Upał. W przedziale siedzi pięciu
mężczyzn. Mimo szybkiej jazdy panuje okropny zaduch. Ruch firanki przy oknie
jest zwodniczy i irytujący - nie ma tutaj mowy o żadnym ożywczym wiaterku.
Podsumujmy: pięciu mężczyzn to dziesięć par skarpet w zakutym obuwiu, dziesięć
pach, tyleż samo pachwin i pięć (prawdopodobnie) spoconych pośladów i pleców. Fabryka
potu i ciepła pracuje pełną parą...
Dwóch towarzyszy po mojej prawej
stronie to typy dziwnych biznesmenów. Bawią się w jakieś internetowe radio czy
coś. Pierwszy (wizjoner) pieprzy już drugi raz o jakimś naborze ludzi,
castingach, terminach, wahaniach, ustaleniach, prezentacjach i serwerach.
Utwierdził mnie w przekonaniu, że jednak da się mieć bledszą karnację skóry niż
ja. Włoski na żel w starym stylu na całej czuprynie nie dodają mu chyba
szczególnego uroku. W dodatku zawsze kiedy zabiera głos na dłużej w przedziale
zaczyna capić mocniej niż zwykle (możecie dodać jeden nieświeży oddech do
podsumowania w akapicie powyżej...). Jego interlokutor - grubasek siedzący przy
drzwiach - tylko przytakuje, rzadko biorąc czynny udział w dialogu (czy raczej
monologu). Zazwyczaj włącza się, kiedy zniewieściały kolega gubi się w sprawach
formalnych tj. na przykład warunkach umów lub pomija jakąś względnie ważną
kwestię. Mimo wszystko dobrze, że dwójka pizdusiów wybrała właśnie te miejsca -
z nudów nawet ta głupia gadka jest lepsza niż męczące cisza.
Naprzeciw grubaska kolorowy
chłopiec. Ogląda film na laptopie. Słuchawki czołgisty, okularki, rzadka
szczecinka. Dość szeroki w barach. Czuję że nawiązała się między nami nić
porozumienia - w końcu oboje gapimy się w ekrany. Różnica jest taka, że ja go
wirtualnie obgaduje, a on raczej nie poddaje mojego istnienia głębszej
refleksji.
I wreszcie dochodzimy do wisienki
na torcie - mężczyzna naprzeciwko mnie. To chodzący testosteron, ale bez
przesadnego umięśnienia, za to z solidną waskularyzacją. Sączy już drugiego
Harnasia, luzacko przykitranego pod ramieniem. Prawdziwi twardziele nie
potrzebują wody mineralnej! Słucha muzyki na oldskulowej empetrójce Panasonic z
wystającym USB. Kiedy przypada nam cichszy odcinek trasy słyszę wyraźnie
uliczny rap. Niby pasuje to profilu macho i nieskomplikowanego wyrazu twarzy,
ale szkoda że to nie coś bardziej zaskakującego typu soundtrack z Ojca Chrzestnego. Gdyby był bardziej
opalony powiedziałbym że to robotnik, ale że jest tylko trochę ciemniejszy ode
mnie - może dostawca albo magazynier. Wyobrażam sobie, że jedzie od
(ewentualnie do) kobity. W małym bagażu akurat jest miejsce na: cichy na zamianę,
piankę do golenia, kilka piw i wygniecioną paczkę kondonów. Eh, ja to mam bujną
wyobraźnię, co..?
A teraz słów kilka o soku z
granatu firmy Karuna Premium. Jako poszukiwacz
nowych smaków ze szczerym zainteresowaniem kupiłem ten cholernie drogi napitek
(13,50 zł!!!). Nie odstraszyło mnie nawet to, iż produkują to w Rosji! Smak
najpierw dość słodki, później cierpki. Szklana, litrowa butelka jest
nieporęczna, a duży gwint sprawa, że bezpośrednio z opakowania pije się średnio.
Sok jest pasteryzowany, a na butelce znajduje się informacja - po otwarciu spożyć w ciągu trzech dni. Ja bym nie
ryzykował... Sok otrzymuje ode mnie trójkę plus - mimo, że nie przypadł mi
do gustu, to zaspokajał moje pragnienie całe popołudnie - Poznaniak przecież
niczego nie wyrzuci!
 |
Królewskie Łazienki w Portosie! |
No i wypada jeszcze napisać jak
się udała krótka wyprawa do Warszawie. Wiza odebrana pierwszego dnia, co prawda
nie bez uciążliwego czekania charakterystycznego dla biurokracji rodem z Azji
Mniejszej, ale nie było źle. Zdążyłem wpaść w między czasie do Złotych Tarasów, zjeść makaronik w Italian Corner & Cafe.
Później spędziłem miło czas na pogawędce z młodym właścicielem jakiegoś
podrzędnego lokalu a la kawiarenka na Malczewskiego. Zmęczony całym dniem,
zaraz po otrzymaniu dokumentu (i krótkim odpoczynku w Parku Dreszera)
pojechałem do znanego mi już wcześniej, trzygwiazdkowego hotelu Portos, aby przynajmniej jedną noc napawać
się jego wysokim standardem. Pod wieczór
posnułem się po nieciekawych blokowiskach Mokotowa, zrobiłem małe zakupy w lokalnych
delikatesach i dość szybko poszedłem spać.
 |
No proszę! Kultura & Fetysze dotarła na Centralną! |
Dziś zjadłem cudowne śniadanie w
opcji szwedzki stół (za uwaga: 6 zł; słownie sześć złotych) i odwiedziłem standardowe
miejscówki: Łazienki, Starówkę, Pałac Prezydencki, Kościół św. Anny czy Stadion
Narodowy. Największej radochy jak zawsze dostarczają hasające wiewióry i
szlachetne pawie w połączeniu z niezdarnymi kroczkami dzieci próbujących dopaść
cały ten zwierzyniec. Koło siedemnastej zakotwiczyłem w Burger Kingu i oddałem się ulubionemu zajęciu - ocenianiu
dopasowania i wyglądu parek przechadzających się po galerii. Kończąc tego posta
jestem już za Koninem. Zbliżam się do kochanego dworca-chlebaka! I szkoda tylko że nie zamoczyłem ust w Królewskim. Dacie wiarę, że w osiedlowym
sklepiku o którym wspominałem wyżej był JEDYNIE w opcji puszkowej!? Pech
chciał, że przyzwyczaiłem się ostatnio do szkła i inaczej już (raczej) nie
pijam!
 |
Zwierzyniec w Parku Łazienkowskim! |
 |
Piękny portret gołębia mi wyszedł, prawda? |