sobota, 30 stycznia 2016

Sezonowa Miłość / gejowskie opowiadanie erotyczne

Kolejne opowiadanie. A w zasadzie nieoficjalny ciąg dalszy. Pamiętacie Magię Uszatej Góry? Tą przesłodką opowiastkę o bałwanku i reniferku, którzy czuli się odrzuceni, nie mieli przyjaciół i byli dla siebie jak plasterek miodu? Tutaj robimy trochę dziwacznego sequela w stylu gejowskiej opowiastki. Miejscami jest ostro i wulgarnie, dlatego jeśli jesteś zagubioną jedenastolatką, to jak najszybciej zamykaj to okienko i poczytaj sobie jakąś recenzję kisielu. Choć i to może być dla Ciebie szkodliwe. W każdym razie, inspirowałem się m.in.: Zakochanym Tyranem, plotkami o 50 twarzach Greya zasłyszanymi w internetach, prozą Bukowskiego i wieloma, wieloma innymi skrawkami kultury. Jak zawsze. Wiecie, kilka wieków temu działał taki perski poeta, który pisał o homoseksualnej miłości, będąc stuprocentowym hetero. To tak jak ja, pamiętajcie! Na tym blogu nie pedałujemy. I tak już za dużo ciepłych przyjacwelów w blogsferze! :D

Opowiadanie jest (niby) napisane w ramach wyzwania Kreatywne Spojrzenie, zawiera w sobie trzy wymagane elementy (śnieg, lód i coś paranormalnego), ale kogo to obchodzi? Tamten blog ma dużo niższe zasięgi od moich i to raczej ja, a także inni, dużo słabsi pisarczycy, zapewniamy mu promocję, niż on nam. Ważne jednak, że KS przypomina mi o sporadycznym pisaniu. Wiecie, zanim powstanie moja idealna w każdym calu, dwustustronicowa powieść.

Przez większą część tekstu, bałwanek i reniferek opisują swoje doznania naprzemiennie. Początkowo miałem pomysł, żeby wyróżnić kwestie obydwu dziwadeł przy pomocy kolorowej czcionki, ale wiecie co? Szanujmy się. Nie jesteście kretynami, powinniście się połapać, jeśli tylko Wasza inteligencja przewyższa inteligencję dwudziestoletniego tostera. Miłej lektury, rozkręca się wolno!

PS: Przewiduję kontynuację chorej historii za miesiąc. W jeszcze innym klimacie. Słowa są po to, żeby się nimi bawić, a ja zamierzam opanować tę sztukę do cybernetycznej perfekcji.


Poznałem go na początku grudnia. Bezbronnego, skulonego w swoim boksie, z pyskiem zalanym łzami. Sprawiał wrażenie gburowatego, lecz w głębi serca wiedziałem, że to tylko przykrywka, gra pozorów. Plastikowa maska, za którą skrywa rozgoryczenie. I szlachetne serce.

Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, zamiatał stadninę. Musiał usłyszeć mój szloch, gdyż zbliżył się do klapy i zaczął wypytywać o przyczynę mojego smutku. Z początku chciałem go spławić, odesłać, może nawet przestraszyć, ujęła mnie jednak jego bezinteresowna dobroć. Zainteresowanie. I szlachetne, choć skute lodem, serduszko.

Byliśmy w podobnej sytuacji. Ja, niepasujący do nikogo i niczego bałwan, on, renifer z Kanady, który stracił rodziców we wczesnej młodości. Powiedział mi o tym. Mikołaj przyjął go do stadniny pod Uszatą Górą, ale chyba lepiej byłoby mu znaleźć się wśród swoich. Z czasem obce stado zaczęłoby traktować go jak swojego. Może znalazłby odpowiednią samiczkę i żył jak większość zwierząt? Nie, nawet nie chce o tym myśleć. Jestem wdzięczny losowi, że splótł nasze ścieżki. Cholernie wdzięczny…

Peeping miał bardziej przesrane ode mnie. Ja chociaż posiadałem jakiś cel, a przynajmniej wtedy tak mi się wydawało. Chciałem dołączyć do Gwiazdkowego Zaprzęgu. Każdą wolną chwilę poświęcałem treningom. Podobnie jak reszta reniferów, straszny wyścig szczurów. Nagroda wydawała się tego warta. Tak, chęć dołączenia do Zaprzęgu zdecydowanie spędzała mi sen z powiek. Dlatego byłem tak zrozpaczony, kiedy Mikołaj mnie odrzucił. I to nie z powodu słabych wyników, a mojej budowy ciała. Dacie wiarę? To bardzo mnie zabolało. Teraz myślę, że tak musiało się stać i jestem wdzięczny losowi, że splótł moje ścieżki z Finlandią. A gdybym wtedy nie ronił łez lub zdołał skutecznie je ukryć, czy nasza znajomość z Peepingiem w ogóle by się zaczęła. Nie wiem, boję się o tym myśleć.

Wiedziałem jak mocno zależy mu na Zaprzęgu. Dlatego nie mogłem się otrząsnąć po tym, jak powiedział mi, że z niego zrezygnował. Dla mnie. To był najpiękniejszy moment w moim życiu. Bezsprzecznie. Nigdy nie mówiłem tego Kasprowi, ale tego samego dnia płakałem jak bóbr. Ze szczęścia. Wtedy też zacząłem widzieć w nim kogoś więcej niż przyjaciela. Nie umiem dokładnie tego określić, ale jego spojrzenie, zapach, a nawet sposób w jaki stawiał swoje raciczki sprawiały mi niebywałą przyjemność. Mógłbym obserwować go do końca świata. I nigdy by mi się nie znudziło.

Po tym jak zrezygnowałem z pojedynku z Paulusem, zauważyłem, że nasza relacja z Peepingiem uległa pogłębieniu. Zacieśniliśmy więzi. Wyraźnie szukał okazji, żeby mnie dotknąć. Każdy z wcześniejszych, niewinnych i koleżeńskich gestów stał się dla niego jakby istotniejszy. Czerpał z nich przyjemność. I przysięgam na moją śnieżnobiałą bródkę – mnie też zaczęło to kręcić. Spędzaliśmy ze sobą coraz więcej czasu, niezobowiązująco kładliśmy się w wysokim śniegu, okładaliśmy się nim, a potem zmęczeni opadaliśmy na biały puch, oparci o swoje ciała. Czasem on kładł głowę na moim tułowiu, czasem ja leżałem na jego kulach. Śnieżnych kulach, rzecz jasna. Czas mógłby wtedy nie istnieć.

