wtorek, 30 czerwca 2015

REFLEKSJA #17: Jurassic World


Uwaga: Jeśli nie oglądałeś jeszcze filmu, to lepiej żebyś nie czytał tego wpisu. Nie ma tu co prawda naprawdę chamskich spoilerów, ale jednak trochę Ci to zaburzy odbiór! Polub Kultura & Fetysze i wróć do mnie za kilka dni! ;)

Ach, co to był za film! Schematyczny, wtórny, ale przybierając mądrą minę eksperta stwierdzam, że zrealizowany został przednio. Od A do Z. Od samego początku, kiedy czarne ptaszysko postawiło swoje łapsko na śniegu, aż do finałowego zaciśnięcia szczęk podmorskiego potwora. Kiedyś wiedziałbym bez sprawdzania w google, że był to Pilozaur. Lub Ichtiozaur, pewności nie mam. Żarciki mega spoko, kilka razy mocno się uśmiechnąłem. No i to metaprzesłanie: przyroda ze swej natury jest dobra, ale to ludzie miewają złe intencje. Poza tym – współpraca popłaca. Mam tylko kilka kąśliwych uwag:

Jak biegać z narażaniem życia, to tylko w szpilkach! Śmierć witamy z klasą!

Amerykańskie dzieciaki są super mądre! Potrafią naprawić samochód i zachowują chłodną głowę wskakując do akwenu z wodospadem. Nawet jeśli całe życie myślą o dziewczęcych szparkach, to w chwili próby staną na wysokości zadania.

W najlepszym parku rozrywki na świecie w obsłudze zatrudnia się… patałachów. Niewydarzonych szczurkowatych (prawie jak moja Dziewczyna) nastolatków z wiewiórczymi ząbkami. I nie ważne czy to obsługa szklanych, kulistych wehikułów, czy karmienie zwierząt. Suchoklatesy-wypłosze uwiją swe gniazda wszędzie. Najlepsze metody selekcji pracowników – tylko w Jurassic World Corp.!

Spece od BHP musieli nieźle przyspać wydając pozwolenia na rejsy łódkami między Stegozaurami czy innymi takimi. Bardzo pokojowymi, nie wątpię, ale jak takie bydle machnie ogonem, to pewnie nie ma co zbierać.

Podobnie nieudolnie zachował się cały pion badawczy. Dodamy trochę tego, trochę tamtego, wyhodujemy zmutowanego dinozaura, którego nie wszystkie cechy są nam znane. Sami technokraci w tych korporacyjnych laboratoriach, że też nikt nie uderzył pięścią w stół… A sprawdzanie wybiegu pod kątem bezpieczeństwa dopiero po wprowadzeniu mięsożernego lokatora jest okej? Jasne, to tylko głupie, niemrawe bydle!

To co pozytywnie mnie zaskoczyło, to tzw. Syndrom Gry o Tron. Nie spodziewałem się, że Simon Masrani kopnie w kalendarz. Intuicja mówiła mi, że śmieszek jakoś się wykaraska, a na końcu rozda wszystkim prażynki i sprzeda jakąś orientalną mądrość. No i Zara Young… Kawał dobrej Dupeczki, szkoda że musiała zawirować między zębami króla morskiej głębiny.

I to w sumie tyle. Film jak najbardziej polecam. Do nachosów z gorącym sosem serowym. Tak się nagrzałem na gady, że lada dzień zaczynam pocinać w LEGO Jurassic World. Choć zarzekałem się, że mam dosyć tej growej formuły. Zobaczymy jak będzie, w końcu to nie kolejni LEGO Superbohaterowie.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

RECENZJA #83: This War of Mine (PC)

 
This War of Mine to dziełko szalenie interesujące, lecz bardziej w kategoriach doświadczenia i materiału do refleksji, a nie wybitnej gry komputerowej. Wcielamy się bowiem w grupkę bezbronnych cywilów, których zaskoczył zbrojny konflikt w Pogorze (fikcyjne miasto na Bałkanach, inspirowane Sarajewem). Wiecie: nauczyciele, psychologowie, kucharze, farmaceutki, a w najlepszym razie policjanci, zagubieni w miejskiej dżungli, między kolejnymi bombardowaniami i agresją zorganizowanych rebeliantów. Wrzuceni do jednego schronu, gdzie oprócz kilku kupek gruzu i zamkniętych szafek nie ma absolutnie niczego, co pozwalałoby z optymizmem patrzeć w przyszłość. Gęsta atmosfera przybicia.

