Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ulfar. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ulfar. Pokaż wszystkie posty

środa, 30 marca 2016

Nie Było Odwrotu / gangsterskie opowiadanie [2/2]

Moi Drodzy! Niniejsze opowiadanie jest zwieńczeniem historii o Peepingu i Kasprze, zwanej przeze mnie pieszczotliwie cyklem o bałwanku i reniferku. Zapewne trafi tu kilka nowych osób, które nie są wtajemniczone, śpieszę zatem z wyjaśnieniem: na sagę składają się cztery epizody, a każdy z nich jest swoistym minieksperymentem literackim. Znaczy to mniej więcej tyle, że nie należy się spodziewać spójności stylistycznej czy narracyjnej. Logicznej zaś, owszem!

Gdyby ktoś chciał w pełni nadrobić zaległości (śmiechłem!), poniżej podlinkowuję całość w kolejności chronologicznej, będącej jednocześnie kolejnością powstawania wiekopomnego dzieła. W sumie, jestem z siebie dumny, bo doprowadziłem projekt do końca! Mój trener personalny też pewnie by był!

I. Magia Uszatej Góry / opowiadanie w stylu słodka wata cukrowa (klik!)
II. Sezonowa Miłość / gejowskie opowiadanie erotyczne (klik!)
III. Ciuralla, ciurall... / opowiadanie gangsterskie [1/2] (klik!)
IV. Nie Było Odwrotu / opowiadanie gangsterskie [2/2] (brawo Bystrzaku, jesteś tutaj!)

Teoretycznie, nie trzeba znać poprzednich części, aczkolwiek epizod Ciuralla, ciuralla... jest niezbędny do zrozumienia kontekstu i niektórych wątków z Nie Było Odwrotu. Jeżeli zdecydujesz się rzucić okiem na całość, nie zapomnij podzielić się wrażeniami w komentarzu! Aha, pierwsze opowiadanie PEGI 3, trzy kolejne PEGI 16. Tutaj znajdziesz więcej informacji na temat oznaczeń wiekowych.

Opowiadanie powstało w ramach wyzwania literackiego Kreatywne Spojrzenie. Jak podaje szanowna administratorka bloga, niejaka KurayamiKreatywne spojrzenie jest wyzwaniem, które ma na celu inspirować i motywować. Ma poruszyć Waszą wyobraźnią, abyście z trzech różnych haseł (zazwyczaj ze sobą nie związanych) stworzyli jedną całość, a do tego ma pomóc w regularnym publikowaniu. (...) Hasła na marzec to: butelka, cyfra sześć, a także cytat z piosenki MendesaAnd now that I'm without your kisses / I'll be needing stitches, którym można było się jedynie zainspirować. Ja użyłem go w tekście.

Cóż, zachęcam do surowego wytykania błędów i suszenia głowy o każdą pierdołę. Może dzięki temu będę ciut lepszymi gryzipiórkiem? Miłej lektury! ;)


               Nadszedł marzec, a my czekaliśmy cierpliwie na powrót Mikołaja. Większość czasu spędzaliśmy w Zapchlonym Zadzie. Wszyscy już nas tam kojarzyli, nie miałem problemów z Axelem, ani żadnym innym głośnym kundlem. Zresztą, cały lokal wiedział, że Kasper i ja pracujemy dla Tłustego Jonasa, a to COŚ znaczyło. Przynajmniej dla tych, którzy jako tako orientowali się w szemranych interesach wioski pod Uszatą Górą. A do Zapchlonego Zadu nie wpadały przecież świętoszki czy porządni obywatele.
               Tego popołudnia graliśmy w karty. Ja, Kasper i dwóch Murzynów: Ulfar i Knut. Ulfar okropnie przyfarcił i prawie ojebał nas z całej forsy. Knut miał już tego serdecznie dość i cały czerwony, pocierał swój naznaczony świeżą blizną policzek. Ulfara bawiło jego spięcie, czemu dawał wyraz poprzez ostentacyjne zacieranie rączek i prowokujące gładzenie bródki. Wszystkim nam odpierdalało. Można było zdechnąć z nudów od tego czekania. Wtem, na piętro wbiegł nasz informator, Bifur. Był spocony i zdyszany. Wiedzieliśmy co to oznacza.
