piątek, 21 czerwca 2013

RECENZJA #9: Kinder Schoko-Bons



Czas na kolejną notkę! Tym razem nacieszymy się cukierkami Kinder Schoko-Bons. Obejrzymy bacznie opakowanie, posmakujemy zawartości, ale czy zrecenzujemy? Hmm... Chyba chcę się powoli oddalać od prostych analiz i wystawiania ocen. Przecież nie o to mi na samym początku chodziło! Przypominam, że ten blog miał zaskakiwać treścią, bawić językiem, ale przede wszystkim przemycać emocje, nierzadko być przy tym metaforą tego co naprawdę czuję. Rzecz lub produkt miały być tylko pretekstem, elementem konwencji, punktem zaczepienia. Nigdy nie traktujmy ludzi jak rzeczy...

Ostatnio przypomniała mi się historia z dzieciństwa. Miałem bodaj trzy lata. Mama wyjechała do Niemiec na weekend w delegację, a ja zostałem sam z babcią. Jedliśmy obiad. To była jakaś okropna zupa, chyba pomidorowa. Pamiętam, że nie lubiłem wtedy pomidorowej, zresztą do dziś za nią nie przepadam. Z nudów huśtałem się na stołku, nic nie zapowiadało przyszłych wypadków. Leniwe popołudnie, niesmaczny obiad, ale zaraz stąd prysnę i zabazgram kredkami parę kartek - pewnie myślałem sobie mniej więcej w ten sposób, oczywiście z poprawką na wiek. Nagle - JEBS! - chwila nieuwagi i wylądowałem na tyłku, wpadając plecami w spiżarkę pod oknem. Spoko - nie pierwszy i nie ostatni raz zaliczyłem glebę dzięki własnej głupocie. Pozbierałem się dość szybko, wysłuchałem reprymendy i dokończyliśmy wspólny posiłek.

Coś było jednak nie tak. Nie chciało mi się rysować, nie chciało mi się bawić klockami na dywanie, czułem się słaby i ociężały. Leżałem na kanapie mocno przyciskając prawe ramię do poduszki. Robiąca na drutach babcia spoglądała na mnie spod okularów z lekkim niepokojem. Ból stawał się nieznośny i dokuczliwy, kilka razy zdarzyło mi się cicho załkać. Po kilku kwadransach moja opiekunka zdecydowała się zadzwonić po karetkę.

Parę minut później ratownik znosił mnie na barana do pojazdu. Miałem radochę, pierwszy raz jechałem wozem ratunkowym. Były żarty (jeden o jedzeniu zupy z gwoździ, żeby mieć więcej żelaza pamiętam do dziś) i zainteresowanie wnętrzem samochodu. Później trochę krzyku przy nastawianiu złamanego obojczyka i jakiś czas męczarni z gipsem. Do dziś z lekkim uśmiechem dotykam ledwo wyczuwalnego zgrubienia na kości. Całe szczęście nie byłem zbyt ruchliwym dzieckiem i nie doszło do poważniejszych komplikacji - mogło bowiem wystąpić złamanie otwarte.

Ale co to wszystko ma wspólnego z Kinder Schoco-Bons? Niedługo potem mama wróciła do domu. Nie muszę chyba dodawać, że powitała mnie z wyrazem głębokiej troski na twarzy, wielokrotnie pytając, czy wszystko jest już w porządku. Wyściskała mnie, wycałowała i na nowo byłem szczęśliwym smykiem. Przywiozła mi też dwa prezenty: małą karetkę z otwieranymi tylnymi drzwiczkami (nie wiedząc przy tym nic o moim drobnym wypadku - pointa niczym z filmu!) i walcowate pudełko z cukierkami z czekolady mlecznej z nadzieniem mlecznym i kawałkami orzechów laskowych.

Trzeba przyznać, że nie pasują mi te kawałki orzechów, ale to wyłącznie moje subiektywne odczucie. 200 gramową paczuszkę bardzo słodkiego przysmaku można kupić w Lidlu. Cena? Z tego co pamiętam około 10 złotych. Smak? Podobny do batoników Kinder.

Dla Was może to i zwykły łakoć, dla mnie to piękne wspomnienie. I chyba, kurczę, nieprzypadkowo akurat teraz zaświtało ono w mojej głowy. Chciałbym, żeby wrócił do mnie ktoś na kogo czekam, ale niestety osoba ta jest w o wiele dalszej podróży niż kiedyś moja mama. Chciałbym, żeby wróciła. Bez prezentów i zbędnych wyjaśnień. Wiem jednak, że nie wróci i chyba to boli najbardziej. Nic nie jest dobrze!

I need a doctor, call me a doctor
to bring me back to life...

Zdjęcie Kinder Schoko-Bons pochodzi z: www.caterpoint.info

2 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. O ja, to bardzo stary wpis! Fajnie, że wciąż hula! Aż go sobie przypomniałem i rzeczywiście nie jest taki zły, może z perspektywy czasu wkurza mnie tylko ta drama o złamanym serduszku! ;]

      Usuń