Cała rozgrywka polega na przetrwaniu i opiera się na przygodówkowych mechanizmach typu point-and-click przy charakterystycznym widoku przekroju budynków (naturalne wydaje się skojarzenie z Sąsiadami z Piekła Rodem). W dzień modernizujemy schron i wykonujemy powtarzalne czynności, takie jak montowanie nowych filtrów w zbiorniku deszczówki czy przygotowywanie posiłków, a w nocy idziemy kraść lub na tzw. szaber. I tak od kilkunastu, do kilkudziesięciu dni, w zależności od scenariusza. Pamiętać należy o zmieniających się warunkach pogodowych (zima to jeden z naszych największych wrogów… i pożeraczy kloców drewna) i o tym, że nie jesteśmy sami. Trzeba zatem zawczasu pomyśleć o wytworzeniu noży, znalezieniu (a później nawet produkcji ze zdezelowanych części) broni i wystawianiu wart. Warto także posłuchać wiadomości w radio. Postacie odczuwają głód, zmęczenie, chorują i wpadają w emocjonalne dołki. Dbanie o ich dobrostan psychofizyczny przypomina zajebiście, zajebiście smutne Simsy.


Może nie mamy tutaj tak skomplikowanych wyborów moralnych, jak chociażby w najnowszym Wieśku, ale czasem przychodzi nam rozważyć pomoc pukającym do naszych drzwi NPCom lub okradzenie starszego małżeństwa. Dylematy są tym trudniejsze, że gra zapisuje się automatycznie, wraz z początkiem nowego dnia, a zasmarkani i wątli bohaterowie giną bardzo szybko. Żeby należycie podkreślić realność świata przedstawionego, nie możemy prowadzić jednocześnie więcej niż jednej historii. Rozumiem zamysł ludzi z 11 bit studio, ale jest to dość uciążliwe. Ktoś mógłby chcieć grać jednocześnie w tryb scenariuszowy, jak i dowolny, gdzie sami określamy warunki życia i personalizujemy ludków (łącznie z nadaniem im imion i wgraniem zdjęć). Polecam wykreowanie znajomych, to niesamowicie zaostrza emocje przy czytaniu myśli bohaterów.

Nie da się ukryć, że największą frajdę przynoszą nocne łowy. Ograniczone miejsce w ekwipunku i palące potrzeby naszych podopiecznych wymuszają ciągłe analizy – lepiej zabrać więcej biżuterii i tytoniu na wymianę, a może drobnych części niezbędnych do rozbudowy? Cholera, a ten wędrowny handlarz miał przyjść jutro czy pojutrze? Po pierwszym obrabowaniu supermarketu z łomem miałem łzy w oczach – popsuta gitara, konserwy, masa kostek cukru i leków było tym, co pozwoliło mi opływać w luksusy przez kolejne doby. Zbieractwo zdecydowanie przyćmiewa crafting (wszystkie procesy i udoskonalenia są horrendalnie drogie) i budowanie. Miejsca pod zabudowę wyznacza się dość topornie, a czekanie, aż w naszym ogródku pojawią się warzywa trwa prawdziwą wieczność. Podobnie doczekać się nie mogłem na złapanie szczura w moją pułapkę na gryzonie. Pokojowym graczom-producentom w This War of Mine przyrastają brzuchy do kręgosłupów – bardzo trudno osiągnąć samowystarczalność kryjówki. Po cichu łupić, łupić i jeszcze raz łupić, przy czym do minimum ograniczać łamanie piątego przykazania – to recepta na sukces.


Podsumowując: polecam wszystkim domorosłym miłośnikom zarządzania zasobami ludzkimi i czasem. Nastrojowa, szarobura grafika, melancholijna muzyka i smutek, kiedy po raz kolejny okradają nas z żarcia są warte zakupienia programiku na Steamie lub w wersji pudełkowej (tu już trzeba liczyć koło pięciu dyszek, przy czym jakość pudełka i wykonanie wyrobu plakatopodobnego nie rzucają na kolana). Zastrzegam jednak, że to raczej gra, z którą złączy Cię krótki epizod, a nie tytuł do ogrywania tygodniami. Przesłanie i klimat sprawią, że długo nie zapomnisz o TWoM, ale przygotuj się na sporadyczne psioczenie na interfejs, powtarzalność scenariuszy i rzucenie gracza na głęboką wodę, bez żadnych wskazówek i samouczków! Go big or stay home!