               – Wrócił… – wymamrotał, łapiąc płytki oddech.
               – Dzięki za wieści – rzucił Ulfar i cisnął Bifurowi zamszowy mieszek. Od niechcenia, żeby nie okazać nadmiernego podekscytowania zbliżającą się akcją. – Masz i znikaj stąd.
               – Robi się, jakby coś jeszcze…
               – Tak, tak. Wiemy gdzie cię szukać – uciął.
               Knut wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. Ulfar rozejrzał się dookoła, ale był to zbytek ostrożności, gdyż byliśmy sami w górnej izbie. Nieliczne świece rozstawione na sąsiednich stolikach tworzyły delikatną poświatę. Atmosfera była iście konspiracyjna, nawet ja, który z definicji nie powinien odczuwać zbyt dużego podniecenia (jestem przecież śnieżnym bałwanem), drżałem na myśl o nadchodzących godzinach. Ulfar wyciągnął wreszcie spod stołu skórzane zawiniątko i rozwinął je z namaszczeniem. Pochyliliśmy się nad nim w skupieniu. Był to plan rezydencji Mikołaja, który nie raz już widzieliśmy i analizowaliśmy.
               – Zdaję sobie sprawę, że omawialiśmy to z milion razy, ale to tak dla pewności, ostatni raz, żeby nikt nic nie popierdolił. Knut? – spojrzał wymownie na swojego czarnoskórego kompana.
               – Mam klucze, otwieram cicho zamek przy głównej furcie. Wchodzę od przodu, zdejmuję dwóch strażników. Jeśli szczęście mi dopisze – garota, jeśli nie, pistolet z tłumikiem. Po robocie zajmuję pozycję na werandzie, zaraz przy drzwiach.
               – Brawo, ale wchodzisz dopiero po… – Ulfar przesunął wzrokiem po stole w moim kierunku.
               – Po tym jak podrzucę zatrute żarcie do psich misek. Wchodzę od przodu, chowam się za niskimi krzakami. Psy mnie nie zwęszą, gdyż pachnę jak śnieg. No chyba, że wcześniej byłem z Kasprem, wtedy pachnę nim.
               Renifer zaczerwienił się i prychął. Ulfar delikatnie się skrzywił.
               – Nie interesują mnie wasze pedalskie opowiastki, co dalej?
               – Przepraszam Panie Kapitanie, to już się nie powtórzy – zasalutowałem dla draki. – Po upewnieniu się, że kundle zjadły już wszystko, wracam do furty i daję znać Knutowi. Kiedy zdejmie strażników, dołączam do niego na werandzie z Kasprem.
               – A wtedy..? Kasper!? KASPER DO CHOLERY! Nie śpij!
               – Eee… Tak, właśnie. Wtedy wydaję cichy ryk, czekamy na twój znak z tyłów rezydencji i jeśli otrzymamy potwierdzenie w postaci zaśpiewu puszczyka, wyważam drzwi. Wchodzimy wszyscy razem, zdejmujemy ewentualnych cyngli w holu i zabieramy fanty.
               – Dobrze. Wygląda na to, że dobrze znacie swoje role w tym przedstawieniu.
               – Ulfar, chyba o czymś zapomniałeś…
               – Właśnie, jak wszyscy to wszyscy – powiedziałem.
               – Dawaj Ulfar – zawtórował Kasper.
               Ciemnoskóry mięśniak kiwnął kosmatą głową. Był śmiertelnie poważny.
– Wchodzę tyłem. Zdejmuję strażnika przy szopie, zakradam się pod drzwi od kuchni. Otwieram kluczem, koszę stawiających opór serią z peema. W zależności od tego, gdzie będzie Mikołaj z Matyldą, wbiegam do głównego holu lub sypialni na górze. Witam się grzecznie i robię z nich niedającą się zidentyfikować papkę.
