Pokazywanie postów oznaczonych etykietą RECENZJE KSIĄŻEK. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą RECENZJE KSIĄŻEK. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 12 lutego 2017

RECENZJA: I tak dalej - Wiktor Orzeł


Wiktor Orzeł, na co dzień związany z Dziennością, popełnił ostatnio debiutancką powieść I tak dalej. Ja zaś debiutuję jeśli chodzi o książkową współpracę recenzencką, bo Novea Res – Wydawnictwo Innowacyjne wysłało mi cieplutki egzemplarzyk do wglądu. Niecałe sto trzydzieści stron lektury wziąłem na raz, w jeden dłuuugi wieczór. Ani się nie zawiodłem, ani nie zacząłem zdejmować majtek przez głowę. Ale po kolei.

Na okładce wysmażono całkiem cudaczną marketingową laurkę. Napisano, między innymi, że to fascynujący szkic socjologiczny młodych Polaków, a błyskotliwa narracja powieści dziesiątkuje czytelnika każdym kolejnym akapitem. Cóż, celne komentarze na temat rzeczywistości się zdarzały (kliknij, żeby przejść do cytatów!), ale nadal jestem w jednym kawałku. Z tym szkicem też bym nie przesadzał. Zaledwie procent (promil?) z nas żyje niczym gwiazdy rocka, większość zabija czas przy kompach, walczy z resztkami trądziku, narzeka na uczelnię/robotę i szuka drugiej połowy na portalu randkowym. Karol, narrator i główny bohater I tak dalej, z pewnością jest okazem dość specyficznym, z oporem odnajdującym się w świecie. Przypadek dramatyczny, czyli starter pack zawierający: nadwrażliwość, egotyzm, alkohol, papierosy, trochę narkotyków i dużo nieudacznictwa oraz brak umiejętności adaptacji do systemu. Szczerze mówiąc, nie wiem o co mu dokładnie chodzi. Wałęsa się taki, nie wie co ze sobą zrobić, przeżywa dawne rozstanie, szarpie się z dresami, wydaje ostatnie hajsy i odwiedza osiedlowych aptekarzy. Nie ujmuje tak jak poczciwy Bukowski, wzbudza jedynie politowanie i raczej niewielką sympatię, przynajmniej u mnie. Ja wszystko rozumiem – dekadencki, ciężkawy klimat wczesnej dorosłości, ale dlaczego Karol jest taki monotematyczny i przeciętny?

Akcja powieści rozgrywa się w Krakowie i na Malcie, a zmiana miejsca wydarzeń jest dla książki odświeżająca, choć sam moment przejścia wydaje się nieco groteskowy i surrealistyczny. Postacie są nakreślone raczej oszczędnie, ale trzymają się kupy. Szkoda tylko, że Maćkowi przyprawia się rogi, bo to mój imiennik… Interesujące było dla mnie wprowadzenie dwóch Karolin, zazwyczaj unika się nadawania postaciom tych samych imion, a tu proszę. Może ten zabieg ma jakieś ukryte przesłanie? Żeby nie było, że zmieszałem głównego bohatera z błotem, znalazłem kilka cech, które mnie z nim łączą: oboje lubimy długie, bezrefleksyjne kąpiele, dumamy o skoku z wysokości oraz nie przepadamy za erasmusami. Nie palę jednak papierosów, na które nie mam ochoty (tak w sumie w ogóle ich nie palę, może dlatego – jak zauważył Orzeł – nie zrozumiem), nie odnajduję także zapomnianych, zwiniętych banknotów po kieszeniach.

Cóż, czy polecam I tak dalej? Szczerze mówiąc, nie wiem. Czasem jest bystro i przenikliwie, a od czytelnika wymaga się skupienia, bo pozornie nieistotne szczegóły mogą powrócić kilkadziesiąt stron dalej, czasem trochę przysypiałem. Nie jestem przekonany, czy wolałem smutny realizm, czy wykoślawione odpały i trudne ponarkotykowe zjazdy. Pierwszy był przewidywalny, dwa pozostałe męczące, niemal ocierające się o grafomanię. Doceniam niezgorszy warsztat autora, ale proza o podrostkach gubiących się w życiu, a później obczajających laski na fejsbuku to chyba nie do końca moja bajka, przynajmniej nie w takim "opakowaniu".

Wiktor Orzeł nauczył się w debiucie latać, myślę jednak, że potrzeba jeszcze niejednej zapisanej kartki, żeby naprawdę wzbił się w przestworza. Jest jednak fundament, na którym można śmiało budować. A ja będę się życzliwie przyglądał dalszemu rozwojowi jego pisarskiej kariery. Na korzyść książki przemawiają: ładne wydanie, niska cena oraz prosty (lecz nie prostacki!) język, a także aktualna hiperbolizacja społeczno-obyczajowego bagienka, w którym się znaleźliśmy. Można spróbować, nie grozi biegunką! Z uwagi na bezkompromisową treść, nie polecałbym czytelnikom poniżej szesnastego roku życia.

Tradycyjny pościk z cytatami
godnymi uwagi znajdziesz TUTAJ!

Dane techniczne:
Autor: Wiktor Orzeł
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Novea Res – Wydawnictwo Innowacyjne
Liczba stron: 136
ISBN: 978-83-8083-430-9
Cena detaliczna: ~15 PLN (SZCZEGÓŁY TUTAJ!)

wtorek, 7 lutego 2017

RECENZJA: Ksin. Koczownik - Konrad T. Lewandowski


Saga o kotołaku od dawna jest moją prywatną zagwozdką. Niby nie do końca mnie przekonuje, niby zawsze mam jakieś uwagi, ale kiedy tylko w księgarniach pojawi się kolejna część, bez wahania szykuję kartę płatniczą. Ksin. Koczownik to kolejna część niestrudzenie recenzowanego przeze mnie cyklu. I mam nadzieję, że to przedostatnia część opowieści. A jednocześnie mam nadzieję, że nie. Paradoks.

W poprzedniej części nastąpiło rozszczepienie Ksina, który funkcjonuje teraz równolegle w dwóch uniwersach (nie pytajcie…). Tytułowy koczownik to teraz książę plemienia przemierzającego Pierwszy Świat w odwiecznym poszukiwaniu Państwa, czyli czegoś na kształt Ziemi Obiecanej. Niestety, demony przeszłości nie odpuściły i Świetlisty, pomagier niedawno zgładzonego tyrana tyranów, szuka zemsty na półczłowieku półkocie. Plemię jest zatem w niebezpieczeństwie i musi żwawo przemierzać bezkresne stepy, co rusz gotując się do zażartej walki. I tak przez ponad trzysta stron, dopóki nieboraczki nie schronią się na Pustyni Zmian. Ups, czyżby spolerek!?

Powiem bez ogródek – są elementy, w których Lewandowski jest bardzo zręcznym pisarzem i jest element, w którym niezmiennie ssie, a więc opisy bitew. Za nic nie przekonują mnie te quasitaktyczne bzdury wzbogacone o ułomną plastyczność opisów. Nie czuję nic, żadnych emocji czy niepokoju. Sapkowski, ten to umiał nakreślić bitewną zawieruchę, Lewandowski zaś przynudza jak diabli. Co innego jeśli chodzi o opisywanie zwyczajów i wierzeń dzikich ludów czy historiozofii świata przedstawionego. Tutaj jest nieźle, naprawdę nieźle. I choć początkowo fabuła wydaje się być rozpędzana nieco na siłę, gdzieś od połowy akcja robi się płynna i – o zgrozo – wypełniona pomniejszymi starciami najemników z członkami plemienia Ksina. Ponadto, Lewandowski nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił kilku pikantniejszych scen erotycznych. Mamy opisy seksu małżeńskiego i pozamałżeńskiego, trójkącik z trzema dziewicami, a nawet seks z potworem. Od fragmentów związanych z miłosnymi zapasami krew może nie spływa do krocza, ale jest o niebo lepiej niż w przypadku bitew.

Sam nie wiem czy serię o kotołaku czytam z sentymentu, czy po prostu mi się podoba. Z pewnością miałem w rękach gorsze czytadła, choć akurat to polskie fantasy wcale nie zasługuje na szczególny zachwyt. Może to jest klucz do zagadki? Fantasy jest polskie i ma już kilkanaście lat? W każdym razie, to porządna powieść w porządnym uniwersum i nic więcej. Miejscami zaskakuje, miejscami rozczarowuje, tak jak w przypadku zakończenia, które pachnie mi szkolnym opowiadaniem.

Garść wyłuskanych przeze mnie cytatów
z Koczownika znajdziesz TUTAJ!

Dane techniczne:
Autor: Konrad T. Lewandowski
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 328
ISBN: 978-83-10-12856-0
Cena detaliczna: 34,90 PLN

Recenzje poprzednich tomów:
Saga o kotołaku. Ksin. Początekkliknij, żeby przeczytać!
Saga o kotołaku. Ksin. Drapieżnikkliknij, żeby przeczytać!
Saga o kotołaku. Ksin. Sobowtórkliknij, żeby przeczytać!
Saga o kotołaku. Różanooka kliknij, żeby przeczytać!