Byłem zagubiony, nigdy wcześniej nie odczuwałem tak silnych emocji. Choć nie byłem pewny, czy posiadam serce, na jego widok czułem, że coś łomotało mi w kulce piersiowej. No i robiło mi się gorąco, co nie do końca było dla mnie dobre. Każdego ranka dostrzegałem krople wody na moim ciele. Topiłem się. Na szczęście powoli, bo temperatura nie zmieniła się drastycznie od grudnia. Może nie służyło mi to zauroczenie? Miewałem różne myśli, chciałem nawet zerwać znajomość z Kasprem, ale zawsze kiedy zbliżało się nasze spotkanie, zarzucałem ten chory plan. Potrzebowałem Kaspra. A on potrzebował mnie. Mówiąc wprost – wbijałem śnieżnego chuja w to, czy się roztopię czy nie.

Zaczęliśmy odkrywać przed sobą karty. Powiedziałem mu jak bardzo jest dla mnie ważny i że oprócz naszych fantastycznych rozmów, uwielbiam podziwiać jego proporcjonalne ciało. Mogę założyć się o korzec jęczmienia, że Peeping się zarumienił. Zaczął nieśmiało mi przytakiwać i okazało się, że on również dostrzega moją fizyczność. Zabawne, tego dnia widzieliśmy kopulujące wiewiórki. Do dziś śmiejemy się z zażenowania, które wywołało w nas obserwowanie tego aktu.

Nie mogłem uwierzyć, że podobam się Kasprowi. Wydawało mi się to niemożliwe. Cieszyłem się jak dziecko lepiące bałwana. Cóż za trafna myśl, choć wymaga pewnej korekty! Poczułem się jakby na nowo mnie ulepiono. Przestałem wstydzić się swoich uczuć względem renifera. To co, że jesteśmy z różnych gatunków i reprezentujemy tę samą płeć? Kochamy się i to jest najważniejsze, prawda? Kasper wspominał Wam pewnie o dwóch rudzielcach, którzy parzyli się na drzewie. Fakt, gdy ich zobaczyliśmy, byłem trochę zakłopotany. Ale pomyślałem, że rozmowy i przyjacielskie gesty przestają mi już wystarczać. Że… chciałbym być jak jedna z tych wiewiórek. Chciałbym poczuć w sobie Kaspra!

Po tym jak opowiedzieliśmy sobie o emocjach, które wcześniej tłumiliśmy, nasza relacja przeszła na zupełnie inny poziom. W wolnym czasie zaczęliśmy nieco bardziej oddalać się od wioski. Leżeliśmy na zaśnieżonych polanach i wracaliśmy krótko przed wieczorem. Oglądaliśmy gwiazdy i zasypywaliśmy się gorącymi pocałunkami. Smakował tak fantastycznie, szalałem kiedy wsuwał mi w pysk swój chłodny język. A uwierzcie mi, potrafił nim dokonać cudów! Bzikowałem z pożądania, ukrywałem swój wzwód, a po powrocie do stadniny, późną nocą, musiałem rozładowywać napięcie. Wstyd się przyznać, ale używałem w tym celu dziury między deskami. A po wszystkim padałem na siennik i śniłem o Peepingu.

To było takie słodkie, kiedy Kasper ukrywał przede mną swojego nabrzmiałego członka. Próbował skulić, podwinąć go pod masywnymi udami, ale różowa końcówka zawsze wystawała. Może właściwiej byłoby mówić końcówa? Penis był bowiem słusznych rozmiarów. Musiałem mocno się powstrzymywać, żeby nie zacząć się nim bawić. Nie chciałem robić niczego zbyt szybko. Nie wiedziałem, czy Kasper jest już gotowy na pieszczoty. Ja chyba byłem. Myślałem o tym w kółko, dlatego potwornie się ucieszyłem, kiedy mój partner zdecydował się zabrać mnie do swojego tajnego zakątka.

Nie mogłem już dłużej wytrzymać. Spytałem Peepinga, czy chce wpaść do małej, przytulnej groty, o której wiedzą nieliczni mieszkańcy wioski. Odpowiedział, że o niczym innym nie marzy. To upewniło mnie w przekonaniu, że on również znajduje się we wnykach cielesnego pożądania. Dalsze czekanie nie miało więc sensu i choć nie byłem pewien, czy będziemy mogli odbyć stosunek, wiedziałem, że dopóki nie spróbujemy, żadne z nas nie zazna spokoju.

Pamiętam to jak dziś. Końcówka lutego. Ciepłe popołudnie, jego tajemniczy błysk w oku i szelmowski uśmiech. Chyba nie byłem pierwszym, którego ściąga do swojej groty. Groty rozkoszy, jak teraz nazywamy to miejsce. W czasie wędrówki rozmowa kleiła się trochę gorzej niż zwykle. Rozmawialiśmy o bzdurach, celowo unikając tematu seksu. Kiedy byliśmy już blisko groty, w jego głosie słyszałem nutkę podniecenia. Ledwo nad sobą panował. Od jego ciała biło niesamowita ciepło. Chciałem schrupać go jak świeżą bułeczkę. Stworzyć jedność w wężowym uścisku ciał.

W grocie panował półmrok. Niebieskie kryształy roztaczały przyjazną poświatę, a sufit upstrzony był dywanem lodowych sopli. Tworzyło to niesamowity klimat. W samym centrum groty, tuż przy stawiku z chłodną, nieskazitelnie czystą wodą, znajdowała się pusta przestrzeń. Idealna dla kochanków. Starałem się sprawiać wrażenie pewnego siebie, żeby nie wywołać w Peepingu zmieszania i uczucia niepewności, ale był pierwszym, którego zaprosiłem w to miejsce. Miałem co prawda dwa lub trzy epizody z samiczkami reniferów, ale żaden z nich zbytnio mnie nie elektryzował. Mechaniczne, nudne posunięcia. Przyznam szczerze, że jeden pocałunek Peepinga rozpalał mnie bardziej niż te głupie, szczebiotliwe idiotki z wypiętym zadem.

Byłem oszołomiony. Ten półmrok, kryształy wyrastające ze ścian i monotonny rytm kropel uderzających o taflę wody sprawił, że oszalałem. W najśmielszych snach nie oczekiwałem, że może tu być tak pięknie. Jak w bajce. W pewnym momencie byłem nawet odrobinę zły, że Kasper zabiera mnie tutaj tak późno, ale wnet zrozumiałem, że przebywanie tutaj zasługuje na szczególną okazję. Na nasz cudny, pierwszy raz.

Pchnął mnie delikatnie na plecy. Zaczął całować tym swoim zimnym, piekielnie szybkim językiem. Delikatnie przeczesywał futro. Schodził niżej, niżej i niżej. Oczy prawie wyszły mi z orbit. Zwariowałem na punkcie tej pieszczoty, mój fiut prawie pękał w szwach, a Peeping zdawał się dobrze wiedzieć jak się z nim obchodzić. Byłem bardzo blisko wytrysku, skubany perfekcyjnie utrzymywał mnie jednak w stanie najobfitszego wzwodu. Jego marchewkowy nos rytmicznie kłuł mnie po brzuchu. Nie wytrzymałem.

Nie wytrzymał. Czułem, że tak to się skończy. Liczyłem na to. Pragnąłem tego. Teraz to on przejął pałeczkę. Dosłownie i w przenośni. Rzucił mnie na zimny kamień. Mocno i pewnie. Poczułem na węgielkach smak ziemi. Podobało mi się ta jego dzikość i agresja. Byliśmy jak ogień i woda. Jing i jang. Musztarda i ketchup.

Szukałem przez chwilę jego kakaowego oczka. Wiedziałem co prawda, że Peeping nie jest człowiekiem, ani zwierzęciem i nie wydala, miałem jednak nadzieję, że znajdę coś, w co będę mógł zanurzyć swojego kutasa. Nie pomyliłem się. Było tam wgłębienie. Naparłem na nie z całej mocy.

Jęknąłem. Zapiekło. Ale było przyjemnie. Po kilku pchnięciach zrobiło się bosko. Odpływałem, starałem się chwycić skały, bo posuwał mnie ostro. Czułem zapach piżma i kandyzowanych owoców.

Martwiłem się, że wchodzę w niego zbyt mocno, ale powiedział, że wszystko jest w porządku. Że czuję się jak w niebie. Że nie mam przestawać. Nie przestawałem.

Jęczeliśmy razem. Echo potęgowało naszą rozkosz.

Moja ciepła pała.

I moje zimne wnętrze.

Świat mógłby przestać istnieć. Liczyła się tylko nasza grota. Tylko tu i teraz.

Szczytowaliśmy razem. Długo i zapamiętale. Wypełnił mnie swoim nasieniem po brzegi. Jego żółtawa sperma stała się częścią mnie. Dopiero wtedy poczułem, że naprawdę jesteśmy razem.

Dopiero wtedy poczułem, że mogę być szczęśliwy. Będąc tym, kim naprawdę jestem. Bez udawania. Setki kilometrów od Kanady.

~o~

               Po dwóch godzinach obudziliśmy się w swoich ramionach. Musiałem mu o czymś powiedzieć. Nie chciałem go denerwować, ani martwić, ale miał prawo widzieć.

               – Skarbie – w moich ustach brzmiało to jeszcze obco, ale chyba pora zacząć się przyzwyczajać – roztapiam się. Jeszcze kilka, może kilkadziesiąt dni i zostanie ze mnie kubeł deszczówki.

               – Wiem, Peepingu. Już dawno zacząłem to zauważać – odpowiedział i przyłożył pysk do mojej skroni. – Nie martw się, mam pewien plan.

– Plan? Jeśli chcesz zamknąć mnie w chłodni, to wiedz, że się nie zgadzam. Poza tym, to nie działa. Sprawdzałem…

– Nie, Peepingu. Nie myślałem o chłodni. Myślałem o czymś dużo gorszym, ale zostawmy to. Z dzisiejszego dnia chcę zapamiętać tylko nasze cudowne zbliżenie.

Niech to, chyba miał rację. Rżnęliśmy jak króliki. Dużo ostrzej niż wiewiórki, które widzieliśmy w koronach drzew. I tylko to się liczyło, tylko to było ważne. Wizja roztopienia nie wydawała się już taka straszna. Byleby tylko móc się jeszcze z nim trochę pobzykać…

Już teraz wiem, że dni są tylko po to,
by do ciebie wracać każdą nocą złotą…



Kopiowanie zawartości bloga lub jego części bez pisemnej zgody właściciela strony jest zabronione.
Zdjęcie pochodzi z: klik. Cytat pochodzi z utworu Lady Pank pt. Zawsze tam gdzie Ty. 

niedziela, 24 stycznia 2016

RECENZJA #125: DANONE Fantasia Mousse


Pełna nazwa: Fantasia mus jogurtowy z sosem czekoladowo-migdałowym, ale darowałem sobie taki nagłówek. I tak, wiem, wiem, że znowu żarcie, ale rzeczywiście – kolokwia i zaliczenia potrafią trochę przygnieść. Ale spokojnie, nie będę o tym robił oddzielnych postów, szanujmy się! Poza tym przygniotły mnie raczej nie w sposób o jejku, tyle pracy, nie mam w co włożyć rąk, a bardziej dobra, napisałem to gó^no, pora sobie pograć. Uspokajam jednak – w lutym będzie kilka fajnych recenzji książek, może gier!

Ale do rzeczy. Byłem w sklepie, mój detektor blogera wykrył krzykliwy napis NOWOŚĆ na opakowaniu na półce z jogurtami, więc wrzuciłem do koszyczka. To chyba jednak farbowana nowość, bo jadłem identyczną rzecz jakoś w poprzednim sezonie. Fantasia Mousse to więc raczej edycja sezonowa, niż nowość absolutna. Jak jednak smakuje, Paniczu?

Całkiem poprawnie. Musik jest serowaty i kwaśnawy. Czekoladowy sos (29% produktu) zaś delikatny, powiedziałbym nawet wykwintny, z głębokim, orzechowym posmakiem. Rozczaruję wszystkich tych, którzy jedzą osobno jogurt, osobno wkład – tutaj trzeba zmieszać. Razem to śmiga, osobno nie bardzo. Dygresyjka: naprawdę przyjemnie rozcierać drobinki migdałów między trzonowcami!

Jak naprawdę wygląda Fantasia / Fantazja. SZOK! :O

I to tyle. 92 gramy to dla mnie dużo za mało, z chęcią jadłbym sobie zawsze ze 3 takie jogurciki DANONE, ale cena nie jest jakoś nieziemsko ekonomiczna. No sami powiedzcie, 2 złote za taki malutki kibelek? Niestety.

Mus spulchniony azotem… o.O No i od groma skrobi modyfikowanej!

