Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jason Statham. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jason Statham. Pokaż wszystkie posty

sobota, 28 listopada 2015

RECENZJA #115: Transporter: Nowa moc


Dziewucha będzie zła – znów obejrzałem sobie coś bardzo późno w nocy, samemu. Padło na Transporter: Nowa moc. Film, który wszedł do kin na początku września, po cichu i nikt już właściwie o nim nie pamięta. I nie wiem czy to dobrze, czy źle. Obraz niewiele ma bowiem wspólnego z poprzednimi trzema częściami, w których tytułowym dostawcą był Jason Statham. [*]

Nowy Frank Martin (Ed Skrein) jest bardziej ludzki. Zabrakło mi tego chłodnego profesjonalizmu i sztywniactwa charakterystycznego dla kreacji Stathama. Zresztą, nie mogło być inaczej, skoro większość czasu towarzyszy nam również jego dowcipkujący ojciec, emerytowany szpieg, Frank Senior. Te ciągłe gadki do syna, że nie powinien się spóźniać, brzmią jak strofowanie dzieciaka, i przypominają wygłaszane przez Grażynkę "dzieci umyjcie rączki" w Klanie. I ten drażniący kontrast między dwoma głównymi bohaterami płci męskiej – starszy niestroniący od rozrywek, żartujący niemal o każdej porze dnia i młodszy, z chodzącą żuchwą, maślanym spojrzeniem wrażliwca i kijem w dupie. Tak to widzę, choć ciut przerysowałem.

Co się w filmie nie zmieniło? Nadal mamy bardzo efektowne pościgi. Co prawda wszystkie ze służbami porządkowymi, ale i tak dają radę. Jest też pogoń za samolotem – wszystko się zgadza. No może oprócz tego, że kierowca ma w obwodzie kilka samochodów, co wcześniej było nie do pomyślenia. Równie dobrze wyglądają też walki na małej przestrzeni. Ed wije się jak piskorz i tak jak kiedyś, używa wszelkiego rodzaju rurek, taśm, kabli i kół ratunkowych. Co więcej, otwierająca scena Czwórki to bijatyka na parkingu – nawiązanie wprost do jednej z poprzednich części.

I mimo, że można narzekać na średnie przedstawienie przestępczej szajki, na brak intymności przez zbyt częste przenoszenie akcji poza samochód, na inną budowę ciała Skreina i Stathama – jego chudszą szyjkę i wątłe nóżki, w barach jest już całkiem okej – to nie można powiedzieć, że Nowa moc jest złym filmem. Może po prostu rozczarować rozkochanych we wcześniejszych produkcjach. Bo teraz przypomina to zwyczajny film akcji, jakich wiele. Pewną unikalność konstytuują już tylko charakterystyczne, dynamiczne zbliżenia na elementy otoczenia w czasie planowania tricków za kółkiem, humorystyczne walki i to, że kierowca nigdy nie korzysta z broni palnej. Plus product placement AUDI, doszedł także iPhone.

[SPOILERY] Wyłapałem kilka niedorzeczności, a konkretnie trzy. Jedna z czwórki prostytutek, bodajże Gina z Tallina została postrzelona w trakcie obrabowywania Yuriego w samolocie. Straciła masę krwi, zrobiono jej prymitywną operację bez narzędzi, w ranę wpychając pajęczynę, po czym następnego dnia, po trójkąciku z Frankiem Seniorem, jak gdyby nigdy nic, stoi w swojej hiperseksualnej pozie, z cwaniackim uśmieszkiem, gotowa do wysiłku i akcji. Powinna się przecież skręcać z bólu w męczarniach! Ostatnie dwie wpadki są zdecydowanie mniejszego kalibru. W finałowej scenie walki dwóch zaciekłych wrogów, byłych kolegów ze służb specjalnych, Frank Junior raz ma podarty spodzień, a kilka sekund później jest już wszystko dobrze, pantalony prezentują się pięknie i układają w kancik. Zaiste, ciekawe jest również to, że Karasov spada z klifu jak kukła, chociaż stał od niego ładnych parę metrów. No i te przelewy bankowe. Wiecie, że starczy zaledwie kilka chwil, aby przerzucać setki milionów z konta na konto? Mi każą potwierdzać smsami każdą głupią opłatę… [KONIEC SPOILERÓW]