Okładka książki pochodzi stąd: klik!

sobota, 14 stycznia 2017

RECENZJA: Ember in the Ashes. Imperium Ognia - Sabaa Tahir


Książeczką Ember in the Ashes. Imperium Ognia zostałem obdarowany przez blogerkę o enigmatycznej ksywce Anna B. z Chaosu Myśli (wielkie dzięki!). Ściślej mówiąc, wygrałem organizowany przez Nią konkurs, polegający na spisaniu uzasadnienia okropnej, niewyobrażalnej wręcz konieczności posiadania tego właśnie tytuliku w swojej przydomowej biblioteczce. Uzasadniłem ładnie, wygrałem, tuż przed Świętami dostałem piękną paczuszkę i zacząłem czytać. Skończyłem kilka dni temu, z niemałym zadowoleniem. I chyba mam delikatną chrapkę na kolejną część (A Torch Against the Night), która pewnie jest teraz w tłumaczeniu.

Dość nieufnie podchodzę do Young Adult Fantasy, ale amerykańska pisarka Sabaa Tahir stanęła na wysokości zadania. 500 stron, 50 rozdziałów (!) pisanych naprzemiennie, z perspektywy dobrze wyszkolonego żołnierza elitarnych sił Imperium (Eliasa) i nastolatki z konieczności przystającej do Ruchu Oporu (Laia) to gwarant wartkiej akcji. I rzeczywiście, największą zaletą książki jest fakt, że czytelnik czuje się, jakby autorka stała nad jego głową i napie*dalała go kolejnymi wydarzeniami, niczym drewnianą lagą. Nie męcząc się. Postacie z radykalnie różnymi punktami siedzenia, pierwszoosobowa narracja, korespondencyjnie konkurujący ze sobą młodzieńcy i szczypta epickich wydarzeń w tle – mogło to wszystko wyjść banalnie i sztucznie, lecz na szczęście tak się nie stało. Świat przedstawiony nie wydał mi się naciąganą zbitką schematów i nie rozkodowywałem go ironicznie, czego miałem prawo się obawiać, po zobaczeniu magazynu Bravo w sekcji patronów medialnych Imperium Ognia

Jeśli znacie trochę moje upodobania literackie, wiecie zapewne, że często czepiam się światów bez przekonującego, gęstego opisu. Tutaj uniwersum jest nakreślone oszczędnie, lecz nie całkiem skąpo. Może brakuje czasem szerszych opisów Wojan, Morzan, Plemieńców, Barbaryjczyków lub Scholarów (nacje), merkantorów, ilustrian czy augurów (kolejno: klasa kupiecka, imperialna klasa wyższa, kasta kapłańska), ale minimum informacji, akurat tyle co by się nie zagubić w narracji, zawsze w odpowiednich momentach dostajemy. Być może dalsze części cyklu przeniosą nas w inne zakątki świata przedstawionego? Na to wskazuje zakończenie.

W całym tym zalewie komplementów, mam do książki tylko dwa zastrzeżenia. Pierwsze to pierdołka – na jednej czy dwóch stronach jakość druku była tak spartaczona, jakby używano oparów tuszu czy ziemistego błocka. Drugie zastrzeżenie to już nieco większy kaliber, a chodzi o kilkukrotne, drobne absurdy przy wątkach drugoplanowych [SPOILER] Niewolnica Izzi kibicująca niejakiemu Marcusowi w Próbach, mimo że ten kilka dni wcześniej chciał zgwałcić jej przyjaciółkę? Elias nocami kopiący przez 7 miesięcy tunel ze swojej kwatery do katakumb, co nie zostało przez nikogo przyuważone i nie odbiło się na wynikach morderczego szkolenia? Bezlitosna komendantka niezdolna do zabicia dziecka zaraz po porodzie, mimo że szczerze chce jego śmierci? Przy samej zaś końcówce powieści, miałem wrażenie delikatnie zbyt dużego haustu epickości, ale to mogło być tylko moje, subiektywne odczucie. Coś ta Laia zrobiła się zbyt dziarska i wojownicza, podobnie jak reszta służby… [KONIEC SPOILERA]

Ember in the Ashes. Imperium Ognia to solidne, satysfakcjonujące czytadło. Nie zmieni nic w Twoim życiu, ale zapewni kilka atrakcyjnych wieczorów. Zaobserwowałem syndrom kolejnego rozdziału, a o to przecież chodzi w lekkiej, rozrywkowej literaturce.

Dane techniczne:
Autor: Sabaa Tahir
Tłumaczenie: Marcin Wawrzyńczak, Jerzy Malinowski
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Akurat
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 512
ISBN: 978-83-287-0119-9
Cena detaliczna: ok. 30 PLN

Niewielką garstkę wyłuskanych przeze mnie cytatów znajdziesz TUTAJ!

piątek, 2 grudnia 2016

RECENZJA: Cień góry - Gregory David Roberts


To zawsze bardzo rozczarowująca sytuacja, kiedy kontynuacja książki, która zrobiła na nas kolosalne wrażenie, okazuje się dużo gorsza od pierwszej części. Cień góry jest tylko – nomen omen – cieniem Shantaram (kliknij, żeby przeczytać recenzję). Czuję się trochę tak, jakby zawiódł mnie najlepszy kumpel. Ech!

Wiecie, nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Cień góry nie ma czytelnikowi absolutnie nic do zaoferowania. Gregory David Roberts nadal potrafi trzasnąć takie połączenie filozoficznej refleksji z metaforą i pierwszoosobowym komentarzem głównego bohatera, że szczęka ląduje na podłodze. Problem w tym, że Linbaba snuje się trochę bez celu, próbuje wpasować się w nową gangsterską rzeczywistość po śmierci Kadirbaja, niby jest z Karlą, ale nie do końca… Poznaje nowych dobrych łotrów, próbuje nieco się ustatkować, lecz ostatecznie wydaje się zagubionym pierdołą, monotonnie komplementującym bezcelową jazdę na motocyklu i zielone królowe w oczach swojej miłości. Dobrze, że wszystkie rozwleczone wątki zostały jako tako wyjaśnione, choć w tej powieści nigdy nie chodziło o akcję, raczej o mistrzowski opis. [SPOILER]  Madame Zhou i miotacze kwasu zostają pokonani, dziwne zachowanie Karli (trwające przez setki stron książki) zostaje wyjaśnione a przyszłość zaczyna rysować się w jaśniejszych barwach. [KONIEC SPOILERA]

Cień góry jest dużo mocniej poszatkowany niż Shantaram. Ma aż 91 rozdziałów upchniętych w XV częściach, co przy 42 rozdziałach i V częściach poprzednika wydaje się wręcz dezorientujące (oba tomy mają zbliżoną liczbę stron, około 800). Z jednej strony czyta się to przyjemnie, szczególnie do poduchy (krótkie rozdzialiki, niezmiennie świetny styl), z drugiej nie zawsze odnajduje ciekawy pomysł i sens przedstawienia konkretnych wydarzeń i zbiegów okoliczności. Nie ma tutaj tego uroczego, przemyślanego elementu drogi, ścisłego powiązania opisów emocjonalnych z intrygującym detalem, poznawania kultury Indii. Zamiast tego dostajemy głównie walkę o przetrwanie, rozwiązywanie zagadki pewnego morderstwa i chęć zemsty na kryminalnym półświatku. Może taki był zamysł, może już sam tytuł informuje o większej zasiedziałości fabułki? A może autorowi powieści trudniej pisało się po wyjściu z australijskiego więzienia, chciał tylko odciąć kupony od poprzedniego bestselleru i odbębnić historię pod presją fanów? A może to ja upraszczam, zrobiłem się zbyt wybredny i wymagający…?

Między wydaniem Shantaram, a Cienia góry minęło aż 12 lat. To dość dużo czasu na dopracowanie powieści i zdecydowanie wystarczająco dużo, żeby chcieć poeksperymentować ze swoim pisarstwem. Mi jednak do gustu bardziej przypadł tom pierwszy, w którym – powtórzę się – tytułowy Shantaram/Linbaba nie pałętał się po ulicach Bombaju jak smród po gaciach. Nieprawdą byłoby jednak, gdybym napisał, że czytałem Cień góry bez przyjemności. Było jej na tyle dużo, że polecam pozycję wszystkim oczarowanym twórczością Robertsa, którzy wypatrywali odpowiedzi na kilka znaków zapytania z poprzedniej części. Wiem jednak, że gdyby Shantaram miał poziom Cienia góry, nie sięgnąłbym po kontynuację, a Wy nie czytalibyście tej recenzji. Sorry Winnetou.

Dane techniczne:
Autor: Gregory David Roberts
Tłumaczenie: Maciejka Mazan
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Marginesy
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 800
ISBN: 978-83-65282-76-7
Cena detaliczna: 59,90 PLN
[UWAGA: da się dorwać dużo, dużo taniej, szczególnie w komplecie z Shantaram!]