Składniki: mleko, sos czekoladowo–migdałowy [woda, syrop glukozowo-fruktozowy, cukier, czekolada 2,9% (cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, laktoza (z mleka), emulgator: lecytyny sojowe, aromat: wanilia), migdały 1,46%, kakao 1,0%, skrobia modyfikowana, regulator kwasowości: kwas mlekowy; substancja zagęszczająca: karagen], śmietanka, cukier, mleko w proszku odtłuszczone, serwatka w proszku (z mleka), skrobia modyfikowana, żelatyna, emulgatory: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych estryfikowane kwasem cytrynowym, estry sacharozy i kwasów tłuszczowych, aromat, żywe kultury bakterii jogurtowych. Może zawierać gluten, orzechy. Wartość odżywcza w 100 gramach produktu: wartość energetyczna 193 kcal/818 kJ; tłuszcz 7,5 gram, w tym kwasy tłuszczowe nasycone 4,4 grama; węglowodany 27,6 grama, w tym cukry 23,7 gram; błonnik 0,73 grama; białko 3,5 grama; sól 0,16 grama. UUF, to jest chore chcieć przepisywać ten bełkot!

Tu nie ma miłości, nie wiem gdzie ma schron.
Wszystkie dupy jakie znam są bardziej wciągające niż gra o tron!
~Białas, Street Credit

wtorek, 19 stycznia 2016

RECENZJA #124: Pączek z dziurką w posypce z Biedronki


Ohoho, trafiłem dzisiaj w sedno Łasuchu, widzę to po Twoich kaprawych, łakomych oczkach! Masz ochotę na coś obrzydliwie słodkiego, co? Taniego i niezdrowego, aby upodlić się przed monitorem i zapomnieć o swoim żałosnym i pozbawionym celu żywocie. Żryj, żryj, Drogi Czytelniku, śmiało. Potrzymam Ci włosy jak będziesz rzygał, nie wstydź się łez. Każdy z nas jest w gruncie rzeczy zerem. Okrągłym jak ten pieprzony pączek, który rozszerzy Twoje (i tak już obleśne) boczki, nie wspominając już o zapychaniu tętnic. Smacznego! Po wszystkim wytrzyj twarz papierem toaletowym. A swoją miałką biografię – papierem ściernym.

STOP! Świruję sobie. Eksperymentuję. Quasi-degustacja też będzie. Spokojnie.

No więc pączek z dziurką, w Stanach nazywany doughnutem (lub mniej oficjalnie donutem), jaki jest, każdy widzi. W środku dziurka, na wierzchu lukier i posypka. Coś jednak prześwituje przez ciastko i lukrową polewę. TAK, to... jagodowe nadzienie? Sosik, dżemik, zwał jak zwał, ważne że jest klarowne, oleiste i znajduje się w całym pączusiu.


Smakołyk jest niebywale słodki i mięciutki, wchodzi jak marzenie. Ani się obejrzałem, a obydwa zniknęły. Nie znika jednak charakterystyczny posmak w buźce, świadczący o tym, że rzecz była gotowana w głębokim tłuszczu. Poza tym posmak agresywnie leśnego nadzienia również powraca. Nie wiem, wydaje mi się, że po wpucnięciu donutów z Biedry miewam delikatne stany podzgagowe. No trudno. Jak za złotówkę i dwadzieścia dziewięć groszy, to i tak znośnie. Dostępna również wersja polana czekoladą. Produkt można zapakować w foliówkę, papierową tytkę lub zeżreć od razu w sklepie, kucając gdzieś w dziale z chemią. A koledzy kiedyś wynosili, także jest opcja.

Składniki: cholesterol, cukier i mistyfikacja. Wartość odżywcza w 100 gramach produktu: dwa kwadranse wchodzenia po schodach. Kultura & Fetysze – rzetelne, niepubliczne źródło informacji.

Bądź dobrym Turkiem i do swej pidy wsadź barana!
Skończyło się mięso mi, nie ułożę ci kebaba!
Nie jadłem już długo więc, pozwól zęby mi zamoczyć!
Mam dosyć twej mordy, więc będę musiał cię wyyyy-prosić!

poniedziałek, 18 stycznia 2016

RECENZJA #123: Gigant Poleca: Wesołe Zimowisko


Pewnego styczniowego wieczoru odprowadzałem Dziewuchę na pociąg. Czasu było sporo, ale nie na tyle dużo, żeby na spokojnie nawpierdzielać się w McDonaldzie. Zamiast śmieciowego żarcia poszliśmy więc do sklepiku z prasą, delikatnie się odchamić (księgarnia to byłoby już za dużo). I kupiłem sobie Wesołe Zimowisko. Ciekawe co tam dziecioki teraz czytają, czy żenujący poziom komiksu, który pamiętam sprzed lat został utrzymany, a może stoczył się na samiutkie dno – pomyślałem. 16 złotych bez grosza. Dość drogo, no ale jest stypendium. Płacę, dziadyga patrzy na mnie jakoś tak dziwnie i pobłażliwie, uśmiechając się kpiąco pod obleśnym, wyliniałym wąchem. Pyta czy zbieram punkty PayBack. Ja na to, że nie i oboje, odrobinę zażenowani się rozchodzimy. Koniec fascynującego, fabularyzowanego wstępu.

Zaczyna się od bardzo długiej historii o agencie Doubleduck. Zastraszanie świadków, eugeniczne zapędy czarnego charakteru, trochę przemocy i potwornej głupoty tych złych, a na koniec szczęśliwe, celowo kiczowate zakończenie w Noc Sylwestrową. Średniawa. Druga historia z Myszką Miki i Goofym odpoczywającymi sobie gdzieś w górach traktuje o intergalaktycznym pilocie, który zgubił kryształ energetyczny, wyglądający zupełnie jak płatek śniegu. A Goofy zbiera płatki. Ups, sorka za spoiler! Agresywni żołnierze, trochę przemocy, wtargnięcie do tajnej bazy militarnej. Średniawa. Kolej na Kwantomasa, bohatera pielęgnującego romantyczny, złodziejski mit. Plansze komiksu stylizowane na sepię. Warto zerknąć! Kolejna fabułka dotyczy Kaczora Donalda i traktuje o łyżwiarskim turnieju i reaktywacji starych mistrzów. Ograny motyw Disneya, ale kończy się sympatycznie. O dziwo, tutaj jedyną patologią jest chciwość reklamodawców. Dalej, Wujek Sknerus i Bracia Be próbujący okraść jego skarbiec. To też pierwszy komiks nie rozgrywający się w otoczeniu białego puchu. Za dużo fantastyki i wynalazków Diodaka. Nigdy za tym nie przepadałem. Średniawa. Następnie poznajemy przezabawną historyjkę o Aspirancie Glinie. Nawet się uśmiechnąłem. Znowu mamy próbę kradzieży, tradycyjnie wygrywa ciapowate dobro. Kolejna historia bez śniegu! Ostatnia perypetia dotyczy Donalda, a przewija się w niej dość mocno rywalizacja Sknerusa z Kwakerfellerem. Jak zawsze w takich przypadkach, mamy motyw wyzysku i niezdrowej rywalizacji kończącej się katastrofą. Dosłownie. Są jakieś plemiona Eskimosów, więc motyw zimowy odhaczony.