PS: Bardzo ładna Riwiera Francuska i nawiązania do Trzech Muszkieterów/Aniołków Charliego, ale mało scen z półnagimi kobitkami. Tak tylko piszę, żebyś wiedział, że nie zmarszczysz! ;)

piątek, 25 września 2015

RECENZJA #101: Agentka / Spy


Ja to jestem jednak prosty chłopak. Prosty jak drut. Niewiele mi trzeba do śmiechu. A że śmiać się lubię dużo i często (jak każdy kretyn), to z chęcią sięgam po głupie komedie. Film o pulchnej agentce CIA nie jest może absolutną świeżynką, ale do czerstwych bułeczek również mu daleko, bo swoją premierę (w Polsce) miał w czerwcu tego roku. No to wrzuciłem go sobie z rana na ekran, pojękując i użalając się nad sobą po wizycie u dentysty.

Już od samego początku obraz sygnalizuje nam swoje parodiowe zacięcie. Bondowska stylistyka introdukcji, kanoniczne migawki miast z nieśmiertelnymi informacjami w stylu: Budapeszt – Węgry przed wydarzeniami w danej lokacji, a także ograne motywy pościgów, przyjęć w kasynie, sprzedaży broni czy przesłuchań czarnych charakterów nie są przypadkowe, unaoczniając widzowi płytkość i schematyczność hollywoodzkiego kina akcji. Całkiem celny pstryczek w nos.

Mamy do czynienia głównie z humorem sytuacyjnym i humorem postaci. Humor słowny pojawia się rzadziej i jeśli wychodzi poza uwłaczające inwektywy pod adresem głównej bohaterki (bufetowa, flecistka z kapeli celnej etc.) lub nie stanowi jej własnych kwestii dialogowych, wypada raczej bladziutko (żart Rainy o grze w Candy Crash, jak i cała scena w samolocie zostawiły najgorsze wrażenie, potwierdzając jednocześnie tezę, że komedia jest nierówna). Sama kreacja Susan Cooper przypomina mi trochę postać Bridget Jones. Nie wiem dlaczego, nie znam ani książki, ani filmu, ale Brytyjka kojarzy mi się z niską samooceną, częstymi gafami towarzyskimi, chronicznym brakiem faceta i wyraźnymi krągłościami.

Back to the topic: rechotałem dużo. Naprawdę dużo, raz to się nawet zakrztusiłem nierozważnie przełykaną wodą, byłem pewien, że nic w scenie mnie nie zaskoczy. Myliłem się i zaniosłem długim kaszlem. Tytułowa agentka robi robotę, pozostali bohaterowie to tylko tło. Może oprócz Aldo, który wciela się w rolę włoskiego agenta, a jest beznadziejnym flirciarzem i Ricka (Jason Statham), który ma być narwańcem i robić rozpierduchę. Bez przerwy. Skupienie prawie całej uwagi na Susie było chyba celowym zabiegiem, a reszta bohaterów, przede wszystkim Bradley Fine (skrzyżowanie Krzysztofa Ziemca z młodym Eminemem) miała prezentować się sztucznie, stereotypowo i pretensjonalnie. Wyszło perfekt!

[SPOILER] Moje dwie najulubieńsze sceny to: ekwipowanie Cooper do tajnej misji (jej gadgety były poukrywane w gwizdku alarmowym, spreju na grzybicę, chusteczkach na hemoroidy czy… zmiękczaczu stolca), a także sam początek produkcji, gdzie Susan ma pełne ręce roboty przy wspieraniu swojego popaprańca w terenie, przy okazji komentując jego poczynania (dowiadujemy się m.in. jak pilates zbawiennie wpływa na tyłek agenta) a później, w ramach uczczenia sukcesu, spędza z nim "miły" wieczór w restauracji. [KONIEC SPOILERA]

I to tyle. Mój niesmak wzbudziło tylko gościnne pojawienie się 50 Centa (widać kompletnie rozmienia się na drobne), rzyganie na nieboszczka i epizodyczne, odważne wyeksponowanie przerośniętego męskiego członka. Piętnując to ostatnie jestem jednak małym hipokrytą, gdyż kontekst był całkiem zabawny i tam również cicho się zaśmiałem. W Agentce wszystko gra: obsada, zdjęcia, udźwiękowienie. To po prostu kolejny niezły film na odmóżdżenie, o podobnym ciężarze gatunkowym co Idiokracja czy Sekstaśma. Nieambitny, ale ubaw po pachy.

Błagam, uważaj. To zawrotnie wysokie progi, zupełnie jak mój amatorski pornos, tylko bardziej się śmiałam. ~Nancy, przyjaciółka Susan.