Garść wyłuskanych przeze mnie cytatów na temat policji i gangsterów znajdziesz TUTAJ!

sobota, 12 listopada 2016

RECENZJA: Nigdziebądź - Neil Gaiman


Zdarza się Wam czasem kupić książkę oczami, tylko przez wzgląd na intrygującą, atrakcyjną okładkę? Mi się zdarza, tak było w przypadku genialnej powieści Shantaram, a podobnie sprawa miała się w związku z Nigdziebądź autorstwa Neila Gaimana. Urzekł mnie tytuł i tajemnicza, nieco mroczna okładka. Dziewucha żartuje, że wystarczy posypać trochę brokatu na froncik i już lecę z portfelem do kasy. Mam nadzieję, że to nie do końca prawda…

Cała fabuła Nigdziebądź zasadza się na dość klasycznym patencie istnienia dwóch równoległych światów, w tym przypadku Londynu Nad i Londynu Pod, który jest – cytując za okładką – miejscem pełnym potworów i aniołów, gdzie w labiryncie mieszka Bestia, a stary Hrabia urządził sobie dwór w pociągu metra. Niefortunny zbieg okoliczności sprawia, że całkiem zwyczajny finansista Richard Mayhew przenosi się do chaotycznego i tajemniczego świata Londynu Pod. I przyjdzie mu stać się jego ważną postacią. Zieeeeew.

Powiem Wam szczerze, że mam straszny niedosyt. Na trzysta sześćdziesięciu stronach powieści nie zdołano przekonująco nakreślić skądinąd ciekawego uniwersum, które do końca wydaje się nam niespójne, sklejone z kilku losowych elementów. Rozumiem, że miało być szaleństwo, nielogiczność i jazda bez trzymanki, ale światu brakuje tła. Poznajemy dziwne postacie, obserwujemy je w kilku scenach, po czym musimy się z nimi niesatysfakcjonująco pożegnać. Szkoda, że nie dane nam było lepiej poznać Grzybnich Ludzi, Plemienia Kanałów, Szczóromówców, Aksamitnych Dzieci, mieszkańców Kruczego Dworu, Pasterskiego Zagajnika czy Biskupiej Bramy. Po lekturze zostały tylko fajnie brzmiące, puste terminy.

Jeśli chodzi o przyjemność z czytania, jak to zazwyczaj bywa z autorami z najwyższej światowej półki, nie ma się do czego przyczepić. Przez powieść płynie się szybko i przyjemnie, w notatkach zapisałem sobie, że naprawdę interesująco robi się przy siódmym rozdziale, a więc w okolicach strony sto czterdziestej. Rozdziałów jest w sumie dwadzieścia, plus świetny, alternatywny prolog. W całej historii są dwa naprawdę godne uwagi zwroty akcji, które sprawiają, że książeczkę można nazwać atrakcyjnym czytadłem. Nie byłby jednak sobą, gdybym nie skwitował dialogów i żartów słowami nic specjalnego.

Niepokoją trochę dziwaczne inspiracje. [SPOILER] Ludzie znikający w lepkim mroku, nienawistne i mściwe anioły, destrukcyjni mordercy przemierzający bezkres czasu, zmartwychwstający bohater, Bestie w labiryntach. [KONIEC SPOILERA] Trochę to wszystko trąci okultyzmem i czarną magią. Jeśli nie lubicie takich klimatów, zaniechajcie lektury.

No i jaka laurkę wystawić nieszczęsnemu Nigdziebądź? Ani mnie ta książka specjalnie nie urzekła, ani nie rozczarowała, raczej zasmuciła niewykorzystanym potencjałem świata przedstawionego. Jak dla mnie historia zasługiwałaby przynajmniej na solidną, dwutomową sagę z hojniejszą szczyptą epickości. Jest najwyżej poprawnie, a mogło być dobrze. Rzecz tylko dla zakręconych na punkcie freaky urban fantasy i idei równoległych światów. A i to niekoniecznie…

Może trzeba było pozostawić Nigdziebądź na kartach serialowego scenariusza? Opinie w Internecie są podzielone, od zachwytów po próbę zmieszania dziełka z błotem. Jak dla mnie, oba warianty są mocno przesadzone. Zerknij na wynotowane przeze mnie CYTATY, jeśli nadal nie wiesz co myśleć o książce Neila Gaimana.

Dane techniczne:
Autor: Neil Gaiman
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: MAG
Liczba stron: 384
ISBN: 978-83-7480-662-6
Cena detaliczna: 39 PLN

Garść wyłuskanych przeze mnie cytatów znajdziesz TUTAJ!

piątek, 16 września 2016

RECENZJA: Aparatus - Andrzej Pilipiuk


Andrzej Pilipiuk bezsprzecznie należy do grona najpopularniejszych polskich pisarzy fantastycznych.  Bloger Maciej nie kojarzył Andrzeja Pilipiuka i w życiu nie czytał żadnej z Jego książek. Bloger Maciej kilka tygodni temu sięgnął po Aparatus, zbiór opowiadań wspomnianego autora, a to prawdopodobnie pod wpływem innego Blogera, takiego z Zapomnianego Pokoju. Bloger Maciej był zadowolony. Może nie jakoś szczególnie mocno poruszony, ze szczęką na glebie, lecz bardzo pozytywnie zaskoczony.

Prócz dobrej opinii, którą często słyszy się o Pilipiuku i chęci pomniejszenia czytelniczej ignorancji, przekonała mnie empikowa promocja, zbijająca ceny książek o 30%. Miła rzecz. Teraz na przykład mają promocję 3 książki fantastyczne w cenie 2, więc kto chciałby zapoznać się z Pilipiukiem, Kossakowską, Piekarą czy innym Dębskim - informuję iż są ku temu dobre widoki. Oprócz Aparatusa, nakładem Fabryki Słów ukazały się m.in.: Reputacja, Carska manierka czy Litr ciekłego ołowiu. Wszystkie owe zbiorki mają dość podobny styl graficzny, dlatego wnioskuję, że to coś na kształt luźnego cyklu. I jeśli wszystkie mają tak uroczą i nienachalną historyczną stylizację, to polecam lubującym się w tego typu klimatach. Spośród 8 opowiadań, 7 rozgrywało się w gdzieś w granicach przedrozbiorowej Rzeczpospolitej lub (dużo dalej) na Wschodzie. Jeśli lubisz słowiańską swojskość, rosyjskie ostępy i komunistyczne wiochy, Aparatus jest również dla Ciebie. Każde z opowiadań było świetnie umiejscowione w pseudohistorycznych realiach, nieźle poprowadzone i okraszone naturalnymi dialogami (no może czasami Robert Storm, jeden z kilku powracających bohaterów, przesadza z idiotycznymi gadkami do Marty, ale normalnie jest okej). [SPOILER] Nawet poszukiwanie głupiego świerku lutniczego do wykonania skrzypiec okazało się niesłychanie zajmująca fabułką. [KONIEC SPOILERA] Nie powiem, Pilipiuk zaimponował mi tym prawie czterystustronicowym zbiorkiem. Nie aż tak, żeby od razu rzucać się na inne jego dziełka, ale nie wykluczam dłuższej znajomości.

Zbiory krótszych form są świetne jako lektura na wyjazd, kiedy nie chcemy się zbytnio angażować w rozbudowane historie. Różni bohaterowie, różne sytuacje i momenty dziejowe. Podobnie pisałem o Ktoś mnie pokocha, bo to też był zbiorek, lecz może nieco dziewczęcy i bardziej infantylny. Aparatus, to już półeczka wyżej, jeśli chodzi o ambitność czytadła. Z pewnością nie raz poczujecie się zaintrygowani. Dałbym dziewięć punktów na dziesięć. Kilka obrazów i motywów zostanie ze mną na dłużej, a to najlepiej świadczy o kunszcie autora. Moi opowiadaniowi faworyci to: nieco detektywistyczna Ośla opowieść, oniryczny i enigmatyczny Staw, a także obyczajowe Księgi drzewne. Brawo Andrzej Pilipiuk, polubiłem Pana!

Garść cytatów z książki Andrzeja Pilipiuka znajdziesz TUTAJ!

Dane techniczne:
Autor: Andrzej Pilipiuk
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 395
ISBN: 978-83-7574-649-5
Cena detaliczna: 37,80 PLN (-30%)

Tramwaj lepiej wie, gdzie czas zakręca
i najkrótsza noc dłużej trwaaa…
Wyprzedzamy fakty, daty,
za horyzont znika co drugi taaakt…
~ Natalia Nykiel, Error

niedziela, 14 sierpnia 2016

RECENZJA: Shantaram - Gregory David Roberts


Kiedy kończyłem czytać Shantaram, czułem się jakbym żegnał serdecznego przyjaciela, który zawsze miał mi coś ciekawego do opowiedzenia. Naszła mnie również smutna konstatacja, że chyba pora porzucić marzenie o byciu najlepszym, światowej sławy pisarzem, bo raczej nigdy nie uda mi się napisać czegoś lepszego niż recenzowany tutaj Shantaram. A po co inwestować cały trud w wojnę, której nie sposób wygrać?

