środa, 7 sierpnia 2013

RECENZJA #12: Karun Premium - sok z granatu / TRIP #1



Upał. W przedziale siedzi pięciu mężczyzn. Mimo szybkiej jazdy panuje okropny zaduch. Ruch firanki przy oknie jest zwodniczy i irytujący - nie ma tutaj mowy o żadnym ożywczym wiaterku. Podsumujmy: pięciu mężczyzn to dziesięć par skarpet w zakutym obuwiu, dziesięć pach, tyleż samo pachwin i pięć (prawdopodobnie) spoconych pośladów i pleców. Fabryka potu i ciepła pracuje pełną parą...

Dwóch towarzyszy po mojej prawej stronie to typy dziwnych biznesmenów. Bawią się w jakieś internetowe radio czy coś. Pierwszy (wizjoner) pieprzy już drugi raz o jakimś naborze ludzi, castingach, terminach, wahaniach, ustaleniach, prezentacjach i serwerach. Utwierdził mnie w przekonaniu, że jednak da się mieć bledszą karnację skóry niż ja. Włoski na żel w starym stylu na całej czuprynie nie dodają mu chyba szczególnego uroku. W dodatku zawsze kiedy zabiera głos na dłużej w przedziale zaczyna capić mocniej niż zwykle (możecie dodać jeden nieświeży oddech do podsumowania w akapicie powyżej...). Jego interlokutor - grubasek siedzący przy drzwiach - tylko przytakuje, rzadko biorąc czynny udział w dialogu (czy raczej monologu). Zazwyczaj włącza się, kiedy zniewieściały kolega gubi się w sprawach formalnych tj. na przykład warunkach umów lub pomija jakąś względnie ważną kwestię. Mimo wszystko dobrze, że dwójka pizdusiów wybrała właśnie te miejsca - z nudów nawet ta głupia gadka jest lepsza niż męczące cisza.

Naprzeciw grubaska kolorowy chłopiec. Ogląda film na laptopie. Słuchawki czołgisty, okularki, rzadka szczecinka. Dość szeroki w barach. Czuję że nawiązała się między nami nić porozumienia - w końcu oboje gapimy się w ekrany. Różnica jest taka, że ja go wirtualnie obgaduje, a on raczej nie poddaje mojego istnienia głębszej refleksji.

I wreszcie dochodzimy do wisienki na torcie - mężczyzna naprzeciwko mnie. To chodzący testosteron, ale bez przesadnego umięśnienia, za to z solidną waskularyzacją. Sączy już drugiego Harnasia, luzacko przykitranego pod ramieniem. Prawdziwi twardziele nie potrzebują wody mineralnej! Słucha muzyki na oldskulowej empetrójce Panasonic z wystającym USB. Kiedy przypada nam cichszy odcinek trasy słyszę wyraźnie uliczny rap. Niby pasuje to profilu macho i nieskomplikowanego wyrazu twarzy, ale szkoda że to nie coś bardziej zaskakującego typu soundtrack z Ojca Chrzestnego. Gdyby był bardziej opalony powiedziałbym że to robotnik, ale że jest tylko trochę ciemniejszy ode mnie - może dostawca albo magazynier. Wyobrażam sobie, że jedzie od (ewentualnie do) kobity. W małym bagażu akurat jest miejsce na: cichy na zamianę, piankę do golenia, kilka piw i wygniecioną paczkę kondonów. Eh, ja to mam bujną wyobraźnię, co..?

A teraz słów kilka o soku z granatu firmy Karuna Premium. Jako poszukiwacz nowych smaków ze szczerym zainteresowaniem kupiłem ten cholernie drogi napitek (13,50 zł!!!). Nie odstraszyło mnie nawet to, iż produkują to w Rosji! Smak najpierw dość słodki, później cierpki. Szklana, litrowa butelka jest nieporęczna, a duży gwint sprawa, że bezpośrednio z opakowania pije się średnio. Sok jest pasteryzowany, a na butelce znajduje się informacja - po otwarciu spożyć w ciągu trzech dni. Ja bym nie ryzykował... Sok otrzymuje ode mnie trójkę plus - mimo, że nie przypadł mi do gustu, to zaspokajał moje pragnienie całe popołudnie - Poznaniak przecież niczego nie wyrzuci!

Królewskie Łazienki w Portosie!
No i wypada jeszcze napisać jak się udała krótka wyprawa do Warszawie. Wiza odebrana pierwszego dnia, co prawda nie bez uciążliwego czekania charakterystycznego dla biurokracji rodem z Azji Mniejszej, ale nie było źle. Zdążyłem wpaść w między czasie do Złotych Tarasów, zjeść makaronik w Italian Corner & Cafe. Później spędziłem miło czas na pogawędce z młodym właścicielem jakiegoś podrzędnego lokalu a la kawiarenka na Malczewskiego. Zmęczony całym dniem, zaraz po otrzymaniu dokumentu (i krótkim odpoczynku w Parku Dreszera) pojechałem do znanego mi już wcześniej, trzygwiazdkowego hotelu Portos, aby przynajmniej jedną noc napawać się jego wysokim standardem. Pod wieczór posnułem się po nieciekawych blokowiskach Mokotowa, zrobiłem małe zakupy w lokalnych delikatesach i dość szybko poszedłem spać.

No proszę! Kultura & Fetysze dotarła na Centralną!
Dziś zjadłem cudowne śniadanie w opcji szwedzki stół (za uwaga: 6 zł; słownie sześć złotych) i odwiedziłem standardowe miejscówki: Łazienki, Starówkę, Pałac Prezydencki, Kościół św. Anny czy Stadion Narodowy. Największej radochy jak zawsze dostarczają hasające wiewióry i szlachetne pawie w połączeniu z niezdarnymi kroczkami dzieci próbujących dopaść cały ten zwierzyniec. Koło siedemnastej zakotwiczyłem w Burger Kingu i oddałem się ulubionemu zajęciu - ocenianiu dopasowania i wyglądu parek przechadzających się po galerii. Kończąc tego posta jestem już za Koninem. Zbliżam się do kochanego dworca-chlebaka! I szkoda tylko że nie zamoczyłem ust w Królewskim. Dacie wiarę, że w osiedlowym sklepiku o którym wspominałem wyżej był JEDYNIE w opcji puszkowej!? Pech chciał, że przyzwyczaiłem się ostatnio do szkła i inaczej już (raczej) nie pijam!


Zwierzyniec w Parku Łazienkowskim!
Piękny portret gołębia mi wyszedł, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz