cały krążek możecie przesłuchać tutaj (klik), mi do gustu najbardziej przypadły kawałki: '89, Robb Stark, Temperatura łez i oczywiście Czołgamsię z dna.

#GRA
Na początku miesiąca dość ostro pocinałem w FIFA 14 (wreszcie zacząłem sezon i prowadzę Kanonierów do mistrzostwa na wszystkich frontach). Wielką satysfakcję sprawiają treningi skillsów, gdzie dostajemy naprawdę wykręcone zadania typu: przewrócenie kartonów, trafienie w tarcze czy zielone bidony. Gdybym miał większe doświadczenie z serią, pokusiłbym się nawet o recenzję, ale EA Sports rzadko gościło pod moją strzechą. Pod koniec listopada zająłem się nową grą z serii Assassin's Creed z dopiskiem Unity. O Boże, jak można było to tak spierdzielić? Wiadomo, grać się da, ale liczba błędów, bugów, kiepskich rozwiązań jest przytłaczająca (zaledwie kilka dni temu wyszła ponad dwu i pół gigabajtowa łatka, która usprawnia niektóre kwestie). Jak przejdę, zrobię recenzję, przejedziemy się po Unity jak po burej suce!


#KOMIKS
Przyszła paczka z Demlandu, a w niej naprawdę sporo komiksików, Wreszcie nadrobiłem zaległości i przeczytałem większość papierowej twórczości Jakuba Dębskiego. Powiem szczerze: mam mieszane odczucia. Żaden z zeszytów nie przyprawił mnie o spazmatyczny śmiech, spodziewałem się jednak takiego krnąbrnego, abstrakcyjnego humoru. Najlepiej bawiłem się chyba przy Peryferiach kosmosu i Ogarnij mieszkanie (które jest właściwie satyrą poradnika i przeważa w niej forma tekstowa), aczkolwiek pojedyncze perełki znajdziemy również w pozostałych zbiorkach. Najgorzej wypada Rycerz Agata, ale ten eksperyment musiał się nie udać... Atlasy zwierząt są takie se... Mimo wszystko cieszę się, że poznałem przekrój twórczości Dema.


#KOSMETYK
Nie stoimy w miejscu proszę Państwa, dodajemy nową kategorię! Zawsze miałem delikatne problemy z niesfornością włosów. A to odstawały, a to grzywka lamersko opadała na czoło i nie wyglądało to zbyt korzystnie. Zdecydowałem się więc na... wosk stylizujący od Rossmanna! Bardzo tani (z tego co pamiętam około 6 złotych), pachnie nawet przyjemnie, łatwy w użyciu. Spełnia moje oczekiwania, wystarczy niewielka ilość rozgrzana w dłoniach, a włosy nie stanowią już kompletnego chaosu lub stają się chaosem zaplanowanym.


Z wszystkich powyższych, najbardziej polecam serial Peaky Blinders, szczególnie tym, którzy historyczny klimat w obrazie i trudne wybory głównych bohaterów cenią sobie najbardziej. Plusem jest to, że każdy sezon to zaledwie sześć odcinków, nie ma więc mowy o flakach z olejem. Dwa pełne sezony bez problemu obejrzycie na kinoman.tv, na co więc czekać? ;)

Chcesz być na bieżąco z nowymi wpisami? Obserwuj najnowsze posty na Kultura & Fetysze!