– Wyśmienicie. Lubię sposób w jaki o tym mówisz – zarechotał Knut i podniósł w górę butelkę niedopitego trunku. – Za powodzenie akcji!
– Za powodzenie – złapał go za hebanową rękę Ulfar – wypijemy później, daleko stąd. Nie pozwól by cokolwiek mogło stępić twoje zmysły. Tej nocy odpowiadasz nie tylko za siebie. Kumasz?
– Dobra, kumam. Wyluzuj – Murzyn wyrwał się z uchwytu koleżki i odstawił flaszkę.
– Czy do akcji dołączy Tłusty Jonas? – zapytałem, żeby zmienić temat.
– Uwierz mi, że nie odmówiłby sobie widoku flaków najbardziej znienawidzonego wroga. Bądź spokojny.
Enigmatyczna odpowiedź, jak zawsze. Nie drążyłem. Od początku było dla mnie dziwne, że nie widzieliśmy naszego szefa na oczy, ale może tak właśnie działają grube ryby? Tylko co znaczyło, że Jonas nie odmówi sobie widoku zwłok Mikołaja? Knut i Ulfar nakręcą filmik telefonem…? Wtedy nie miałem jeszcze bladego pojęcia.
~o~
               Był kwadrans po pierwszej. Do rezydencji położonej na obrzeżach wioski dotarliśmy bez przeszkód, nie napotykając żywej duszy. Stanęliśmy przed bramą dużego, dwupiętrowego budynku. Minimalizm, szara elewacja i absolutna cisza. Knut niemal bezszelestnie otworzył wrota, a ja wślizgnąłem się do ogrodu. W skórzanym worze trzymałem dwa kawały świeżego mięska z dodatkiem tojadu i ostróżki, ziółek zabójczych dla psów. W najlepszym razie wiotczeją na parę godzin lub mają silne drgawki, w najgorszym czeka ich długa i powolna śmierć. Na szczęście psie budy znajdują się niedaleko głównego wejścia, musiałem się tylko trzymać linii twardolistnych zarośli. Wtem, ktoś klepnął mnie w ramię.
               – Ej, ty. Dlaczego kręcisz się koło psów o tej porze? – Wybełkotał zaspany skrzat z karabinem m4a1-s przewieszonym przez ramię. Jak mogłem go nie zauważyć? Jego granatowy strój mocno wyróżniał się na tle białego puchu, nawet przy tak słabym oświetleniu. Poza tym, czy ludzie Mikołaja nie mieli być wyposażeni co najwyżej w pałki?
               – Eee… no, ja… ten, tego… – Zacząłem udawać zmieszanie, a moja dłoń zaciskała się na śliskim soplu, który tknięty przeczuciem, odłamałem z daszku przy bramie. Wiedziałem, że nie mogę tego spierdolić. Musiałem dać radę. Strażnik był osowiały, a do tego stał bardzo blisko. Poza tym zlekceważył mnie, gdyż nawet nie zdjął broni.
               – Aaa, Peeping! Co ty tu u diaska robisz o tej po… – Nie zdołał dokończyć. Dźgnąłem go ostrym szpikulcem. Sopel gładko wszedł przez oczodół do mózgu. Głęboko, aż chrupnęło. Kojarzyłem tego strażnika, był równym gościem, ale gra toczyła się o zbyt wysoką stawkę.
Zadziwiłem sam siebie. Z jaką łatwością mogłem odebrać komuś życie! Gdzie podziała się moja niewinność? Morderca o twarzy dziecka. Niebieski kapelusik, marchewka zamiast nosa i brzuszek ze śniegu. Whatever. Wtargałem trupa w krzaki i przestałem się nad tym zastanawiać. Ruszyłem do psów.