Tutaj macie ten efekt historii rozgrywanej w przeszłości.
Barwy trochę przyćmione, coś jakby sepia. Efekt niezły.

Cóż, zawartość nie zachwyca i jednocześnie nie rozczarowuje. Nie wspomniałem o trzech króciutkich formach, skonstruowanych na zasadzie zagadki dla czytelnika. Głównymi bohaterami są Kaczory i złodzieje, w postaci nieśmiertelnych Braci Be. Ciut się ubawiłem, łamigłówki nie są trudne, lecz wymagają ździebka spostrzegawczości. Sympatyczne nabijanie się ze sztuki nowoczesnej. Mamy jeszcze dwie jednostronówki, ale opuśćmy na nie zasłonę milczenia, bo są na okropnie niskim poziomie.

Cóż (po raz drugi), kupiłem sobie Wesołe Zimowisko trochę z sentymentu, trochę z ciekawości i chęci podtrzymania styczniowej, śnieżnej aury. Podziwiam te rzesze rysowników, którzy od dziesiątek lat produkują taśmociągi pod szyldem Walta Disneya. Trzeba mieć samozaparcie, choć jak się okazało, część postaci jest świeża. Albo raczej nowa, bo mimo wszystko to przewidywalne, płaskie charaktery, akurat dla kilkulatków. Ma się rozumieć, że niczego innego tu nie szukałem, główka pracuje.

Gdybym był jakimś nawiedzonym pedagogiem, to zapytałbym: o czym do cholery czytają dzieciaki? O chciwości, zadłużonym Donaldzie szantażowanym przez wujaszka, resocjalizacji skazanej na permanentną porażkę i nieporadnych służbach mundurowych! Co to za wzorce? Powiem jednak, że… będę kiedyś czytał ze swoim Smarkiem w wieku wczesnoszkolnym. I będziemy się nie najgorzej przy tomikach Gigant poleca bawić!

Wiecie co mnie wkurza? Na skarbcu Sknerusa jest taki mały $, napisany
czcionką o podobnej wielkości do tekstu w dymkach. Tak nie może być!

PS: Dwa dni temu dokonało się rozmontowanie ozdób świątecznych w pokoju. [*]

PS2: Weź mi tam ktoś kliknij na fejsbuniu lubię to, żebym miał te okrągłe 130 lajków! ;]

Dane szczegółowe:
Numer tomu: CXCI (191)
Autorzy i scenarzyści: różni ze stajni Disneya
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Egmont Polska
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 256
ISBN: 978-83-281-9924-8
Cena detaliczna: 15,99 PLN

Czekał na wschodzie, aż zbiorą się chmury
Z nimi w zmowie minął miasta mury nim spoczął.
Napadał na dachy, na skwery, na parki i place
Wykradał miastu kształty i barwy.
I kradzież ujdzie mu na sucho nim wyjadą spychacze
Na barki biorą zaspy tropiąc nad ranem ślad winowajcy!
~Bisz, Introzimy

piątek, 15 stycznia 2016

RECENZJA #122: Piernikowe Serca TAGO


Tęskno Wam trochę do serii XMAS SWEETS, co? Mnie też. A jako, że nadal jesteśmy w okresie zimowym (na ulicach Poznania leżą nieklimatyczne resztki brudnego śniegu), to pociągniemy temat pierniczków. Znowu firma TAGO. I znowu jest bardzo smacznie!

Większość rozgarniętych ludzi wie, że wszystko kłamie. Telewizja (publiczna przede wszystkim) kłamie, opakowanie produktu kłamie, opis usługi kłamie. Kumpel czasem ściemnia, Dziewucha nie mówi całej prawdy, polityk często nie może mówić jej w ogóle. Aż tu nagle co widzę? Piernikowe Serca i 20% nadzienia śliwkowego. Myślę sobie: ehe, tu mi jedzie. Będzie kapka kiepskiej marmolady w środku i tyle! Jak zawsze...

A tutaj zaskoczenie – rozgryziesz pierniczka, a w środku naprawdę sporo nadzienia! Akceptowalnie gruba warstwa polewy z ciemnej, deserowej czekolady świetnie współgra z korzenną masą. To są naprawdę pyszne, wilgotne słodycze!

Robi wrażenie, co? Naprawdę 20% nadzienia śliwkowego! :O

Jeśli dodamy do tego: opakowanie z nowoczesnym, funkcjonalnym zamknięciem, które nie traci szybko właściwości samoprzylepnych, a także niezły stosunek jakości do ceny (w moim osiedlowym mini-markecie 200 gram za około 4 złote), to mamy niezłego kandydata na popołudniowe przekąski z ciepłą herbatką do seriali lub książek. TAdeusz GOłębiewski ze swoją ofertą ostatnio wymiata (sprawdź chociażby te recki z grudnia: klik i klik). Zdecydowanie polecam!

[SPOILER] Pochyl się nad świeżo otwarta paczką, a nozdrza wypełni oszałamiający bukiet zapachów świeżej czekolady i przetworzonych owoców. W paczuszce jest 14 pierniczków, czyli dwie dedykowane porcje. [KONIEC SPOILERA]

A poniżej dokładny (naprawdę dokładny…) opis składu na etykiecie! Oczywiście mam nadzieję, że rozumiecie moją koncepcję i nie czytacie wnikliwie końcówki, bo to tylko szczegółowa informacja dla dziwaków, bezglutenowców i uczulonych, żeby mogli sobie w razie potrzeby zerknąć i nabić mi wyświetlenia. Poza tym, jak w poście jest trochę informacji i faktów, to wyobrażam sobie, że zmieniam świat na lepsze! :D


Składniki: mąka pszenna, syrop glukozowo-fruktozowy, nadzienie śliwkowe 20% [przecier owocowy, syrop glukozowo-fruktozowy, cukier, śliwki 15%, substancja konserwująca: sorbian potasu; regulator kwasowości: kwas cytrynowy; aromat], czekolada deserowa 19% [cukier, miazga kakaowa, tłuszcz roślinny (palma, shea, sal, mango), emulator: lecytyny (z soi), polirycynooleinian poliglicerolu; aromat], koncentrat jabłkowy, margaryna [oleje: rzepakowy, palmowy i słonecznikowy; emulgatory: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, lecytyny (z soi); sól, substancja konserwująca: sorbinian potasu; regulator kwasowości: kwas cytrynowy; aromat, barwnik: karoteny], substancje spulchniające: węglany sodu, węglany amonu, difosforany; cukier, skrobia ziemniaczana, barwnik: karmel amoniakalny; przyprawy korzenne, sól. Czekolada oprócz tłuszczu kakaowego zawiera tłuszcze roślinne. Zawiera gluten i soję. Może zawierać mleko, jaja, orzeszki arachidowe, orzechy laskowe i nasiona sezamu. Wartość odżywcza w 100 gramach produktu: wartość energetyczna 381 kcal/1603 kJ; tłuszcz 10 gram, w tym kwasy tłuszczowe nasycone 6 gram; węglowodany 64 gramy, w tym cukry 35 gram; błonnik 3,3 grama; białko 6 gram; sól 0,28 grama.