To zdumiewająca historia młodego Australijczyka, który porzucony przez żonę znalazł pocieszenie w heroinie. Zaczął napadać na banki (ubrany zawsze w garnitur okradał tylko ubezpieczone firmy, przez co media zwały go rabusiem-dżentelmenem). Schwytany, został skazany na dwadzieścia łat. W biały dzień uciekł z więzienia i przedostał się do Indii. Ukrywał się w slumsach, gdzie leczył biedaków, był żołnierzem bombajskiej mafii, walczył z Armią Czerwoną w Afganistanie. Jakby tego było mało, jest jeszcze Karla — femme fatale, jakich mało w literaturze — i zagadka w tle.

Powyższy akapit recenzji został zaczerpnięty z okładki książki, a zdecydowałem się na taki manewr, gdyż streszczenie to jest w gruncie rzeczy klawe. Smaczek wszystkiemu dodaje fakt, że podobnie wyglądały koleje życiowe samego Robertsa, a historia do pewnego stopnia jest autobiograficzna. Lina (Lin to imię głównego bohatera; skrót od fałszywego, paszportowego imienia Lindsay, które w hindi oznacza… męskie przyrodzenie) poznajemy chwilę po pojawieniu się w Indiach. Seria przypadków sprawia, że trafia on do lokalu zwanego Leopold, w którym nawiązuje pierwsze znajomości z interesującymi cudzoziemcami. W toku wydarzeń poznajemy jednak obszerne fragmenty przeszłości Lina, czemu sprzyja odrobinę pamiętnikarki styl narracji, zawierający sporadyczne retrospekcje i wtręty natury filozoficznej czy quasipsychologicznej. Bomba(j)!

Właściwie w każdym rozdziale, a jest ich 42, znajdziemy jakieś interesujące wtręty m.in. o organizacji czarnego rynku w Bombaju, podrabianiu dokumentów, życiu w slumsach, hierarchii więziennej czy naturze ludzkiej. Najbardziej efektowne są momenty, kiedy z pozoru nieistotna rzecz lub wizyta w jakimś miejscu zostaje później misternie spleciona z refleksją Australijczyka pod koniec rozdziału lub w zupełnie innej części książki. Tempo powieści jest z początku niespieszne, ale ja nie uświadczyłem dłużyzn, potężnie zżywając się z protagonistą. Dość powiedzieć, że bohater zakochuje się w pewnej kobiecie niemal na początku książki, a pierwszą poważną garść informacji na jej temat dostajemy dopiero w okolicach strony dwusetnej. Ale warto czekać, oj warto. Również na zakończenie, które klaruje kilka wątków i sprawia, że nieco inaczej spoglądamy na całą historię.

Styl Gregora Dawida Robertsa jest po prostu mistrzowski. Rozbudowane porównania i niesłychanie plastyczne metafory (np. Słowa „rzeź” i „masakra” grubo okraszały strony bombajskich dzienników, jak masło słodką bułkę więziennego strażnika.) sprawiają, że czasami powieść pożera nas bez reszty. Istne wiaderko pełne emocji! W Shantaram znalazłem najlepsze opisy codzienności za kratami, bitewnego chaosu czy życia w potwornym niedostatku, jakie kiedykolwiek czytałem. Autor tak zręcznie łączy epickie wydarzenia z subiektywnymi przeżyciami jednostki, że czytelnik mimowolnie chwyta za ołówek, żeby pozaznaczać fragmenty. Ja zaznaczyłem ich bardzo wiele, marginesy mam pełne w hasłach i gwiazdkach.

Bardzo polecam niniejszą lekturę, chyba najmocniej ze wszystkich pozycji książkowych, które do tej pory recenzowałem na blogu. To zdecydowanie ten sam poziom co Trylogia Husycka. I nawet wymaga podobnego rodzaju skupienia, choćby ze względu na wielowątkowość, powroty bohaterów po kilkudziesięciostronicowych zniknięciach i ich (czasami) podobnie brzmiące imiona. A co to właściwie znaczy to całe Shantaram? To człowiek pokoju lub nawet człowiek bożego pokoju, a przydomek ten został nadany głównemu bohaterowi przez jego hinduskich przyjaciół. Lin odnalazł bowiem na tłocznych uliczkach Bombaju i w wiosce swojego przyjaciela Prabakera sporo okruchów prawdy, spokoju i sensu.

Dacie wiarę, że kupiłem tę książkę tylko ze względu na intrygującą okładkę, nie wiedząc kompletnie nic o jej zawartości? Oby życie częściej zaskakiwało mnie w ten właśnie sposób!

Zastanawiałem się jak mogę Was zachęcić lub przekonać do zainteresowania się Shantaram i wpadłem na dość świeży, być może nieco karkołomny pomysł. Tym razem nie wypiszę Wam inspirujących cytatów w tym poście, tylko zaproponuję trzy zestawy fragmentów pogrupowane w różne tematy przewodnie, a Wy sami możecie sobie wybrać ten, który najbardziej Was interesuje. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przeczytać wszystkie trzy posty z cytatami. Ostrzegam również, że unikałem ciekawszych, dłuższych refleksji mogących zaspoilerować fabułę. Zapraszam do wybrania tematu przewodniego z cytatami poprzez kliknięcie w odpowiedni odnośnik:

Miłość & Relacjecytaty z Shantaram (klik!)
Ludzie & Świat cytaty z Shantaram (klik!)
Wojna & Władzacytaty z Shantaram (klik!)

Dane techniczne:
Autor: Gregory David Roberts
Tłumaczenie: Maciejka Mazan
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Marginesy
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 800
ISBN: 978-83-65282-31-6
Cena detaliczna: 59,90 PLN

piątek, 29 lipca 2016

RECENZJA: Ktoś mnie pokocha. 12 wakacyjnych opowiadań - Stephanie Perkins i in.

Ktoś mnie pokocha. Fajna, ciut krzykliwa okładeczka.

Czołem Czytelnicy! Dziś przychodzę do Was z recenzją książki, której Wam ani nie polecę, ani nie odradzę. Trochę to smutne, prawda? Właśnie po to istnieją recenzje, żeby zniechęcić lub przekonać potencjalnego zakupowicza. Ja nie będę odradzał, bynajmniej nie z braku argumentów czy erudycji. Po prostu Ktoś mnie pokocha to książka zadaniowa. Szukasz czegoś lekkiego, niezobowiązującego na wyjazd, przy czym można się zrelaksować i odmóżdżyć? Czytać razem z partnerem na głos? Na plaży, w hotelowym pokoiku lub w deszczowe wieczory? Znalazłeś, ten zbiorek jest jak kubeł popcornu. Tylko ma dłuższą przydatność do spożycia! ;)

Opowiadania są lepsze i gorsze, jeśli jednak miałbym wyciągać średnią z ocen wystawionych na dziesięciostopniowej skali,  lokowałbym ją gdzieś w okolicach ósemki, czyli całkiem przyzwoicie. Na plus należy dodać, że akcja rozgrywa się w różnorodnych miejscach. Mamy m.in.: kino, cyrk, park rozrywki, luksusowy hotel, wakacje na prowincji, letni kurs, obóz, a nawet szpital. Nie ma zatem przerabiania w kółko tego samego motywu, również w kontekście (zazwyczaj pierwszoosobowych) narratorów. Czasem są to dziwaczni wrażliwcy, a czasem rezolutne nastolatki. Odnotować należy również, że w czterech z dwunastu opowiadań pojawiają się wątki homoseksualne, dwa razy na drugim planie. Trzy opowiadania zawierają zaś elementy szemrane, tj.: zombie, demony, morskie bóstwa i inne paskudztwa. W kilku przypadkach jest dość dorośle, o obmacywaniu się w kiblach czy ściąganiu majtek. Dlatego Ktoś mnie pokocha polecam raczej czytelnikom od szesnastego roku życia.

I cóż, żaden utwór nie urwał mi dupci, może z wyjątkiem Byle nie miłość, który przypomina dobrze skrojoną komedyjkę, żaden mnie szczególnie nie zanudził. Trzeba przyznać, że angielskojęzyczni autorzy potrafią pisać naturalne, pełne życia dialogi. I choć opowiadania są na swój sposób schematyczne i miejscami durne, to świetnie łapią klimat dorastania, szukania własnej tożsamości i płytkich miłostek. Tak jak pisałem, literacki kubeł popkulturowego popcornu, który można zeżreć bez obawy o niestrawność, śmiejąc się przy tym z Zepsutego Zachodu. Czasem będzie trochę melancholii i łez, ale znacznie więcej uśmiechu i szczęśliwych zakończeń, ot co!