– Dobre pieseczki, dobre. Nie zaalarmujecie reszty, prawda? Pewnie, że nie. Nie wyczuwacie zapachu intruza – rozdzieliłem starannie mięso na trzy porcje, gdyż okazało się, że było tam więcej zwierzaków. Zastanawiające…
Dwójki zrobiło mi się żal. Nigdy na mnie nawet nie warknęły. Jadły z takim apetytem, nie wiedząc, że to ich ostatni posiłek. Gruby pitbull, którego nie kojarzyłem padł pierwszy. Kończyny mu zesztywniały, a z pyska poczęła ściekać gęsta piana. Paskudny widok. Dwa owczarki niemieckie dogorywały inaczej, jeden ostro zwymiotował, a potem po prostu zwiotczał, drugi zaś zaczął cichutko skomleć. Nie chciałem ryzykować, udusiłem osłabioną bestię. Zbadałem czworonogom puls, a upewniwszy się, że wszystkie trzy są martwe, zacząłem powoli zmierzać w kierunku Knuta. Postanowiłem także "pożyczyć" karabin leżącego w krzakach. I tak by mu się nie przydał, a skoro strażnicy zostali dozbrojeni, mocna giwera przyda się naszemu czarnoskóremu pomocnikowi. Ulfar musiał sobie poradzić, był w końcu najbardziej doświadczony w ekipie.
– Jesteś wreszcie, długo to trwało. Słyszałem jakieś rozmowy, już chciałem po ciebie iść – zaczął Knut, a jego głos nie był już tak spokojny i pewny jak w Zapchlonym Zadzie. Zignorowałem jego rozgorączkowanie, wręczając mu karabin z tłumikiem.
– Trzymaj, umiesz z tego strzelać?
– Jasny gwint, skąd to masz!?
– Natknąłem się na uzbrojonego strażnika. Nie martw się, zlikwidowałem go, ale może być ich więcej.
– TY!? ZLIKWIDOWAŁEŚ? – Wytrzeszczył ślepia Kasper. – Jesteś ranny?
– Nie kochanie, wszystko w porządku – musnąłem jego pysk delikatnym pocałunkiem, na co Knut wywrócił oczyma z obrzydzeniem. Cóż, jak już będziemy bogaci i bezpieczni, zamieszkamy w miejscu, w którym ludzie są bardziej tolerancyjni, pomyślałem wtedy naiwnie. Marzyłem o Amsterdamie lub przyjaznej odmieńcom Florydzie.
– Ruszam. Dzięki za broń, to trochę ułatwi sprawę.
– Drobiazg – odpowiedziałem i skuliłem się wraz ze swoim futrzastym kochankiem koło zabudowań przy bramie, żeby nikt nie dostrzegł nas z drugiej strony ulicy. W spojrzeniu Kaspra widziałem zaniepokojenie i podziw. Cholera, zaczynał mi się podobać ten skok i towarzysząca mu adrenalina, skonstatowałem z niepokojem.
~o~
Po kilkunastu minutach wrócił do nas Knut. Jego twarz była umorusana od ziemi, a do odzienia poprzyczepiały się liczne gałązki igliwia. Wydawał się jednak zadowolony, co dodało mi nieco otuchy.
– Załatwione. Było ich jeszcze trzech, w tym snajper. Na szczęście lamusom brakło jaj i ogłady, a to cacko sprawuje się nieźle – poklepał broń, którą mu przyniosłem. – Cokolwiek się tutaj dzieje, Mikołaj spodziewał się nieproszonych gość.
– Czyli co? Wycofujemy się? – Przestraszył się Kasper. Tak jakby coś przeczuwał…
– Sprawy zaszły za daleko. Obojętnie co czeka nas w środku, musimy tam wejść i dokończyć dzieła.
– Zgadzam się – powiedziałem hardo i ponownie wślizgnąłem się do ogrodu. – Wóz albo przewóz.
Gdybym wiedział, jak to się skończy, w życiu nie wypowiedziałbym tych banalnych słów. Któż jednak mógł przypuszczać, że napad zabezpieczy moje topniejące życie, lecz zabierze coś o wiele cenniejszego.