W XXI wieku tylko jedno jest pewne. Wojna może wybuchnąć wszędzie i w każdej chwili. Jeśli twoje miasto zostanie oblężone wiedz, że nie jesteś na to przygotowany...

piątek, 19 czerwca 2015

RECENZJA #82: Pół Króla - Joe Abercrombie


Ostatnimi czasy miewałem niewytłumaczalną ochotkę na jakiś nowy cykl Fantasy. I tak, na tzw. spróbę, zakupiłem dwie pozycje inicjujące rożne, lecz jednakowo interesujące, trylogie. Dziełkiem, które pierwsze poszło na ruszt jest Pół Króla autorstwa Joego Abercrombie, szerzej znanego (niestety nie mnie) z debiutu pt. Pierwsze prawo. Podszedłem do powieści ostrożnie, z pewną rezerwą, gdyż cykl Morza Drzazg reklamowano jako książkę dla nastolatków. Wiecie, coś między Dzieci z Bullerbyn, a Zmierzchem.
Ogólnie rzecz biorąc: nie czytało się tragicznie. Mam tylko kilka drobnych zastrzeżeń m.in. odnośnie nazbyt ofermowatej kreacji Yarviego, który co rusz "nerwowo pociera kikut" lub "przełyka kwaśną ślinę", a mówi się o nim jak o geniuszu intryg i podstępu. Innymi słowy - główny bohater nie do końca mnie przekonuje. Powieść rzeczywiście jest mocno ocenzurowana, bo o ile mamy do czynienia z dość drobiazgowym opisem walk, to kontaktów cielesnych tu nie uświadczymy (może poza jednym pocałunkiem i przelotnym spleceniem dłoni pod zmurszałym kocykiem). No i ten zbieg okoliczności z jednym z członków kontrabandy, który w finale okaże się kimś bardzo, bardzo ważnym... Trochę to mało prawdopodobne, ale dobra...
Na razie wymieniłem same minusy. Czy było coś, co mi się w książce podobało? A i owszem. Po pierwsze, autor konsekwentnie trzymał się zarysowanej intrygi, która skończyła się całkiem zjadliwie. Po drugie, w powieści nie ma żadnych zbędnych elementów. Wszystko czemuś służy i jest podporządkowane akcji, nawet jeśli nie widać tego od razu. Po trzecie, rozdziały są krótkie i mocno serialowe (widać to zacięcie montażysty u autora - niewielu zmieściłoby 41 rozdziałów na niespełna 400 stronicach). Da się więc przymknąć oko na dwuwymiarowe postacie.
Szczerze - książka trzymała mnie w napięciu tylko w czasie lektury, zapomniałem o niej zaraz po ukończeniu. I niewiele pomogły nawet mądrości Matki Gundring czy intrygująca koncepcja wielobóstwa znajdująca odbicie w licznych frazeologizmach i złotych myślach. Z ciekawości pewnie sięgnę po tom drugi i trzeci, ale nie spodziewam się fajerwerków. Całość to po prostu dobrze wykreowany produkt na trójkę plus! Dokładnie jak przyznał się Joe - jest to przerywnik miedzy poważniejszymi pracami twórczymi. Pewnie się pieniążki skończyły!
[SPOILER] Zastanawia mnie, co z tym Grom-gil-Gormem. Wdarł się do stolicy wroga, a potem co - grzecznie się z niej wycofał, bo okazało się, że na tron powrócił zapomniany władca? [KONIEC SPOILERA]
Dane techniczne:
Autor: Joe Abercrombie
Tłumaczenie: Agnieszka Jacewicz
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: REBIS
Liczba stron: 398
ISBN: 978-83-7818-671-7
Cena detaliczna: 35 złotych
PS: Wybaczcie, że ta recenzja wydaje się dość sucha i czerstwa, ale od kilku dni mam problemy z klawiaturą, które prawie uniemożliwiają mi pisanie w języku polskim. Dlatego nad tekstem siedziałem dużo dłużej niż zwykle, a zamiast błogosławionej weny, spływały na mnie fale bluzgów. Coś się mocno pochrzaniło i nie mam pojęcia jak to naprawić. Notki będą się więc pojawiać rzadziej, a szkoda, bo mam teraz trochę wolnego czasu. Z drugiej strony... mam tez Dziki Gon, hehehe!
Co ci to dało? Nic. A powinno!
Postaw się na jego miejscu poczuj tą pierdoloną bezsilność.
                               ~HuczuHucz, Bezsilność (to w kontekście mojej klawiatury...)