~o~

Garść przyjemnych cytatów na koniec:

Wypiła dość brzoskwiniówki, żeby przekonać się do całowania z Nedem, a potem wymiotowała na poboczu. (Leight Barduga, str.33)

Motocykle są bardzo niebezpieczne i podniecające. Jak śmierć i seks. Zdaje się, że właśnie dlatego ludzie je lubią. Albo ich nienawidzą. (Francesca Lia Block, s. 140)

Owszem, kocham Kietha. A przynajmniej tak mi się wydaje. Ale kiedyś, zanim mój organizm przestał tolerować laktozę, kochałem przecież pizzę – a teraz w zasadzie nawet za nią nie tęsknię. To znaczy w zasadzie już nawet nie myślę o pizzy. (Tim Federle, s. 197)

Miłość to najgorsza rzecz, jaka może się przydarzyć mężczyźnie. Z każdego robi idiotę. (Jon Skovron, s.299)

Tata zawsze powtarzał, że trzeba dużo magii, żeby coś wyglądało nieprawdziwie w odpowiedni sposób. (Cassandra Clare, s. 371)

Noah (…) pachnie tak jak wszystkie dzieci latem: sprejem odstraszającym komary, kremem z filtrem i potem. (Jennifer E. Smith, s. 433)

Dane techniczne:
Autorzy: Leight Bardugo, Francesca Lia Block, Libba Bray, Cassandra Clare, Brandy Colbert, Tim Federle, Lev Grossman, Nina LaCrour, Stephanie Perkins, Veronica Roth, Jon Skovron, Jennifer E. Smith (całość zebrała Stephanie Perkins)
Tłumaczenie: Matylda Biernacka, Anna Gralak, Małgorzata Hesko-Kołodzińska, Adrianna Sokołowska-Ostapko
Oprawa: miękka (twarda również jest, ale wyskakujcie z $)
Wydawnictwo: Otwarte (Moon Drive)
Rok wydania: 2016
Liczba stron: 488
ISBN: 978-83-7515-242-5
Cena detaliczna: 36,90 PLN (ale w necie dużo taniej, poszperajcie!)

PS: Jeśli chcecie się dowiedzieć co konkretnie myślę o poszczególnych opowiadaniach, odsyłam na bloga Przemyślenia Zaczytanej Belli, gdzie możecie sobie przeklikać odpowiedni link i poszukać mnie w sekcji komentatorskiej. Zapraszam również do mojej recenzji Podaruj mi miłośćSalut!

piątek, 10 czerwca 2016

RECENZJA: Legenda Europy - Piotr Kuncewicz


Już dzisiaj rozpoczyna się piętnasta edycja Mistrzostw Europy w piłce nożnej mężczyzn. Zapowiada się kilkanaście wyśmienitych piłkarskich uczt, no i nasze ciapciuchy mają szansę wreszcie coś ugrać. Jak będzie, zobaczymy. Tymczasem mam dla Was recenzję książki, która świetnie wpisuje się w klimat tych ciepłych, czerwcowych wieczorów – Legenda Europy autorstwa Piotra Kuncewicza.

Piotr Kuncewicz był prawdziwym człowiekiem renesansu. Studiował polonistykę, filozofię, historię sztuki i orientalistykę, interesował się m.in.: medycyną, biologią czy paleontologią, a prócz tego parał się felietonistykę, pracował w radio i telewizji, bywał krytykiem literackim i poetą. Wielki umysł, a wielkość ową widać w przywoływanej przeze mnie lekturze, która jest ni to pozycją quasi-naukową, ni to luźnym zbiorem ciekawostek, a niekiedy nawet dowcipną gawędą. Autor poszukuje korzeni Europy, jej kulturowo-ideowego zrębu wspólnego dla wszystkich członków kontynentu, aby zrealizować bardzo praktyczny cel – stworzyć nową formułę europejskiego patriotyzmu, która nie opiera się na – jak to sam ujmuje – żenującym i żebraczym podejściu ekonomicznym, a rozumie i uczuciach. Jeśli tworzyć dzieła ideologiczne, to tylko jawnie, w tak świetnym wydaniu! Ostateczne wnioski są zgoła niezaskakujące – różnorodność, wielość i odrębność to istota Europy, a największe wyzwania to amerykanizacja, islamizacja, ale przede wszystkim nasza własna ksenofobia, chciwość i nietolerancja.

Legendy Europy nie da się łatwo opisać, trzeba ją po prostu przeczytać i samemu ocenić jej wartość. Koniec recenzji. Kuncewicz chętnie skacze po tematach, popada w (nie)kontrolowane dygresje i dzieli się osobistymi doświadczeniami. Czuć, że naprawdę kocha swój ojczysty kontynent, jego kuchnię, literaturę i style architektoniczne. Teoretycznie wywód zawsze oscyluje wokół zasygnalizowanego w tytule rozdziału tematu, ale prędzej czy później odrywamy się od głównego wątku i wpadamy w zaspy grząskich szczegółów, zawsze jest jednak końcowa klamra kompozycyjna udowadniająca nam dobitnie, że autor nie bez powodu podejmował konkretne zagadnienia. Można dowiedzieć się sporo o historii europejskich miast, rzek, popularnych motywach w sztuce, pochodzeniu niektórych słów i znanych postaciach. Szkoda, że nie stworzono żadnego indeksu osób, który ułatwiłbym nawigację w tym morzu bogactw. O indeksie rzeczy nie ma nawet co marzyć, musiałby zajmować kilkadziesiąt stron. Co ciekawe, do pozycji nie dołączono nawet bibliografii, choć Kuncewicz powołuje się na wiele dzieł. Nie mam jednak o to pretensji, rzygam książkami, których połowa treści to przypisy. Tutaj mamy przynajmniej naprawdę autorskie łączenie kropek i subiektywny punkt widzenia. Nie zdziwiłbym się nawet, jeśli brak bibliografii wynika z tego, że autor pisał niektóre fragmenty z głowy, czerpiąc ze wspomnień zgromadzonych w czasie intensywnego, dobrze wykorzystanego życia.

Zastanawiasz się co zdaniem Piotra Kuncewicza ukonstytuowało europejską duchowość? O jakich wynikach sądowych pamięć przetrwa na wieki? Po co człowiek żyje? Jak komunikowano się i podróżowano w naszym kręgu kulturowym setki lat temu? Dlaczego symbol ognia, krzyża, kolumny, piramidy czy labiryntu są takie ważne? Jakie europejskie miasta wypada odwiedzić? Jak wiele zawdzięczamy innym cywilizacjom? To wszystko, podlane gęstym sosem erudycji pisarza, odnajdziecie w Legendzie Europy. Ale ostrzegam, lektura to nierzadko wymagająca, odwołująca się do pokaźnego zasobu wiedzy czytelnika i jego inteligencji.

Pamiętać należy, że książka została wydana w 2005 roku a więc rok po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej, co miało niemały wpływ na jej kształt i czynione mimochodem uwagi (pisana była kilka poprzednich lat). Kuncewicz rozbraja już na wstępie, żaląc się, że cała propaganda rozsiana wokół wstąpienia do UE przypominała raczej propozycje składane kurwie, aniżeli zaloty do ukochanej. Mocny wstęp, ale i książka jest mocna, wyrazista, prawdziwie opiniotwórcza. Ja to uwielbiam, przedłużałem egzemplarz biblioteczny kilka razy, gdyż Legendę Europy czytałem powolutku, smakując jak wino. Za kilka lat na pewno kupię sobie własny egzemplarz, bo warto, warto jak diabli! Bardzo dobra eseistyka.

~o~

Garść cytatów:

Samo słowo europa jest wieloznaczne i dość tajemnicze, nawet jeśli założymy, że z całą pewnością jest greckie. Robert Graves podaje dwie możliwe wykładnie. Jeśli czytać to słowo eur-ope to będzie to znaczyło o pełnej twarzy, co jest po prostu synonimem pełni księżyca, którego boginią byłaby wtedy Europa. Ale można to czytać także eu-rope czyli dobra dla wierzb, a więc patronka wody. (…) A nie zapominajmy i o krowie, bo wątek krowy wplata się i w dzieje potomków Europy – królewny. (s. 18)

Już na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku orzeczono, że są to archetypy nowożytnej duchowości Europy, i od tej pory lista ich nie uległa znaczącym zmianom. (...) Don Kichot w każdym razie symbolizuje urojenie, Hamlet rozterkę, Don Juan erotyzm i bunt, a Faust żądzę władzy i mądrości (str. 230-231)

W najtrudniejszych nawet okolicznościach człowiek znajduje dość siły, żeby ukąsić drugiego człowieka. (str. 349)

Próbowałem i ja wódki muchomorówki, nie sprowadziło to na mnie żadnego szału [jak na berserków – przyp. własny], tylko straszliwego kaca. Przyjaciel, który ten napój przyrządził, nie znał stosownego przepisu, a używał go, skutecznie, do stymulacji literackiej. (s. 53)

W rzeczywistości społecznej prawda jest niczym, ale przeświadczenie na temat prawdy – wszystkim. (str. 251)

Dane techniczne:
Autor: Piotr Kuncewicz
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: MUZA SA
Liczba stron: 355
ISBN: 83-7319-789-3
Cena detaliczna: 24,90 PLN

sobota, 4 czerwca 2016

RECENZJA: Różanooka - Konrad T. Lewandowski


Witam! Dziś będzie o kolejnym tomie Sagi o kotołaku autorstwa Konrada T. Lewandowskiego, a więc odświeżanej przez Naszą Księgarnię klasyce polskiego Fantasy. Wciąż czytam dzielnie, na dole znajdziecie odnośniki do recenzji poprzednich książeczek z serii. A Nasza Księgarnia wciąż nie posmarowała, nieładnie… ;)

Jeśli czytało się poprzednie trzy tomy (Ksin. Początek, Drapieżca i Sobowtór), z Różanooką zapoznać się po prostu trzeba, gdyż to właśnie tutaj ważą się losy przynajmniej trzech ważnych postaci, których jednak nie wymienię, bo byłby to okropnie nieprzyjemny spoiler. W każdym razie, wątki w Suminorze uważam za względnie wyjaśnione i w zasadzie zamknięte. Pozostają równoległe światy, ale to już materiał na kolejne czytelnicze przygody. Dla tych, którzy kompletnie nie kojarzą historii dodam, że Różanooka to przybrana córka Ksina, strzyga Irian, która po tajemniczym zniknięciu ojca objęła stanowisko dowódcy gwardii królewskiej.