~o~
Przytłumione ryknięcie renifera z jednej strony rezydencji, odpowiedź puszczyka z drugiej. Mimo wzmożonych patroli, Ulfar sobie poradził. Dobrze. Pora na wjazd do rezydencji. Jak tłumaczył nam doświadczony Murzyn – trzeba to zrobić na pełnej kurwie. Żeby każdy z domowników miał wrażenie, że korytarzem przebiega stado rozsierdzonych nosorożców. Żeby zdusić nawet najmniejszy przejaw oporu. Knut poluzował zawiasy w drzwiach. Kasper wziął rozpęd. Trzy, dwa, jeden. JEBUT!
Wpadliśmy do holu. Skrzydła drzwi rozwarły się na oścież, połamały na wiele drobnych kawałków. Kiedy kurzawa opadła, a powietrze zrobiło się na powrót klarowne, od razu zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak.
– No taaak, skrzat od Tłustego Jonasa. Mogłem się tego spodziewać – powiedział wolno Mikołaj, celując do nas z wysłużonej dwururki. W innych okolicznościach zauważyłbym, że to piękny okaz broni, zdobiony licznymi ornamentami, ale kiedy stoi się na muszce, ma się to wszystko w dupie. A my staliśmy na muszce. Mikołaja i dwóch innych popaprańców. Jednym z nich był Bifur. Wszystkiemu chłodno przyglądała się Matylda, schroniona za drewnianym tronem Mikołaja. – Zastanawiacie się pewnie – ciągnął siwy despota – dlaczego byłem bardziej czujny niż zwykle, hę?
– Nie bardzo. To zapewne sprawka tego kutasa Bifura – wycedził Knut, trzymając brodatego grubasa na muszce, nie spoglądając nawet na podłego konfidenta, jakby był nic niewartym robakiem. Patowa sytuacja, choć to po stronie wroga były przewaga liczebna. Cóż, jeśli to nasz koniec, zabierzemy przynajmniej jednego skurwysyna do grobu, pomyślał zapewne Knut. Starzec kontynuował swoją denną przemowę, odnajdując w tym jakiś przedziwny rodzaj przyjemność.
– O, cóż za spostrzegawczość! Fakt, moje uszy w wiosce, między innymi te w postaci Bifura, spisały się nieźle. Nie byłem jednak pewien kto dokładnie chce mnie odwiedzić. Myślałem, że jesteście tylko pośrednikami i przekazujecie komuś wiadomości. Lecz jeśli jest tutaj chłopak Tłustego Jonasa, można przypuszczać, że to właśnie on jest zleceniodawcą. Ale co wy tu robicie, Pepingu i Kasprze?
– Rozdajemy chłodne napoje i przekąski. Za opłatą, rzecz jasna – zażartowałem nieudolnie.
Wtem, od tyłu wpadł Ulfar, prując swoim peemem jak oszalały. Rychło w czas. Na szczęście w porę padliśmy na ziemię, kuląc się za masywnymi filarami holu. Masa głośnych strzałów i duszący zapach prochu. Dopiero po chwili zobaczyliśmy co się stało. Dwóch oprychów Mikołaja leżało w szybko rosnącej kałuży karmazynowej krwi, podziurawieni jak szwajcarski ser. Matylda również się nie ruszała, z jej rozprutego rękawa wypływała stróżka czerwonej cieczy. Gospodarz rezydencji przeżył. Dyszał ciężko. Jego potężna strzelba przygwoździła Ulfara do ściany za tronem. Gdyby nie czerwień na kubraku, można by powiedzieć, że odpoczywa, z głową zwieszoną na piersiach. Z pewnością jednak już nie żył. Szanse się wyrównały.
– Szanse się wyrównały – Knut zdawał się czytać w moich myślach. – I co teraz Mikołaju, oddasz po dobroci to, czego zażądamy?
– Po moim trupie – syknął przez zaciśnięte szczęki.
– To może stać się dużo szybciej, niż przypuszczałeś! – Dobiegł do nas głos gdzieś z boku pomieszczenia. Szybko odszukałem tajemniczego właściciela tego ciepłego tembru. Smukły, dobrze zbudowany skrzat z amunicją przewieszoną przez pas, w ciemnej kurtce, z potężnym, oldskulowym Thomsonem. W jego błękitnych oczach można było dostrzec ogromną pewność siebie. Knut wpatrywał się w niego z niemałym podziwem. Samym wyglądem wzbudzał szacunek i zaufanie, choć obiema nogami stał w dużej skrzyni.