piątek, 12 czerwca 2015

RECENZJA #81: Miami - paluszki serowe z szynką


Szanowni Państwo, zapraszam na festiwal absurdu! Naszym gościem specjalnym jest dziś firma Miami - producent paluszków serowych z szynką, które zawitały do nas ze słonecznej Litwy! Dostaniesz w Biedronce za około trzy złote. Ale zanim polecisz tam jak kot w marcu, przeczytaj co mam do napisania na ich temat!
W dość przyjemnym dla oka opakowaniu, z którego uśmiecha się do nas... zezowata żyrafa na rolkach (WTF!?) znajdujemy cztery porcje walcowatego specjału o długości prawie 12 centymetrów. Wszystko szczelnie ofoliowane, doprawione masą świństwa (azotyn sodu, kwas cytrynowy itd.), ale zawiera kultury bakterii kwasu mlekowego, także spoko. Jeden paluszek jest w stanie pokryć 13% DRWS (Dziennej Wartości Referencyjnej Spożycia dla osoby dorosłej) wapna. Nieźle kształtuje się również poziom białka - wpierniczenie całości na raz dałoby nam 22,4 gramy paliwa dla mięśni. Problem w tym, że lepiej smakuje nawet kartonowy tuńczyk. Bo wyobraźcie sobie, Mili moi, zbity edamski ser i napastliwy smak szynki, znany chociażby z trójkątnych serków topionych Hochland. I tak przez kilka gryzów...
Ładne i higieniczne opakowanie to nie wszystko!
Nie katuj tym dziecka, proszę...

Na opakowaniu brak proponowanych sposobów podania tej delicji, ale podgrzać, to my tego nie podgrzejemy, chyba że w folii, ale to pozdro dla Ciebie. Ja wykorzystam pozostałe dwa paluszki do tostów. Dzięki Matulo, że zapewniasz mi absurdalne produkty do recenzji na bloga! Czytelnicy to doceniają... xD

wtorek, 9 czerwca 2015

RECENZJA #80: Złe Psy. W imię zasad - Patryk Vega


Matula moja delikatnie odchodzi od literatury stricte katolickiej w stronę literaturowej papki, co ma swoje plusy - często można coś tam od niej skubnąć do przeczytania. I tak "wypożyczyłem" całkiem jeszcze świeży tekst Patryka Vegi - Złe Psy. W imię zasad. To książka, która zawiera przyzwoicie skompilowany wywiad rzekę z kilkoma funkcjonariuszami policji, zarówno z Wydziału ds. Odzyskiwania Mienia, jak i Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw czy Wydziału Kryminalnego. Oczywiście imiona, nazwiska, funkcje i wydziały żyjących rozmówców zostały zmienione. Jednym z rozmówców był Sławek Opala - pies niesłusznie oskarżony o udział w grupie przestępczej. Odsiedział w więzieniu dwa i pół roku, po czym popełnił samobójstwo.
Nie ma mowy o żadnej autocenzurze. W książce jest dużo chujów, kurw i pierdolenia. Jeśli kogoś mocno drażni takie karczemne słownictwo, to radzę otulić uszy kaszmirem i schować głowę pod poduszkę. Dla reszty czytelników pozycja jest o tyle wartościowa, że uświadamia jak wiele patusów żyje wśród nas (także wśród strażników porządku). I możesz być wzorowym obywatelem, żyć w zgodzie z Dekalogiem i literą prawa podatkowego, ale raz tylko pojawić się w niewłaściwym miejscu i czasie, a zostaniesz odpierdolony. Po prostu. Bo typ miał napad agresji albo ochotę na ćwiarę. Więc lepiej zapierdalaj na jakieś teakwondo czy inną krav magę!
W ośmiu rozdziałach znajdziemy zarówno kilka dobrych wskazówek jak obijać klientów na przesłuchaniach (tak żeby nie było żadnych śladów) i jak ich psychicznie podchodzić. Posłuchamy również wielu anegdot, choć przy żadnej jakoś nie pokładałem się na glebie. Tak naprawdę to chyba były bardziej powodem do płaczu. Bo czy np. przypadkowy wystrzał z broni w kiblu na komendzie lub prawie spartaczona akcja są dobrymi powodami do śmiechu? No dobra, raz jak było o gangsterach-pedałach, to uniosłem kąciki ust! ;)
Kilka fragmentów wymaga przepracowania we własnej głowie i chwili refleksji. Podam krótki cytat, choć nie powinienem reprodukować książki cyfrowo: Możesz nigdy nie strzelić. Możesz się bać strzelić. Możesz mieć niechęć do zabijania ludzi, do strzelania do ludzi, ale w danym momencie musisz tak odegrać swoją rolę, żeby każdy był przekonany, że go zabijesz. Możesz nie mieć naboi w pistolecie, ale z twojej twarzy musi emanować pewność, że będziesz powietrzem strzelał, ale będziesz zabijał. (str. 177) Coś w tym jest... Patowa sytuacja ma miejsce również wtedy, gdy Smerfy muszą zawinąć bandziora w jego domu, a delikwent ma jednego lub więcej dzieciaków. Tata jest dobry, a przychodzą ludzie, którzy muszą go zatrzymać. Dziecko nie wie, że tata sprzedaje narkotyki innym dzieciom. (str. 346) I jak tu potem berbeć ma nie wypisywać na murach akronimów w stylu HWDP? Oczywiście mocno spłaszczam te rozważania. Żeby nawdychać się więcej oparów absurdu, zapraszam do lektury Złych Psów. Czasem trzeba przeczytać coś prawdziwego!
Dane techniczne:
Autor: Patryk Vega
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Otwarte
Liczba stron: 360
ISBN: 978-83-7515-342-2
Cena detaliczna: 37 złotych