W czwartym tomie sagi autor ponownie nie boi się podejmować karkołomnych opisów. To zdecydowanie lektura dla nieco starszych czytelników, mamy bowiem soczyste tortury, militarne masakry, sceny masturbacji czy oralnego seksu. Okej, mnie to nie razi, tym bardziej, że wisienka na torcie – największe militarne starcie – zostało opisane dużo lepiej niż kiedyś, a pamiętam, że tego czepiałem się w którejś z poprzednich części. Sam wątek miłosny również należy do nietuzinkowych i nie przypominam sobie podobnych rozwiązań w innych lekturach, co zawsze należy docenić. Przecież miłość to temat okropnie oklepany przez pisarzy i poetów wszelkiej maści…

Jak zawsze w Sadzie o kotołaku mamy do czynienia z odrobinę nieintuicyjnym systemem magii i skomplikowanymi zależnościami mocy Onego. Przestałem traktować to jako coś zdrożnego, z ufnością zagłębiając się w świat… zaklęć kodowanych w splotach słonecznych czy muchach wyposażonych w magiczny algorytm. Kolejne oryginalne zagranie (już drugie po wspomnianym wcześniej wątku miłosnym) to geneza i funkcjonowanie elfów w świecie Międzykontynentu. Doczekałem się również obecności przedstawiciela Zakonu Łagodzicieli Waśni i Magicznego Złota, które to byty wcześniej przedstawiono jedynie w swobodnych opisach dołączonych do powieści. Super, czekam jeszcze na międzynarodową organizację kupiecką Czwarty Kraj i będę kontent!

I oczywiście, mógłbym wskazać kilka gorszych momentów (m.in.: słabiutka rozmowa Kaada i Mino przy beczułce piwa), gorączkowego cerowaniu dziur w fabule (patrz na przykład str. 42), ale to wszystko szczególiki. Trzon opowieści został przemyślany i nakreślony bardzo udanie, znajdziemy tu kilka satysfakcjonujących odpowiedzi na pytania z poprzednich tomów. Bardzo poprawna kontynuacja.
~o~

Na koniec, tradycyjnie, trzy inspirujące cytaty. Nie martwcie się jednak, nie zdradzą Wam one niczego z fabuły.

Musiałem więc opuścić stolicę. Jednak zaszyć się na głuchej prowincji, wśród ciemnych wieśniaków, prostodusznych szlachetek i zadufanych w sobie świętców, to byłoby zbyt jałowe. Tak niczego wielkiego bym nie osiągnął. (str. 183)

– Są trzy rodzaje odpowiedzialności – rzekł. – Przestępca odpowiada za swój postępek, sędzia – za słuszność wydanego wyroku, a mistrz oprawca – za sumienność i staranność swojej roboty. Żadna z tych odpowiedzialności nie łączy się ani nie miesza z dwoma pozostałymi. (str. 208)

Aby nie tracić czasu na przenoszenie stosów bezgłowych ciał, tylko ociekające krwią pniaki przetaczano co jakiś czas w inne miejsce dziedzińca. Kiedy nadszedł świt, katom już omdlewały ramiona. (str. 285)

Dane techniczne:
Autor: Konrad T. Lewandowski
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Liczba stron: 400
ISBN: 978-83-10-12656-6
Cena detaliczna: 39,90 PLN lub 27,90 PLN na stronie NK

Recenzje poprzednich tomów:
Saga o kotołaku. Ksin. Początekkliknij, żeby przeczytać!
Saga o kotołaku. Ksin. Drapieżnikkliknij, żeby przeczytać!
Saga o kotołaku. Ksin. Sobowtórkliknij, żeby przeczytać!

I co Wy na to? Czytaliście Sagę o kotołaku lub inne dzieła autorstwa Konrada T. Lewandowskiego? A może trafiliście na tego bloga przypadkiem i spodobał Wam się powyższy wpis? Żeby być na bieżąco, zapraszam do polubienia Kultura & Fetysze na Facebooku i sprawdzenia innych recenzji książek! 

Okładka pochodzi z: klik!

piątek, 25 marca 2016

RECENZJA #133: Judasz - Tosca Lee


Nie zawsze chętnie sięgam po książki, które poleca Matula. No bo wiecie, jesteśmy w różnym wieku, mamy trochę inne poglądy i preferencje odnośnie dobrej lektury (Bukowskie i Sapkowskie raczej by jej nie siadły, ale Pamuki już najpewniej tak…). Tym razem zrobiłem jednak wyjątek i wyciągnąłem rączki po Judasza (oryginalny tytuł: Iscariot. A Novel of Judas). W tamtym momencie nie miałem za bardzo co czytać, a pomyślałem sobie, że będzie to dobre przygotowanie do obchodów Paschy. Wydawnictwo Święty Wojciech gwarantuje, że pozycja nie jest jakimś grafomańskim, antychrześcijańskim paszkwilem, poza tym, zapytajcie samych siebie – zastanawialiście się kiedyś dlaczego ktoś, kto był świadkiem tak wielu cudów mógł zdradzić Boga? Jakie motywacje mu przyświecały? Odpowiem za Was: no nie Pionuś, pewnie, że się nie zastanawialiśmy!

Od razu ostrzegę, jest to powieść fabularyzowana, nie historyczna. Oczywiście, chronologia znana z Ewangelii została zachowana, lecz o samym Judaszu, jego dzieciństwie i czasach młodzieńczych, wiemy stosunkowo niewiele. Tosca Lee wypełniła tę lukę, opierając się oczywiście na szczątkowych źródłach, ale czy jej wersja pokrywa się z prawdą? Nie wiem, prawdopodobnie nie do końca. Jest za to bardzo przekonująca i pasjonująca. A o to przecież chodzi w dobrych historiach.

W moim odczuciu, na uwagę zasługują dwa aspekty pozycji, będące jednocześnie jej najwiekszymi zaletami. Po pierwsze, emocjonalny realizm. Strach, duma, zazdrość, przerażenie, obojętność, niepokój – wszystkie powyższe, a także wiele innych, zostały opisane wręcz perfekcyjnie. Momentami ów naturalizm jest nawet zbyt dosadny, na przykład kiedy autorka (nie)dyskretnie wspomina o specyficznych reakcjach organizmu, takich jak wymiotowanie czy spazmatyczny szloch. Co by jednak nie mówić, postacie na kartach powieści naprawdę żyją, a to warunek konieczny, żeby napisać coś wielkiego. Kilka razy poczułem nawet mrowienie z tyłu gardła i zaszklone oczka charakterystyczne dla stanu głębokiego poruszenia. Po drugie, Tosca Lee osiąga swój cel, którym było odczarowanie jednowymiarowej postaci Judasza, poprzez interesujący opis otoczenia Chrystusa i Jego uczniów. Czy najlepiej wykształcony w Prawie uczeń Jezusa był zły, a może na swój sposób pragnął ochronić swojego Nauczyciela, zdając sobie sprawę ze złożoności sytuacji. Czytelnik dostępuje przyjemnego stanu zagubienia wynikającego z dobrze zarysowanego kontekstu, a więc struktury i wartości społeczeństwa żydowskiego, opisu rozbudzonych oczekiwań na powtórne przyjście mesjasza (rozumianego przez większość szkół raczej w kategoriach politycznego wyzwoliciela) i bojaźliwego ducha epoki. Wydaje się, że do pewnego momentu Judasz również widział w Jezusie lekarstwo na poddaństwo względem Cesarstwa Rzymskiego, nadzieję dla świata teraźniejszego, a może nawet powrót starotestamentowego Królestwa Izraela. Ale przecież Jego Królestwo nie jest z tego świata

Polecam książkę, nawet tym, którzy są chłodno lub neutralnie nastawieni do chrześcijaństwa, albo religii w ogóle. Recenzowana powieść to bowiem świetnie skrojona historia w smacznych, najczęściej kilkustronicowych rozdzialikach, którą większość z nas zna, lecz pisana z pierwszoosobowej perspektywy drugiego (zaraz po Lucyferze i jego plugawej trzódce) schwarzcharaktera Biblii, zyskuje sporo świeżości. Wszyscy jesteśmy trochę Judaszami!