Matko Naturo, nalegam, weź cofnij licznik!
Nie mamy czasu, jak je^any bezokolicznik…

niedziela, 10 stycznia 2016

RECENZJA #121: Uncharted: Kolekcja Natana Drake'a (PS4)


Ludzie bardzo różnie podchodzą do reedycji (ponownego wydania kilkuletnich gier, najczęściej w pakiecie z dodatkami) i remasterów (odświeżenia kilkuletnich gier; czasem to tylko lifting, a czasem całkiem szeroko zakrojony projekt, obejmujący: modele postaci, tekstury, fizykę obiektów, sztuczną inteligencję, udźwiękowienie, interfejs i tak dalej, i tak dalej). A ja sobie w zeszłym roku, jakoś w połowie października, jedną taką zremasterowaną grę zakupiłem. Właściwie to trzy, bo Uncharted: Kolekcja Natana Drake'a to kompletna trylogia, która wcześniej ukazała się wyłącznie na siódmą generację konsol, a konkretnie na PlayStation3 (kolejno: Uncharted: Fortuna Drake'a, Uncharted 2: Pośród Złodziei i Uncharted 3: Oszustwo Drake'a). Jako dość świeżo upieczony fanboy PlayStation, musiałem sobie tę zaległość nadrobić. Swoją drogą, świetny pomysł: wydać zbiorcze wydanie kultowego tytułu niedługo przez premierą Uncharted 4: Kres Złodzieja na PlayStation4, żeby podgrzać atmosferę. Brawo marketingowcy od Sony Computer Entertainment! Ale czy tego kotleta warto było odgrzewać?


Cóż, nie miałem PlayStation3, więc nijak nie mogłem się wcielić w męski odpowiednik zgrabnej archeolożki Lary Croft lub bardziej dwuznacznego moralnie Indiana Jonesa. Tak, główny bohater to taki właśnie... popkulturowy remiks. Oprócz Nate’a, stereotypowego poszukiwacza skarbów, potomka sławnego korsarza, poznamy również starego wygę Sully'ego (Victor Sullivan) i dzielną reporterkę, Elenę Fisher. Trio to przewija się we wszystkich trzech częściach i tworzy przyjemny mikrokosmosik, do którego czasem ktoś się dokleja. Na przykład jakaś ostra brunetka. Bez spilerów, bez seksizmów!


Internety podpowiadają, że do zremasterowanej edycji dziełek Naughty Dog całkiem mocno się przyłożono (ja niestety nie mam porównania, więc przez chwilę poposiłkujmy się źródłami). Po pierwsze, wykonano świetną robotę z grafiką. Oglądając filmiki na YouTube (na przykład TEN), dostrzegamy wręcz kolosalną różnicę (nawet taki laik jak ja ją dostrzega)! W Fortunę Drake'a, wydaną w roku 2007, da się grać bez zgrzytania zębami, choć wiadomo, że ciut odstaje od standardów ósmej generacji (bohater jest jakby drewniany, roślinność i widoczki trochę kanciaste). Po drugie, do pierwszej części dodano rewelacyjny polski dubbing z fenomenalnym Jarosławem Boberkiem. Wcześniej była tylko wersja kinowa. Po trzecie, dorzucono kilka trofeów, tryb gry na czas i miażdżący poziom trudności. Obcięto za to tryby multiplayer, dodano jakiś nikomu niepotrzebny tryb fotograficzny. I to chyba wszystko, z ważniejszych kwestii. Całość hula w rozdzielczości 1080p (Full HD) i stałych, 60 klatkach na sekundę.


Pięknie obserwuje się rozwój branży gier na podstawie serii Uncharted. Jedynka (2007) jest jakby nieśmiała, rozgrywa się na jednej wysepce, nierzadko bywa krnąbrna, a gracz czuje się jak na makiecie, z którą nie za bardzo można pogrywać (patrz na przykład: jazda skuterkiem czy ucieczka jeepem). Z pobocznych wyzwań, mamy zaledwie 60 skarbów do odnalezienia, niewiele modyfikatorów i skórek dla postaci. Dwójka (2009) ma już więcej rozmachu, kilkukrotnie zmieniamy nasze miejsce pobytu (m.in.: Turcja, Nepal, Tybet, Borneo), historia robi się bardziej epicka, skarbów jest już 100, lepiej ponazywanych i kreatywniej ukrytych, a choć główny antagonista (Victor Lazarević) jest dość przerysowany, Szambali (Doliny Nieśmiertelnych) szuka się wyśmienicie. Poza tym, emocjonująca walka z czołgiem w górskim miasteczku! Trójka (2011) to już kompletny odlot. Oprócz rzucania w różne zakątki świata (Ameryka Południowa, Francja, Bliski Wschód), przenosi nas również w czasie i początek rozgrywamy jako młody Natan, poznając jego skromne początki w złodziejskim rzemiośle. Bardzo cieszy intertekstualność sagi – bohaterowie nawiązują w dialogach do przygód z poprzednich części, a Sullivan zawsze musi napomknąć coś o nieobyczajnych kobietach…


Mówią, że przygody Drake’a są iście filmowe. Fakt, bywają dobre ujęcia, niezłe odzywki i zjadliwe chwyty fabularne, ale do choinki, czy w jakimkolwiek filmie zabija się setki wrogów, rozwala dziesiątki aut i utrzymuje akcję przez dobre kilka godzin w tak absurdalnie wysokim tempie? Skaczemy z konia na dachy ciężarówek, uciekamy z walących się budynków, prujemy z granatnika do helikopterów, ewakuujemy się z tonącego statku, rozwiązujemy łamigłówki liczące setki tysięcy lat. Uff, dużo tego! To nie żaden zarzut, tak mi się po prostu napisało. Film to film, gra to gra. Kropka.

