Ja to jestem jednak prosty
chłopak. Prosty jak drut. Niewiele mi trzeba do śmiechu. A że śmiać się lubię dużo
i często (jak każdy kretyn), to z chęcią sięgam po głupie komedie. Film o
pulchnej agentce CIA nie jest może
absolutną świeżynką, ale do czerstwych bułeczek również mu daleko, bo swoją
premierę (w Polsce) miał w czerwcu tego roku. No to wrzuciłem go sobie z rana
na ekran, pojękując i użalając się nad sobą po wizycie u dentysty.
Już od samego początku obraz
sygnalizuje nam swoje parodiowe zacięcie. Bondowska
stylistyka introdukcji, kanoniczne migawki miast z nieśmiertelnymi
informacjami w stylu: Budapeszt – Węgry
przed wydarzeniami w danej lokacji, a także ograne motywy pościgów, przyjęć
w kasynie, sprzedaży broni czy przesłuchań czarnych charakterów nie są
przypadkowe, unaoczniając widzowi płytkość i schematyczność hollywoodzkiego
kina akcji. Całkiem celny pstryczek w nos.
Mamy do czynienia głównie z
humorem sytuacyjnym i humorem postaci. Humor słowny pojawia się rzadziej i
jeśli wychodzi poza uwłaczające inwektywy pod adresem głównej bohaterki (bufetowa,
flecistka z kapeli celnej etc.) lub nie stanowi jej własnych kwestii dialogowych,
wypada raczej bladziutko (żart Rainy o
grze w Candy Crash, jak i cała scena
w samolocie zostawiły najgorsze wrażenie, potwierdzając jednocześnie tezę, że
komedia jest nierówna). Sama kreacja Susan
Cooper przypomina mi trochę postać Bridget
Jones. Nie wiem dlaczego, nie znam ani książki, ani filmu, ale Brytyjka
kojarzy mi się z niską samooceną, częstymi gafami towarzyskimi, chronicznym
brakiem faceta i wyraźnymi krągłościami.
Back to the topic: rechotałem dużo. Naprawdę dużo, raz to się nawet
zakrztusiłem nierozważnie przełykaną wodą, byłem pewien, że nic w scenie
mnie nie zaskoczy. Myliłem się i zaniosłem długim kaszlem. Tytułowa agentka
robi robotę, pozostali bohaterowie to tylko tło. Może oprócz Aldo, który wciela się w rolę włoskiego
agenta, a jest beznadziejnym flirciarzem i Ricka
(Jason Statham), który ma być
narwańcem i robić rozpierduchę. Bez przerwy. Skupienie prawie całej uwagi na Susie było chyba celowym zabiegiem, a
reszta bohaterów, przede wszystkim Bradley
Fine (skrzyżowanie Krzysztofa Ziemca
z młodym Eminemem) miała prezentować
się sztucznie, stereotypowo i pretensjonalnie. Wyszło perfekt!
[SPOILER] Moje dwie najulubieńsze sceny to: ekwipowanie Cooper do tajnej misji (jej gadgety były
poukrywane w gwizdku alarmowym, spreju na grzybicę, chusteczkach na hemoroidy
czy… zmiękczaczu stolca), a także sam początek produkcji, gdzie Susan ma pełne ręce roboty przy
wspieraniu swojego popaprańca w terenie, przy okazji komentując jego poczynania
(dowiadujemy się m.in. jak pilates zbawiennie
wpływa na tyłek agenta) a później, w ramach uczczenia sukcesu, spędza z nim "miły" wieczór w restauracji. [KONIEC SPOILERA]
I to tyle. Mój niesmak wzbudziło tylko gościnne pojawienie się 50 Centa
(widać kompletnie rozmienia się na drobne), rzyganie na nieboszczka i
epizodyczne, odważne wyeksponowanie przerośniętego męskiego członka. Piętnując
to ostatnie jestem jednak małym hipokrytą, gdyż kontekst był całkiem
zabawny i tam również cicho się zaśmiałem. W Agentce wszystko gra: obsada, zdjęcia, udźwiękowienie. To po prostu
kolejny niezły film na odmóżdżenie, o podobnym ciężarze gatunkowym co Idiokracja czy Sekstaśma. Nieambitny, ale ubaw po pachy.
Błagam, uważaj. To zawrotnie wysokie progi, zupełnie jak mój amatorski
pornos, tylko bardziej się śmiałam. ~Nancy,
przyjaciółka Susan.
Poster pochodzi z: http://www.kino-sokol.pl/media/Movies/poster_437.jpg