I gdyby tylko nie ta okładka zbierająca każdy kurzyk i odcisk palucha… No, ale to już szczególik. Zapraszam Was do lektury kilku pięknych cytatów. I odcinam się od bloga na czas Wielkanocy. Udanego świętowania i do poczytania po Świętach, kiedy to opublikuję kolejny odcinek opowiadania o Kasprze i Peepingu.

~o~

Ale przecież łatwo było wzbudzać podziw w chłopach i rybakach. Zupełnie inaczej było z uczonymi. I choć lgnęło do nas więcej chłopów niż nauczycieli, to tak naprawdę opinie nauczycieli i faryzeuszy miały znaczenie… i to właśnie oni poczuli się zagrożeni przez mojego nowego mistrza. (str. 125)

Poczułem, jak zalewa mnie fala gorąca. Nigdy nie słyszałem, by kobieta wyrażała się tak obcesowo, przez całe swoje życie bardziej przywykłem do cichego, biernego języka kobiet, do właściwego im szyfru. (str. 175)

Może gdy będzie nas mniej, będę miał na niego większy wpływ. Może nawet ocalę mu życie. Ponieważ wszystko gwałtownie prowadziło ku zagładzie. Mój mistrz miał rację; zginie, jeśli dalej będzie brnął w tym kierunku. Herod chciał jego śmierci. Faryzeusze chcieli jego śmierci. Saduceusze również. Któż go wesprze, prócz ubogich i chorych, i co się stanie w chwili, gdy odmówi im chleba i znaków? (str. 227)

To była właśnie największa z naszych obaw, nieprawdaż? Powód, dla którego trzymaliśmy się naszych praw, naszych zwyczajów, naszej Świątyni. Obawa, że bez nich Bóg nam nie sprzyja i sprzyjał nie będzie. Kim się wtedy okażemy? Nie różnimy się niczym, w niczym nie jesteśmy lepsi od nieczystych pogan. (str. 291)

Dane techniczne:
Autor: Tosca Lee
Tłumaczenie: Anna Wawrzyniak-Kędziorek
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Święty Wojciech
Liczba stron: 338
ISBN: 978-83-7516-893-8
Cena detaliczna: 35 złotych

sobota, 19 marca 2016

RECENZJA #131: Biały Zamek - Orhan Pamuk


Pewne rzeczy się nie zmieniają. Pionek recenzuje książki Orhana Pamuka, Orhan Pamuk pisze książki, których fabuła rozgrywa się w Stambule. Zazwyczaj były to jednak czasy nowożytne. Biały Zamek zrywa z tą, zdekonspirowaną przeze mnie, tradycją i przenosi nas w wiek XVII. A ja mam wreszcie przekonanie (graniczące niemal z pewnością), że autor dobrze nakreślił sobie historię, zanim zabrał się do pisania. Choć tradycyjnie nie zabraknie zagmatwanych myśli i średnich emocjonalnych hiperbol... Turcy tak mają!

Sytuacja wygląda następująco: młody, świetnie wykształcony Wenecjanin trafia do tureckiej niewoli. Radzi sobie całkiem nieźle, bo w Europie liznął trochę wiedzy na przesławnych uniwerkach. Tak się jednak składa, że jeden z doradców sułtana wygląda kubek w kubek niczym brat bliźniak Włocha, a między obydwoma mężczyznami nawiązuje się dziwaczna, wieloletnia przyjaźń. A może raczej heglowska więź pokroju pan-niewolnik, momentami pachnąca syndromem Sztokholmskim? Trudno powiedzieć. Czytelnik może odnieść wrażenie, że dwójka głównych bohaterów to symboliczne reprezentacje Wschodu i Zachodu, a pełna wspólnej pracy i intryg historia w rzeczywistości jest grubą metaforą ścierania się odmiennych światów. Żeby nie psuć zabawy potencjalnym zainteresowanym, lecz mimo wszystko uchylić rąbka tajemnicy, powiem tylko, że Wenecjanin i Turek tworzą wspólnie wiele znakomitych dzieł m.in.: pokaz sztucznych ogni, model wszechświata, machinę wojenną czy program mający na celu stłumienie epidemii dżumy. Konkurują również o względy i uznanie młodego padyszacha. Zażyłość naukowców w pewnym momencie zatapia się w oparach absurdu, ich osobowości zdają się z sobą zlewać, dopełniać, aż w końcu… nie powiem co się stało. Zresztą i tak nie jestem do końca pewny własnej interpretacji.

Kawa na ławę. Powieść przypadła mi do gustu, z wielką ochotą chłonąłem rozdzialik każdego wieczoru, a było takich wieczorów jedenaście. Sam wstęp zrobił mi sieczkę z mózgu, gdyż przemawia w nim do nas Faruk, dobrze znany historyk z Domu Ciszy! Nie powiem, zabieg wielce intrygujący. Dalej narratorem jest już (prawdopodobnie) Wenecjanin. Nie dane nam było poznać nawet jego imienia, przez ponad 200 stron! Odautorska notka zdradzająca kulisy i smaczki procesu twórczego wreszcie zerwały łuski z mych oczu – Pamuk to patchworker. Napisanie powieść wiąże się u niego z pochłonięciem gigantycznej liczby źródeł. Tu zapożyczy to, gdzie indziej tamto i – bardzo proszę! – mamy kolejny bestseller. Oczywiście nie ma w tym nic złego, żyjemy przecież w kulturze remiksu, a sam mam wrażenie, że jestem podobnym typem twórcy. Problem w tym, że nie ma we mnie pasji do ślęczenia w archiwach, skąd więc mam brać niezbędne paliwo literackieBiały Zamek polecam fanom leniwej akcji i analizy wewnętrznych rozterek bohaterów w przytulnych mikrokosmosach.

PS: Na ułameczek sekundy pojawia się nawet polski wątek, gdyż to właśnie Lechistan jest celem militarnej interwencji, której trudy pobieżnie opisano. Mała rzecz, a cieszy!

~o~

Pochłonął wszystko, co stworzono przed nim, i z pogardą wydymał na to wargi, pewny, że stworzy dzieła doskonalsze. Wiedział, że nie ma sobie równych, że jest od wszystkich mądrzejszy i bardziej twórczy. Krótko mówiąc – był zwyczajnym młodym człowiekiem. (str. 15-16)

Przenikliwość Hodży, którą tak podziwiałem, doprowadziła go do następującego wniosku: przepowiadanie przyszłości to błazenada, ale jakże przydatna, kiedy chce się wywrzeć wpływ na głupców. (str. 115)

Był wietrzny, rześki letni dzień. Krążąc wśród martwych i umierających, pomyślałem, że już dawno nie kochałem życia tak mocno jak teraz. (str. 117)

Uznaliśmy, że początek dobrej opowieści powinien brzmieć jak bajka dla dzieci, środek przypominać senny koszmar, a zakończenie wzruszać jak miłosna historia, w której zakochani się rozstają. (str. 122)

Analizowanie własnego wnętrza, długie i usilne rozmyślanie nad sobą, unieszczęśliwia. I to właśnie przytrafiło się bohaterom mojej opowieści. (str. 200)

Dane techniczne:
Autor: Orhan Pamuk
Tłumaczenie: Anna Akbike Sulimowicz
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 224
ISBN: 978-83-08-04374-5
Cena detaliczna: 26 złotych

niedziela, 21 lutego 2016

RECENZJA #129: Ja, inkwizytor. Kościany Galeon - Jacek Piekara


Przygotowania do napisania recenzji Kościanego Galeonu rozpocząłem od odświeżenia sobie treści tekstu traktującego o książce Piekary z 2014 roku, będącej częścią tego samego cyklu (kliknij, żeby przeczytać). Ze smutkiem stwierdzam, że wszystkie krytyczne uwagi mógłbym z czystym sumieniem przepisać. Pan Jacek chyba przestał się rozwijać. Jego styl zrobił się przewidywalny i średnio atrakcyjny, a jedyne co ratuje jego prozę, to gęsty opis przemyśleń i refleksji Mordimera Madderdina. Postać się nie zestarzała i przepięknie łączy pewność siebie, cynizm w stosunku do świata rzeczywistego, pokorę w kwestiach wiary i idealizm. A może to już religijny fanatyzm?

Kościany Galeon to rozwleczona opowieść, kiepskie detektywistyczne Fantasy, bez choćby jednego zaskakującego zwrotu akcji. Jak powiedział by to Zbigniew Stonoga – nie warto strzępić ryja. Jak dla mnie, popkulturowe odcinanie kuponów. Jedynym plusem, który można by na siłę wskazać, jest bliższe poznanie tzw. nie-świata i dwóch jego rezydentów. Interakcje między Mordimerem, a diabelskim pomiotem nie należą jednak do szczególnie pasjonujących. W niektórych momentach brakuje nawet błysku w dialogach… Aha, ilustracje, za które odpowiada Dominik Broniek niezmiennie trzymają wysoki poziom. Boję się powiedzieć to głośno, ale czy to nie jedyna rzecz, która ten poziom niezmiennie utrzymuje?