A jeśli szukasz czegoś o podobnej skali szczerości, to odsyłam do Zabójcy z Miasta Moreli (kliknij, żeby przeczytać recenzję). No i nie zapomnijcie polubić fanpage Kultura & Fetysze!

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Ulubieńcy maja!

Wielu (b/v)loggerów uskutecznia coś na kształt katalogu rzeczy, które danego miesiąca najbardziej przypadły im do gustu lub po prostu się z nimi bliżej zetknęli. Trochę mnie już znacie i wiecie, że bardzo lubię eksperymentować z formą (treścią zresztą też), zobaczmy więc jak odnajdę się w takiej stylistyce. Sprawdź też Ulubieńców kwietnia i marca!


#JEDZONKO
W McCafé są takie prostokątne kawałki ciasta z wiśniami. Zbójecko drogie (7,50 zł!), ale raczej warte sporadycznego zainteresowania. Mocno czekoladowy spodzik, delikatny i prawie bezsmakowy kremik, czekoladowa przekładka analogiczna do części najniższej, a na szczycie one - wydrenowane wiśnie (nie mózgi!) o kwaskowo-słodkim posmaku. Obowiązkowo do sprawdzenia dla wszystkich łasuchów! [Bosz, jakie to ostatnie zdanie sztampowe...] Wrażenie w tym miesiącu zrobiły na mnie również: francuskie trufle z Biedry (kliknij, żeby przeczytać) i sałatka turecka (kliknij, żeby przeczytać, choć tu nie były to emocje pozytywne...)


#KSIĄŻKA
Oprócz recenzowanego Ksina. Drapieżcy (kliknij, żeby przeczytać) musiałem dość dobrze zapoznać się z monumentalną pracą Człowiek i śmierć pióra Philippe Ariésa, a to z powodu 6. Kongresu Młodej Socjologii, na którym miałem króciusieńką prelekcję. Wybitna praca naukowa, miejscami czyta się niczym dobre opowiadanie, gorzej wypada pod presją czasu. Koncepcja avaritia (nadmierne przywiązanie do temporaliów i do spraw zewnętrznych, do współmałżonka, i krewnych albo bogactw materialnych, do rzeczy, które ludzie za życia zbytnio kochali) i teza, jakoby prawdziwie materialistyczne społeczeństwa egzystowały jedynie w późnym średniowieczu - palce lizać. Oprócz tego masa ciekawostek na temat cmentarzy, rozkminki nad postrzeganiem śmierci od wczesnego średniowiecza do XX wieku. Baja.