I wtedy mnie olśniło. Przypomniałem sobie, jak dwójka nieznanych mi skrzatów wnosiła do rezydencji duże i na oko cholernie ciężkie, drewniane pudło. To było prawie tydzień temu. Tłusty Jonas przesiedział w środku cały ten czas, czekając na odpowiedni moment, żeby się ujawnić. Później dostrzegłem, że jego cera była blada i z niemałą trudnością trzymał się w pionie, ale stał, robiąc dobrą minę do złej gry. Wreszcie mieliśmy przewagę liczebną.
– A NIECH WAS SZLAG! – Zanim Mikołaj dokończył, zaczął obracać się w kierunku Jonasa. Nie zdążył. Knut władował w niego serię z m4a1-s, zawtórował mu chrobotliwy Thomson, a ubrany w wygodne, domowe ciuchy gospodarz podskakiwał w rytm przeszywających go kul, niczym ryba wyciągnięta z wody. Wyglądało to nawet komicznie. Jedna z kul trafiła go w głowę, rozsmarowując mózg na tronie. Wymowna scena. I po sprawie, biedak nie zdążył nawet ponownie pociągnąć za spust swojego pięknego gnata.
– Dosyć tych hałasów. Wyłączcie światła i do gabinetu na piętrze. Prędko! – Wydał rozkaz wcale-nie-tłusty Jonas, a z jego władczym tonem nie sposób było polemizować. Ruszyliśmy na schody.
Pędziliśmy dziarsko przed siebie, wyposażeni w latarki. Jonas pachniał bardzo nieświeżo (przy czym bardzo nieświeżo jest niemałym eufemizmem, gdyż szczynami waliło od niego na kilka metrów), ale czemu się dziwić, skoro przesiedział tyle dni w ciasnej klitce. Najważniejsze jednak, że gustownie urządzony pokój Mikołaja stał przed nami otworem. Włoskie meble, duże akwarium pod ścianą, a w nim dziesiątki tęczowych rybek, pamiętam to jak dziś. W niezamkniętych szufladach szybko zlokalizowaliśmy szkatułę z dwoma magicznymi klepsydrami, a także woreczki z proszkiem pod kopyta dla reniferów. Osławiony bezdenny wór wisiał sobie spokojnie na kołku. Knut był przygotowany do otwierania sejfu, ale nigdzie nie mógł go znaleźć. Okazało się, że cała forsa była w barku, między jakimiś papieprzyskami i drogim alkoholem. Dolary, euro i trochę szekli. W sumie kilkaset tysięcy.
Poszło nadzwyczaj sprawnie. Rozluźnieni schodziliśmy po schodach, kierując się w stronę tylnych drzwi. Zdekoncentrowani, niespodziewający się niczego. Najbardziej łupem obładowaliśmy biednego Kaspra, ale zwierz miał przecież krzepę, więc nie narzekał. Nagle, w ciemnościach holu coś zaszeleściło, jakby kobieca suknia. Odwróciłem się. Zbyt późno, żeby zareagować.
To była Matylda. Oparta się na łokciu, zanurzona w kałuży krwi, a w jej ręce damski rewolwer. Sześciostrzałowiec.
– Macie skurwysyny! – zacharczała, a w świetle latarek widać było jej zakrwawione zębiska. Nie było w niej już nic pociągającego. Kasztanowe włosy pozlepiała czerwona ciecz i mózg stygnącego męża. Makabryczny widok. Najgorsze okazało się jednak to, że zdążyła wystrzelić trzy kule. Pieprzone trzy kule.
Stałem najbliżej. Rzuciłem się na nią jak w amerykańskich produkcjach. Dopadłem niczym żbik, wydzierając broń z jej lodowatej, sztywno zaciśniętej dłoni. Stawiała opór, ale zbyt słaby nawet dla mnie,  którego ręce są zbudowane ze śniegowej masy. Nie miałem niczego pod ręką, zadziałał więc instynkt. Skoczyłem największą śnieżną kulą na jej twarz. Brutalnie przycisnąłem do podłogi i trwałem tak kilkadziesiąt sekund. Dopóki przestała wierzgać nogami.