Chyba nie tego spodziewali się fani uniwersum, którzy musieli cierpliwie znosić opóźniającą się premierę dziełka. Cóż, lekkość pióra Piekary tym razem nie wystarczyła i z ulgą przyjąłem finał historii. Nie znaczy to jednak, że lektura była nadzwyczaj męcząca. Jak zawsze dało się wyłuskać kilka ciekawie napisanych mądrości i wątków, szczególnie tych związanych z Konstancją, piękną żoną kupca Oktawiana van Dijka. Mimo wszystko, odchudziłbym całość o jakieś 200 stron. Wtedy wyszłoby dużo lepiej, bo ileż można czytać o niechęci inkwizytora do podróży morskich? Nie polecam, podaję za to garść niezgorszych cytatów.

~o~

Ludzie brzydcy, głupi i ubodzy muszą istnieć choćby po to, by piękni, mądrzy i bogaci mogli dzięki nim lepiej dostrzegać własne zalety i tym silniej strzec się, by nie spaść do poziomu hołoty. (str. 90)

Ale cóż zrobić, skoro ludzkie gusta oraz upodobania są tak różne i ciężkie do zbadania? Tak już bowiem jest na tym nie najlepszym ze światów, że jedni lubią kolację przy świecach z uroczą damą, a drudzy wolą wychędożyć w tyłek brudnego starca… (str. 231)

Rozumiesz jednak, że można szybko domyć spaloną patelnię, ale ciężej jest wywietrzyć smród z pokoju… (str. 546)

Miałem kiedyś znajomka, który mawiał, że dziewczyna o przeciętnej urodzie jest tak wdzięczna, iż mężczyzna w kwiecie sił i urody okazuje nią zainteresowanie, że będzie gotowa przychylić mu nieba w każdej możliwej dziedzinie. Co oznaczało, że taka dama spisywała się świetnie zarówno w kuchni, jak i w łożnicy, znajdując pełną satysfakcję w sprawianiu przyjemności temu, kto zaszczycił ją swą uwagą. Towarzysz mój mawiał również, że brzydule są niczym osiołki. Bardzo przyjemnie się na nich jeździ, ale jednak trochę wstyd pokazać je przyjaciołom… (str. 574)

Dane techniczne:
Autor: Jacek Piekara
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 587
ISBN: 978-83-7964-015-7
Cena detaliczna: 44,90 PLN


Obiecałem recenzje książek w lutym, no to recenzje są. Dokładnie dwie. Oto druga, ostatnia. Tym razem lektury niestety mnie nie rozpieściły… Pod koniec lutego planuję wypuścić kolejny odcinek przygód bałwanka i reniferka, zapraszam zatem do przypomnienia sobie treści poprzednich epizodów (klik!). I to by było na tyle, więcej kontentu możecie spodziewać się dopiero w marcu. Żegnam!

środa, 10 lutego 2016

RECENZJA #126: Dom ciszy - Orhan Pamuk


Kilka tygodni temu wyciągłem (tudzież wyciągnąłem, jak kto woli) z zakurzonego pudła kolejną pozycję Orhana Pamuka. Wybrałem coś relatywnie chudego, zaledwie czterysta stron. Dom ciszy, bo taki tytuł nosił zmęczona przeze mnie książeczka, określiłbym jako pozycję fascynująco nudną lub nudnie fascynującą. Autor kolejny raz zabiera nas w sentymentalną podróż, tym razem do miasteczka Cennethisar, położonego całkiem niedaleko Stambułu. Są wakacje, a wyrośnięte wnuki przyjeżdżają w odwiedziny do starej kamienicy, w której mieszka babcinka Fatma ze swoim karłowatym służącym. Upał na dworze, lata osiemdziesiąte.

Turek zastosował swój znany patent: pierwszoosobowa narracja kilku bohaterów. Raz oglądamy świat oczyma starowinki Fatmy (zdecydowanie najnudniejsze ustępy, na szczęście czasem pojawia się ciekawa kreacja męża-szaleńca piszącego encyklopedię), innym razem zakompleksionego karła (Recep), później opasłego historyka, którego zostawiła żona (Faruk), następnie zapatrzonego w Amerykę, mającego przerost ego ucznia (Metin), aż w końcu zakochanego nacjonalisty (w rewolucjonistce, a więc komunistce, czaicie bazę?), przeciętniaka powtarzającego liceum (Hasan). I tak w kółko, na zmianę. Wszyscy powyżsi są w mniejszym lub większym stopniu spokrewnieni. Postacie wałęsają się to tu, to tam, przeżywają swoje bóle istnienia, rozpamiętują zawody miłosne i planują podbój świata. Są trochę, a nawet bardzo, nienormalni. Czyta się to przyjemnie, ale rzadko kiedy wyłuskamy jakiś naprawdę inspirujący fragment, po którym zrobimy oczy jak pięć złotych.

Turecki klimat jest, jak zawsze nienachalny i prawdziwy. Potęguje go niespieszne tempo opowieści. Jakaś przyspieszająca bicie serca akcja rozpoczyna się dopiero w rozdziale numer 22, czyli zaledwie dziesięć rozdziałów przed końcem opowieści. Prawdziwy smakosz literatury wyłuska tutaj przynajmniej dwie interesujące rzeczy. Po pierwsze, świetnie zarysowany kontrast między bogatym wewnętrznie życiem Fatmy, a sposobem w jaki traktuje ją otoczenie (chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że dla wnuków babcia jest niczym pierdzący i wiecznie niezadowolony mebel). I po drugie, ciekawe retrospekcje, które sprawiają, że mamy motywację do przebrnięcie kilkunastu początkowych rozdziałów, w których NIEMAL nic się nie dzieje. Urokliwie i powściągliwie nakreślono pewną wstydliwą rodzinną tajemnice. Fatma okazała się nie taka święta, na jaką wygląda… Już dobrze, dobrze – nic więcej nie mówię!

Podsumowując: raczej nie polecam, a jeśli już, to chłodno. Slogan z okładki mówi, że w książce mamy do czynienia ze zderzeniem poglądów, uczuć i charakterów. Cóż, zderzenie wyszło bardzo niemrawo i ociężale. Nadal nie mogę zrozumieć jak Pamuk sprzedaje te swoje bestsellery…

Poniżej garść (dość) ciekawych cytatów. Nie było tego zbyt dużo. Na uwagę zasługuje szczególnie przedostatni, który ma dla mnie szczególny wydźwięk, a to z powodu półrocznego pomieszkiwania w tureckim akademiku w Stambule. Na szczęście, nikt mnie nie przecwelił, chociaż zarost mam nietęgi. A sam oryginalny tytuł powieści Sissiz Ev, przypomina mi, jak nauczyciel tureckiego uciszał nas powtarzając coś podobnego do pierwszego wyrazu i przykładając palec do ust. Ech, chciałoby się gdzieś jeszcze pojechać, zmienić akwen na parę miesięcy!
~o~

Nie powiedziałem jej, że chodzę na uczelnię i z powrotem z wielką teczką, że wieczorem w domu nic nie robię, że jem kolację i drzemię przed telewizorem. Że jeszcze wczoraj rano, idąc na zajęcia, czekałem tylko, by wypić drinka, że boję się, że stracę wiarę w historię. O tym, że tęsknię za żoną, też nie powiedziałem. (str. 48)

Oto, co nazywamy rozmową i przyjaźnią. Opowiadamy sobie rzeczy, które wiemy, i podoba się nam to. To tylko słowa, wyrazy. Wiem, że nic nie znaczą, ale daję się im uwieść i humor mi się poprawia. (str. 143)

Nie wiedziałem jednak, czy to wszystko nie jest jedynie grą mego umysłu, lubiącego tworzyć napięcia, by następnie, rozkoszując się odczuwanym bólem, łagodzić je. (str. 198)

Boję się, że ta Angielka zobaczy nas i pomyśli, że jesteśmy pedałami. Przypominam sobie, że w szkole, w internacie, każdy chciał przecwelić drugiego. Niech was diabli, psychopaci, chorzy psychicznie, niedorozwinięci, zboczeńcy . Chcą przelecieć każdego, kto nie ma zarostu. (str. 227)

Można urodzić się bogatym lub biednym, to kwestia przypadku, ale to naznacza człowieka na całe życie. (str. 296)

Dane techniczne:
Autor: Orhan Pamuk
Tłumaczenie: Anna Akbike Sulimowicz
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 408
ISBN: 978-83-08-04313-4
Cena detaliczna: 45 złotych
Recenzje innych książek Orhana Pamuka:
Cevdet Bej i synowiekliknij, żeby przeczytać
Pisarz naiwny i sentymentalnykliknij, żeby przeczytać