#FILM
Byliśmy z Dziewuchą na Mad Max: Na drodze gniewu. Film zrealizowany po mistrzowsku, zresztą czego innego się spodziewać kiedy rzesza kaskaderów idzie ramię w ramię z dziesiątkami speców od komputerowych efektów specjalnych. Tylko kilka motywów trochę mi nie siadło, np. rockowy gitarzysta w konwoju pościgowym czy medyk-śmieszek bawiący się pępowiną. No i te setki okazji, żeby odje... odstrzelić Szalonego Maksymiliana z prymitywnej kuszy, ale nie... Akurat nikt nie znajdował się w pobliżu... Na początku miesiąca zaliczyłem też Focus z Willem Smithem i taką ładną blond Dupeczką, zapomniałem nazwiska... Finałowe rozwiązanie było nawet syto zaskakujące, szkoda tylko, że naprowadzający trop  (clue do wielkiej intrygi) pojawiał się kilkukrotnie na początku obrazka. No, ale odwołania do socjologii, Królowej Nauk, zawsze na propsie.

#MUZYKA
Nic nowego, nic szczególnego. Trochę sobie wróciłem do Małpy z Torunia. Kilka Numerów o Czymś to jednak kultowy sztos. Nowe numery, takie jak Sztorm, Skała czy Ból też mają w sobie coś wyjątkowo miłego dla ucha. A ze smaczków: David Hasselhoff i True Survivor z Kung Fury. Refren chwycił mnie mocno za mosznę i za nic w świecie nie chce puścić! :O


#GRA
Wreszcie ukazało się sensowne wydanie Sniper Elite III, a jest nim Ultimate Edition ze wszystkimi dotychczasowymi dodatkami DLC. Kręciłem się koło tej gry od kilku ładnych miesięcy. Była całkiem przyjemna, ale bez szaleństw. Realizm na raczej niskim poziomie, nawet przy autentycznym trybie gry. Krótka, ale sympatyczna kampania, która w pewnym momencie świetnie umilała mi popołudnie (wiecie - jedna misja, jedno popołudnie - w tym gra sprawdziła się wyśmienicie, na kilka takich popołudni). Ogólnie jednak - gra z gatunku przejdź i zapomnij, niewarta nawet szerszej recenzji. O This War of Mine z kolei napiszę z pewnością osobny artykulik, więc całkowicie odpuszczę sobie opis w tym miejscu. W każdym razie - OGIEŃ i GRUZ! Dosłownie.


#KOMIKS
Wczoraj na blogu zagościła recenzja Umowy z Bogiem autorstwa Willa Eisnera (kliknij, żeby przeczytać). Dzieło zjawiskowe, nad którym długo się rozczulałem we wspomnianym wyżej poście, więc koniec tej wazeliny. To naprawdę Komiks przez duże K w świecie komiksów. Bez dwóch zdań.


#KOSMETYK
Opowiem Wam krótką historię. W ubiegłe Święta, pod choinką dla moich kobiet postawiłem zestaw różnych preparatów kosmetyczno-higienicznych firmy Green Pharmacy. Był jakiś kremik, szampon, mydełka. Wszystko ładnie, pięknie, ale usłyszałem, że: krem odżywczy z żurawiny jakoś dziwnie pachnie, a arganowo-granatowy szampon jest do włosów suchych i Matula boi się, że po kilku myciach jej włosy zaczną się szybciej przetłuszczać. Jedynie do mydeł nie było żadnych większych obiekcji. I tym sposobem szamponik wszedł w moje posiadanie, bo mi tam jakoś obojętne czym myję heada. Czy to pokrzywowy Szampon Rodzinny z Biedry, czy Garnier Fructis Fresh... Wsio rawno!

Podsumowując: jeśli jesteśmy na tzw. cześć, to najbardziej polecam Ci pożyczyć ode mnie Umowę z Bogiem. Kawał dobrej roboty, wciągniesz się o niebo lepiej niż w niejedną książkę, gwarantuję! W This War of Mine też warto zagrać. Tego typu rozgrywki nie znajdziesz nigdzie indziej!

We need a living passion
To believe in
Burning hearts and a brand new feeling...
Action!
                ~David Hasselhoff, True Survivor

Miasto betonu i pogubionych telefonów,
idę ścieżką usłaną szklanym szronem iPhone’ów!
                               ~Taco Hemingway, Szlugi i kalafiory