Przeczuwałem najgorsze. Obróciłem się i poturlałem w stronę Kaspra, ślizgając się w krwi, mózgu i czymś jeszcze, chyba ciepłych wymiocinach. Mój renifer miał mętny wzrok. Odpływał. Zaniepokojony spojrzałem na jego pierś, lecz szybko odwróciłem wzrok. Dwie kule. Jedna przeszła na wylot, zostawiając okropną wyrwę w ciele. Druga została w środku. Gdzieś między żebrami. Możliwe, że w sercu.
– Stary, nie rób mi tego, nie rób mi tego, słyszysz!? – Powtarzałem w amoku. – Nie odchodź…
– Bee… dę na cie… bie czekać Pe-Peepingu – zabulgotał cicho i nieskładnie. – Kocha-am…
– NIEE… – wyrwało się z mojego gardła, ale Jonas przyskoczył do mnie i w mig zasłonił węgielkową twarz. Knut trzymał się za tryskające krwią ramię, próbując zatamować krwotok brudną szmatą. Głupia krowa jego też zdążyła postrzelić. To nie był dobry czas na przeżywanie miłosnych dramatów.
– Chłopcze, takie akcje to nie rurki z kremem. Straty są wpisane w ten biznes, musimy pryskać – rzucił poirytowany i pociągnął mnie w stronę kuchni i tylnego wyjścia, przez które wszedł nieżyjący już Ulfar. Cóż, przynajmniej nie ogra już nikogo w karty, absurdalnie przeszło mi przez myśl, po czym ogarnęła mnie totalna apatia. W zaciśniętej pięści ściskałem kępkę Kasprzego futra, którą do dziś trzymam w swoim przytulnym mieszkanku na Igloolik Island, w północnej Kanadzie.
               Została nas trójka, w tym jeden ciężko ranny. W okolicznych domach pozapalały się pierwsze światła. Z oddali słychać było nerwowe pokrzyki i ujadanie psów. Możliwe, że pierwsi sąsiedzi wchodzili do rezydencji, zaniepokojeni niedawnym hałasem. To było bez znaczenia. Tępo patrzyłem w ziemię. W tamtym momencie świat guzik mnie obchodził. Mogli mnie złapać i powiesić na gałęzi. Nie zrobiłoby to na mnie większego wrażenia.
– Kurwa mać, Peeping dalej. Mam cię sam wysmarować tym proszkiem? – Z bolesnych rozważań wyrwał mnie Jonas. Niechętnie sięgnąłem po magiczny pył, do niedawna przeznaczony tylko dla latających reniferów Mikołaja, i wtarłem go w podstawę mojej śnieżnej postaci. Snuliśmy z Kasprem marzenia o tej chwili, kiedy po zdobyciu magicznej klepsydry, odlecimy razem w przestworza i nigdy już nas nie znajdą. Teraz zostałem sam. Ze strzępkiem jego futra, w którym ukryłem szloch, worem forsy w różnych walutach i jebaną klepsydrą, sprawczynią całej tej ropierduchy.
Wznieśliśmy się w powietrze. Obłowieni i milczący. Zimny wiatr bezlitośnie szarpał nasze ciała. Zdawał się nucić dobrze znaną melodię Mendesa. And now that I'm without your kisses I'll be needing stitches. Zbliżało się wpół do trzeciej. Zniknęliśmy w mroku.
Wielka pustka i szwy. Tak wygląda moja nędzna wegetacja po tamtej feralnej nocy. A jest to tym bardziej trudne, że dzięki klepsydrze przestał dotyczyć mnie problem upływającego czasu. Stałem się nieśmiertelny. W zasadzie, nieroztapialny.

THE END
No chyba, że będziecie bardzo naciskać, żebym pociągnął losy nieroztapialnego Peepinga.
Może będzie wielki comeback po latach? Jak z Eminemem? :v