Co tu dużo rozprawiać, ja z takiego remastera jestem zadowolony. Dostajemy pełne, kompletne danie (no prawie kompletne, bo brak Uncharted: Złota Ochłań znanego z PlayStation Vita, choć to niejako historia poboczna, stworzona przez inne studio), do którego dorzucono kilka przypraw. Bawiłem się wyśmienicie, choć relatywnie krótko, bo nie jestem łowcą trofeów i nie chce mi się przechodzić tych samych poziomów po ileś razy. Wielbiciele trofek na pewno zainteresują się licznymi wyzwaniami związanymi z odblokowanym po przejściu gry, najwyższym poziomem trudności, zabójstwami z konkretnych modeli broni, a także próbami na czas. Mi już trochę szkoda życia na zbieranie pucharków, jest tyle okropnie dobrych gier do ogrania! Jeśli miałbym szukać jakiś wad produkcji, to byłaby to zbyt duża przewaga elementów akcji (walka, strzelanie) w stosunku do eksploracji i rozwiązywania zagadek z dziennikiem w dłoni. I brak możliwości wyboru kwestii dialogowych, co ma zostać zmienione w Uncharted 4: Kres Złodzieja. Jaram się i czekam! Cieszę się, że odgrzali dla mnie te kotleciki.


[SPOILER] Jest jedna rzecz, taka bardzo subiektywna, która mnie w serii wkurza. Kiedy już myślałem, że mamy poważną grę, która traktuje o cwaniaczkach, szukaniu zaginionych skarbów i chęci wzbogacenia się, a więc rzeczach nam znanych, to zawsze pod koniec, żeby niejako podkręcić poziom trudności, mamy jakiś element paranormalny. A to konkwistadorzy obłożeni klątwą, innym razem supermocarni, niebieskoskórzy mieszkańcy zaginionego miasta lub opętane ludzkie-pochodnie. Nie można by tak kiedyś… zwyczajnie? Po ludzku? Bez tych dziwactw? [KONIEC SPOILERA]

Je^ać polskie reggae, imperatora wyspy,
I to brudne pokolenie, chodzi mi o umysły!
Mówisz o miłości, grając w białych Najkach,
Które szyły żółte dzieci, jak spałeś po Juwenaliach.
Są ze skóry świń, którym poderżnięto gardła
Może, ku^wa, nawiń o tym, Luta? Nie o pannach…
~LaikIke1, Level Up 7

wtorek, 5 stycznia 2016

RECENZJA #120: Roladki z sera DELIKATE PREMIUM

Pionek jest biedronkowym smakoszem życia, wiadomo nie od dziś. Rzućmy zatem kubeczkiem smakowym na serię roladek z sera śmietankowego od firmy Delikate Premium. Jadziem od najlepszych, do chujowych najgorszych.


Roladka z sera śmietanowego z pomidorem i bazylią
Uczta! Jeśli ktoś lubi kwaskowatość i głębię suszonego pomidorka, odnajdzie się tutaj jak w niebie. Nutki pikanterii dodaje zielony wkład o smaku bazylii, tym samym twarożek nie jest bezpłciowy, ujmuje swoim charakterem. Te roladki mógłbym jeść… no, tak ze cztery razy w tygodniu. Wraz z osełkowym masełkiem tworzą pyszną harmonię i są przykładem wzorcowego kanapnictwa (sztuki robienia kanapek – przypis tłumacza).

Składniki: serek twarogowy, pomidor suszony 6%, bazylia 0,6%, sól, stabilizator: mączka chleba świętojańskiego, przyprawy, substancja konserwująca: sorbinian potasu. Wartość odżywcza produktu (w 100 gramach): wartość energetyczna 1399 kJ/339 kcal; tłuszcz 32 gramy, w tym kwasy tłuszczowe nasycone 23 gramy; węglowodany 3 gramy, w tym cukry 3 gramy; białko 9,3 grama; sól 1,28 gram.

Roladka z sera śmietanowego ze szczypiorkiem
Mniejsza uczta! Polskie społeczeństwo lubi cebulę, opiera na niej swoją gospodarkę, politykę i sztukę, więc zapewne odnajdzie się w mocnym, stymulującym do czyszczenia zębów smaku kwiatu rzeczpospolitej. W zimie – jak znalazł! Żeby wyobrazić sobie smak tych roladek, pomnóż cebulowe Almette razy dwa. Ten serek mógłbym jeść… no, tak kilka razy w miesiącu. Ani mnie grzeje, ani ziębi, choć czasem miałem na niego smaka, jak tam sobie grzecznie leżał w lodówie ;]

Składniki: serek twarogowy, szczypiorek 2%, sól, czosnek, stabilizator: mączka chleba świętojańskiego, przyprawy, substancja konserwująca: sorbinian potasu. Wartość odżywcza produktu (w 100 gramach): wartość energetyczna 1480 kJ/358 kcal; tłuszcz 34 gramy, w tym kwasy tłuszczowe nasycone 24 gramy; węglowodany 4 gramy, w tym cukry 2,8 gram; białko 9,7 gram; sól 1,03 grama.

Roladki z sera śmietankowego z pieprzem
Kryminał! Każdy z nas przeżywał traumatyczne chwile, kiedy nieopatrznie rozgryzł ziarnko pieprzu, ukryte gdzieś w odmętach makaronu. A tutaj psikus – widzimy panierkę z białego i czarnego pieprzu i wiemy, że jakbyśmy się nie starali, to musimy paskudztwo rozgryźć. Sytuacji nie ratuje nawet fajny, paprykowy wkład w środku roladki. Lubię ostrą jazdę (oh yeah), ale na to nie ma zgody! Ten serek mógłbym jeść… NIE, nie mógłbym jeść nigdy. Sprezentuję go mamci, w stanie prawie nienaruszonym.

Składniki: serek twarogowy, pieprz 2% (czarny, biały), sól, papryka, stabilizator: mączka chleba świętojańskiego, substancja konserwująca: sorbinian potasu. Wartość odżywcza produktu (w 100 gramach): wartość energetyczna 1379 kJ/334 kcal; tłuszcz 31 gram, w tym kwasy tłuszczowe nasycone 22 gramy; węglowodany 3,4 gramy, w tym cukry 2,7 gram; białko 9,8 gram; sól 1,15 gram.

Propozycja podania
(Boziu, gadam jak w reklamówkach, zatrudnijcie mnie, plis!)

