Blog został poważnie
zaniedbany. Składa się na to wiele czynników: nadmiar różnorakiej pracy, kilka
nowych zajęć (o których nie chcę jeszcze mówić), pisanie opowiadania i
lenistwo. Wczorajszy dzień przeznaczyłem jednak na odpoczynek i (chyba)
dobrze go spożytkowałem.
Zaczęło się od umiarkowanie
przyjemnego czasu spędzonego na uczelni i odwołania ostatniego wykładu. U rzeźnika na Brzasku kupiłem słoiczek wyśmienitej
dziczyzny. Obejrzałem nowy odcinek Gry o
Tron, ale nie do końca, bo przerwał mi telefon znajomego. Skoczyliśmy na chińskie żarcie i po nowy mikrofon do
studia. Wpadła też nowa płytunia - Kartagina.
Wieczorkiem przedni mecz Borussi z
Realem. Chłopcy Kloppa zasłużyli na awans, szkoda że się nie udało. Henrikh
Mkhitaryan został słusznie okrzyknięty
przez brytyjskiego komentatora Missitarianem.
W trakcie meczu, zupełnie przypadkiem natrafiłem na link do dzisiaj
recenzowanego filmu - American Hustle.
Chyba podświadomie chciałem obejrzeć coś w stylu Witaj w klubie, którego plakaty widziałem przy wejściu do kina. O
cwaniaczkach w realiach Stanów Zjednoczonych drugiej połowy XX wieku.
Jak ja lubię być tak pozytywnie zaskakiwany! Czystość i drobiazgowość kadru
nasuwami mi skojarzenia z kinem Tarantino.
Delikatny, niewymuszony humor i błyskotliwe, kąśliwe dialogi nadają całości
niezrównanego klimatu. Rzadko kiedy zdarza się, że w filmie mamy kilka
równorzędnych, bardzo dobrze zarysowanych postaci. Naprawdę ciężko byłoby mi
stwierdzić, która z nich jest głównym bohaterem: Irving, Richie czy Edith. Tworzą świetny kolektyw. Na spore
uznanie zasługuje także kreacja Burmistrza
Polito - dobrodusznego aktywisty o włoskich korzeniach. Finał wątku sensacyjnego jest
zaiste przedni, podobnie jak sceny w których pojawiają się udawani szejkowie.
Szczegóły, szczegóły! To cenię w
opowieściach najbardziej. Niektóre sceny zapadną mi w pamięć na długo, na
przykład triumfalne znęcanie się DiMasco
nad Stoddardem
Thorsenem (spadłem z krzesła), zakwitanie miłości Irvinga z Sydney czy
wyrzucenie lakieru Rosalyn wprost do
ulicznego kosza. No właśnie, postać Rosalyn
to również całkiem zręcznie stworzona kreacja będąca satyrą głupiego i
zagubionego amerykańskiego społeczeństwa, ale średnio pasuje mi do całego
obrazka. Pozostawia trudny do opisania ambiwalentny stosunek - fascynację i niesmak. Rozumiem jednak,
że reżyser potrzebował odrobinę niezrównoważonej bohaterki, która mąci spokój Rosenfelda i zawsze musi coś spieprzyć.
Podsumowując: film godny
polecenia. Kto mówi, że w dzisiejszych czasach nie ma dobrego, klimatycznego
kina - zapraszam do zapoznania się z obrazem Davida O. Russella. Ciężko mi wskazać jakiekolwiek minusy ujmujące dziełu.
Nie zmarnujecie tych 138 minut.
Plusy:
+ Świetna obsada aktorska (Michaelu
Peña, wiedziałem że skądś cię kojarzę, Nicku
Memphisie ze Strzelca)
+ Zabójczo śmieszne sceny komediowe (Bradley Cooper w formie)
+ Mistrzowski klimat - ciuchy, fury, muzyka i fryzury (szczególnie loki
Bradley'a Coopera)
+ Niezłe zwroty akcji przy ryzykownych szwindlach i okropne
niekompetentnym Bradley'u Cooperze
+ Nogi Amy Adams w butach na
koturnie, podrygujące w rytm Jeep's Blues?
Cudo! <3
Dlaczego nie wspominałem zbyt
dużo o Irvingu (Christianie Bale'u)? Bo mam wrażenie, że postać ta nie miała się
zbytnio wyróżniać. Wiecznie rozdarty między synem a kochanką, z wypadającymi
włosami, brzuszkiem i chorym sercem. Cwaniak, ale nie chciał działać na wielką
skalę. Cenił sobie przyjaźń, miłość i małe przekręty na dziełach sztuki czy
pośrednictwie w fikcyjnych pożyczkach. Spekulant, badylarz, cinkciarz. Kreatywny
właściciel kilku pralni, nieszczególnie chcący wychodzić z cienia. Przeciwieństwo niebojącego się ryzyka, krzykliwego i ambitnego funkcjonariusza FBI.
Zdjęcie pochodzi z: http://www.scannain.com/movie-news/american-hustle-poster
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz