Gdyby pisarze i podrzędne gryzipiórki uprawiali freestyle na kartkach, niniejsze opowiadanko byłoby właśnie takim (po)tworkiem. Piknik powstał w godzinkę, może półtora, w zatłoczonym uczelnianym barku. Nie chciałem opuszczać kolejnego miesiąca wyzwania Kreatywne Spojrzenie, dlatego postanowiłem sprawdzić się w ekspresowym tworzeniu fabułki. Inspiracje i wymagania dla opowiadań na maj: ma rozgrywać się w przyszłości, sok jabłkowy i kwiat wiśni. Wszystko jest, zapraszam do lekturki i dzielenia się wrażeniami w komentarzach. Dacie radę, bo jest dosyć krótko! ;)
Wschodni Beneluks,
63. Dystrykt lekkiego
przemysłu, rok 2379
Czas
był przełomowy, w powietrzu wisiały zmiany. Po niebie sunęły drony i
transportery. Większość z nich opuszczała nasz dystrykt, co odczytywano jako
sukces pokojowych protestów. Kiedy z dachu Gmachu Wspólnoty ewakuowano ważnych
chińskich urzędników, ludzie uwierzyli w końcowy sukces i odzyskanie
niepodległości. Niestety przedwcześnie.
Ciepła
wiosna zachęcała do spędzania czasu poza zurbanizowaną strefą. Strażnicy z
murów zniknęli, pobiegłem więc po Cecile, żeby skorzystać z okazji i wybrać się
nad jezioro przy sadach. Byliśmy zmęczeni wyrzeczeniami ostatnich tygodni,
strachem i nieustannym stawianiem oporu. Większość ludzi zostało jednak przy
Gmachu Wspólnoty, siedzibie dawnych decydentów, aby upijać się iluzoryczną
wolnością, wygłaszać płonne mowy i dzielić między siebie okruchy zdobytej
władzy.
Ja
i Cecile bez trudu wymknęliśmy się ze zurbanizowanej strefy dystryktu. Na
wieżyczkach nie było snajperów, a na niebie żadnego drona, tylko leniwe, białe
obłoczki. Wspaniały dzień. Przeskakiwaliśmy niskie płoty z drutu kolczastego,
lokalizowaliśmy dobrze nam znane dziury w betonowych zaporach. Minęliśmy
szklarnie, trzymając się za spocone, drżące ręce. Dźwigałem wiklinowy kosz
pełen smakołyków, które udało się odłożyć w ciężkim okresie buntu: duża flaszka
jabłkowego soku, kilka jajek na
twardo i calutka czekolada. Kiedy tylko dotarliśmy do sadów, zdjęliśmy buty, a
trawa przyjemnie łaskotała nasze stopy. Nawet szara sukienka Cecile wyglądała w
tym dniu piękniej niż zwykle.
Moczyliśmy
nogi w jeziorze i ochlapywaliśmy się nawzajem, zaśmiewając przy tym do rozpuku,
a potem siedliśmy pod młodymi drzewkami kwitnącej
wiśni. Powietrze pachniało płatkami kwiatów i świeżością pobliskiego
zbiornika. Ta chwila mogłaby trwać wiecznie. Cecile położyła głowę na mojej
klatce piersiowej i snuła opowieść o swoich planach na przyszłość. O
wyprowadzce od zaborczej matki i rzuceniu pracy w szwalni. Przytakiwałem
gorliwie ciesząc się w duchu, że nie przeszkadzała jej moja dłoń muskająca
kawałeczek jej piersi. Spojrzałem na zegarek, dochodziła szesnasta.
I wtedy się
zaczęło. Usłyszeliśmy okropny furkot, który zburzył nasz mały, szczęśliwy
kokon. Chwilę później zauważyliśmy sunące na niebie bombowce. Dostojne, uformowane
na wzór ptasiego klucza, szybko pochłaniały dystans dzielący je od dystryktu,
który z braku lepszego określenia nazywaliśmy ojczyzną. Cecile wczepiła we mnie
swoje szczupłe palce, pocałowałem ją w czubek głowy, żeby choć trochę ją
uspokoić. Na dystrykt posypały się małe, czarne punkciki. To była ostatnia
zapamiętana przeze mnie rzecz sprzed bombardowania.
Kiedy
się ocknąłem, leżeliśmy już w innym miejscu, a ciało Cecile nadal do mnie
przywierało, ochraniając niejako od skutków wybuchu. Było zimne i sztywne, bez
życia. Nie wiem czy zaatakowano nas bronią jądrową, wodorową czy chemiczną,
skóra mojej wybranki nosiła jednak ślady licznych poparzeń. Ja również nie
czułem się zbyt dobrze, bolała mnie głowa i widziałem nieostro, ale większość
ciała była nienaruszona. W przypływie rozpaczy zacząłem bezskutecznie cucić
Cecile, rwać resztki włosów z głowy i krzyczeć, lecz nie słyszałem własnego
głosu. Później dowiedziałem się, że pękły mi bębenki.
Z
niemałym wysiłkiem uwolniłem się z pełnych czułości objęć, powlokłem na
pobliski pagórek i stanąłem wpatrzony w ruiny strefy zurbanizowanej. Nie do
końca docierało do mnie co się właściwie stało. Dystrykt 63 przestał istnieć,
niemal na moich oczach. Chyba nie było do czego wracać, zresztą nie miałem
okazji tego sprawdzić, gdyż namierzyły mnie wracające do miasta drony i
postrzeliły czymś, po czym straciłem przytomność. Obudziłem się dopiero po kilku
dniach, w czystym, nieznanym pokoju.
Piszę
to wspomnienie w Centrum Medycznym w Sztokholmie, gdzie usilnie mnie do tego
namawiają. Mówią, że to cenny materiał dla terapeutów, pomoże mnie i ludziom z
podobnymi doświadczeniami. Karmią nas dobrze, dużo lepiej niż w Dystrykcie 63,
dostałem także nowy numer identyfikacyjny. Twierdzą, że codziennie przyczyniam
się do rozwoju nauki, badają jakieś skutki choroby popromiennej czy coś.
Jest nas tu
czwórka. Ja, dwie kobiety i kilkuletni chłopczyk. CZTERY OSOBY ocalały z
pieprzonego, PONAD TRZYMILIONOWEGO dystryktu. Na samą myśl o tym wszystkim
zaczynam się trząść, a goście w białych kitlach z maskami na twarzach aplikują
mi kolejne dawki leków uspokajających.
Tak
bardzo brakuje mi Cecile. Chciałbym przeżyć z nią choć jeszcze jeden wspólny piknik…
Obraz pochodzi z: http://www.celiakia.pl/wp-content/uploads/2016/05/Koszyk-piknikowy.jpg