Wszystkie powyższe produkty mogą zawierać gorczycę, seler i soję. Serki przechowywać należy w temperaturze od +2 do +10 stopni Celsjusza. Wyprodukowano, co ciekawe, w Ottenstein (Niemcy), przez WESA-Feinkost GmbH & Co. KG. Aha! Węszę w tym szukanie europejskich rynków zbytu dla nadwyżek produkcyjnych wiodących państw UE! Opakowania po sto gram, około 4 złotych za jedno. Oczywiście, Biedronka & Jeronimo Martins Polska. Oczywiście, przy smarowaniu nie wychodzi zbyt ekonomicznie, bo jakieś 5 kanapek i opakowania nie ma. Oczywiście, polecam tylko pierwsze dwa serki z recenzji/opinii! Oczywiście pozdrawiam!

PS: Wiecie co mi się podoba i do czego zasadniczo nie można się przyczepić? Produkt wreszcie wygląda niemal identycznie jak ten ze zdjęcia na opakowaniu! Jednak jak ktoś sobie doda premium do nazwy firmy i zamieści jakiś kiczowaty znak gwarancja jakości, to COŚ to znaczy x)

Nie szukaj mimolette jak nie jesteś John Rockfeller.
To jest Polska tu nie gardzą żadnym serem!
Ten mimolette chowaj, ziomki momentalnie poliżą
powiedzą, że to ich i że się bryndzą brzydzą…
~Buritto Bukowski / Na pełnej, Zjeść ser

niedziela, 3 stycznia 2016

RECENZJA #119: Podaruj mi miłość. 12 świątecznych opowiadań - Stephanie Perkins i in.


Podaruj mi miłość. 12 świątecznych opowiadań – kupiłem, przeczytałem, recenzuję. Szybciutko wrzucam kilka luźnych myśli odnośnie niektórych opowiadanek, gdyż okres świąteczny już właściwie nam uciekł (a nawet ućknął jak powiedziałyby niektóre zgrywuski). Ale miłość mnie (i mojemu blogowi) możecie podarowywać 365 dni w roku, pamiętajcie o tym! :D

Ogólnie rzecz biorąc, całość trzyma przyzwoity poziom. Większość opowiadań ma ciekawe uniwersa, jest napisana z werwą, uroczą słodkością i bożą iskrą. Przy około czterech dość głośno się zaśmiałem, przy dwóch spłynęła łza po policzku. Na szczególne wyróżnienie, moim skromnym zdaniem, zasługują: Witamy w Christmas w Kalifornii, Anioły na śniegu i Krampuslauf. Cóż, ciężko mi zweryfikować, który z 12 autorów wypadł poniżej oczekiwań, a który zaskoczył, gdyż nie znam twórczości żadnego z nich, ale najbardziej rozczarowała Laini Taylor, która nie dość, że podeptała w swoim opowiadaniu tradycję kościoła katolickiego i popadła w dziwny antyklerykalizm, to jeszcze chrzaniła coś o jakiś pradawnych bogach, tzw. śniących. Nie ten czas i nie ten zbiór opowiadań.

W Stanach Podaruj mi miłość brylowało rok temu, do nas dotarło akurat na grudniowy, zakupowy szał. I widać tą zaskakującą świeżość opowiadań (zazwyczaj większość rzeczy jest tłumaczona po kilku latach). Co chwila wspomina się o platformie YouTube, obecne są nawiązania do popkultury (Simpsonowie, anglojęzyczne zimowe utwory muzyczne i filmy), a także modernistyczne słodycze (Marsy, Skittlesy itd.). Zastanawiam się więc, jak moja (licząca już prawię kopę lat) mama sobie z tym poradziła, bo również czytała zbiorek. Znak czasu. Podobnie jak pewnego rodzaju poprawność polityczna opowiadań. Mamy i żydów, i murzynów, i meksykanów, i Azjatki, i gejów. I to jest okej, koniec literatury o białych, heteroseksualnych ludziach z klasy średniej dla białych, heteroseksualnych ludzi z klasy średniej. Irytuje jednak taka… wszechobecna, amerykańska propaganda sukcesu, kult jednostki i romantycznej miłości, nieustannie przewijający się motyw kiepskiej sytuacji materialnej w dzieciństwie, rozbitej rodziny i księcia (lub księżniczki) na białym koniu, która odmienia wszystko. No ja wiem, to ma być ciepły zbiorek opowiadań, ale wyszło trochę na jedno kopyto. Oczywiście tylko wtedy, gdy ktoś przypiernicza się do czytadeł tak perfidnie jak ja. Ogół łyknie wszystko jak stado młodych pelikanów.

Czy warto czytać książeczkę teraz? Średnio. Można ją sobie złowić na jakiejś promocji lub wyprzedaży, aby wrócić do niej na dwanaście dni przez Wigilią. I wtedy przyjmować sobie jedno opowiadanko dziennie. Gdyby wykreślić nadęty utwór pt. Coś ty narobiła, Sophie Roth? i okultystyczny szmatławiec Dziewczyna, która obudziła Śniącego, a także wyredagować Damę i lisa, to byłoby naprawdę cudownie. Tak jest tylko bardzo dobrze, w godnym odnotowania, starannym wydaniu. Z MINUSEM.

Tam gdzie rządzi Święty Mikołaj, nie ma sprawiedliwości. Bogate dzieciaki dostają wszystko, a biedne używany szmelc, chociaż ich rodzice wypruwają sobie flaki, żeby mogły go mieć. Nawet za siedzenie na kolanach Mikołaja trzeba płacić (Holly Black, s. 228)

Dane techniczne:
Autorzy: Holly Black, Ally Carter, Matt de la Pena, Gayle Forman, Jenny Han, David Levithan, Kelly Link, Myra McEntire, Stephanie Perkins, Rainbow Rowell, Laini Taylor, Kiersten White (całość zebrała Stephanie Perkins)
Tłumaczenie: Małgorzata Kafel
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Moon Drive
Liczba stron: 432
ISBN: 978-83-7515-381-1
Cena detaliczna: 39,90 złotych

PS: Jeśli chcecie dowiedzieć się, co myślę o każdym opowiadaniu po kolei, odsyłam na bloga Przemyślenia zaczytanej Belli, gdzie w komentarzach wypowiadałem się, humorystycznie i nierzadko krytycznie, na temat poszczególnych tekstów. Nie chce mi się tego kopiować, znajdziecie sobie w jej grudniowym archiwum. I jeszcze jedna sprawa – zapraszam na bloga Alicjonada, którego opiekunka, miła i bystra nastolatka, wzięła udział w mojej świątecznej zabawie. Widzicie, warto wchodzić w interakcje z Pionkiem na Kultura & Fetysze!