Pokazywanie postów oznaczonych etykietą #1. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą #1. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 16 września 2013

ERASMUS LIFE #1

Bramka 18, LOT 0135!
Mój rękaw! Wow! Przypomniała mi się mapa w Counter-Strike 1.6 ;]
Mówią, że początki są zawsze ciężkie. Na szczęście moja pierwsza podróż samolotem przebiegła sprawnie. Razem z moim quasi-mentorem Kaanem - Grekiem studiującym w Turcji czekaliśmy ponad półtorej godziny na trzy studentki z Kazachstanu, po czym ruszyliśmy uczelnianym busikiem do akademików. Atatürk Airport jest ponoć w dziesiątce najbardziej spóźnialskich i chaotycznych lotnisk. O dziwo nie miałem problemów ze znalezieniem swojego bagażu. Szkoda tylko, że walizka utraciła nóżkę... Na lotnisku poznałem też całkiem miłego Turka, z którym pogawędziliśmy o footballu (mam nadzieję, że wybierzemy się razem na mecz Fenerbahçe), a także mojego współlokatora - Alexa z Tajwanu (to europejski odpowiednik jego imienia, oryginalnego nigdy nie uda mi się zapamiętać, podobnie jak imion kazachskich dziewcząt - będą to dla mnie Asian Girl Number One i tak dalej ;) ).

Rzut oka na Istanbul z samolotu. Niestety nie miałem miejsca przy oknie,
więc musiałem prosić Pana Bogusława o zrobienie tego zdjęcia, a nie był to
najpiękniejszy widok ze wszystkich, które mieliśmy okazję podziwiać :C
Naszych nazwisk nie było na liście w męskim akademiku... Po długich pertraktacjach (w recepcji nie znają angielskiego, na szczęście Tajwańczyk jest poliglotą) dali nam pokoik. Wczoraj musieliśmy go jednak zmienić, gdyż zajęliśmy go bezprawnie innym studentom. Zasadniczo jest taki sam, więc nie ma problemu. Pokoje w akademikach są zawsze otwarte, mamy jedynie kluczyki do szafek. Internet jedynie na korytarzach i w holu (skądinąd bardzo ładnym, z fontanną na prąd, która nigdy nie działa, bo każde gniazdko jest cenne). Buty zdejmuje się na parterze i chowa do komód (chyba są chorzy, jeśli myślą, że zostawię tam swoje nowiutkie La Coste'y) W Turcji sądzą również, że jedno gniazdko to wystarczająca liczba na cały pokój. Musieliśmy więc wybrać się z moim towarzyszem Azjatą po trójnik i kilka innych drobiazgów takich jak wieszaki czy kubki. Zrobiłem najlepszy interes w życiu - kupiłem kubek za 1 lirę (ok. 2.5 zł)! Są takie tanie dlatego, że mają nadruk kalendarza na rok 2013. Od teraz dysponuję nieograniczoną ilością wody (Su) - automaty znajdują się na każdym piętrze w akademiku i to chyba jedyna rzecz w tym tureckim przybytku, o którą troszczy się personel! Śniadanie na stołówce było mocno średnie - niedopieczone frytki plus oliwki i siekany ogórek wraz ze sporą ilością grubo krojonego chleba z twardą skórką. Nie ma jednak co narzekać.

Moje tureckie biureczko, to nie to samo co mój przytulny pokoik
w Polsce ale nie ma co narzekać ;)
Pierwsze trzy dni zdają się bardzo leniwe. Na szczęście już jutro startuję z tygodniem orientacyjnym. Wreszcie poznam kilku socjologów, na razie wszędzie tylko Turcy i studenci filologii angielskiej (czuję się wręcz zawstydzony moim kiepskim angielskim...). Mam też nadzieję, że do naszego akademika przybędą Erasmusi. Jak na radzie jestem ja, Tajwańczyk, dwóch Afroamerykanów i zamknięta enklawa Hindusów non-stop przesiadujących w holu (tylko tam i na korytarzach jest dostęp do Internetu). Koordynator Seda Çubukçu  uspokaja, że niebawem powinni pojawić się jacyś studenci międzynarodowi. Szkoda tylko, że menadżer hotelu mówił nam dzisiaj łamaną angielszczyzną (podobną zresztą do mojej), że nie ma więcej free rooms. Mam nadzieję, że jednak jakieś się znajdą - nie jest to zbyt komfortowe być otoczonym jednolitą masą muslimów...

Warto byłoby ruszyć się gdzieś na większe zwiedzanie. Szkoda, że nasza dzielnica (Büyükçekmece) jest położona tak daleko od centrum. Chyba na razie pozostanę przy poruszaniu się po okolicy i poczekam na tydzień orientacyjny. Büyükçekmece to bardzo szybko zmieniające się miejsce pełne placów budowy. Z okna naszego pokoju widać powstający meczet. Może w imię swojej religii powinienem uszkodzić jego fundamenty?

Widok z naszego pokoju!
Zaraz ruszamy po trochę owoców, gdyż nasze dzisiejsze śniadanie było nadzwyczaj skromne, a to dlatego, że na stołówce wisiała informacja, że w dni robocze możemy je spożywać do 8.45. Niestety okazało się, że jedynie do 8 - kartka była z zeszłego semestru... Wąsaty gospodarz dał nam jednak bułeczki z sezamem, które zapiliśmy mocną i słodką herbatą. Bir kilo üzüm almak istiyorum!

Znajdujemy coraz więcej wspólnych mianowników z moim współlokatorem - ustaliliśmy, że oboje lubimy grę Little Fighters 2, uniwersum Marvel, musical Notre Dame de Paris, muzykę Macklemore'a, używamy żelu do golenia Gillette itd. Na własnej skórze doświadczam dobrodziejstw globalizacji - mamy o czym pogadać from time to time. Coś co łączy Polaka i Tajwańczyka musi być naprawdę dobrze znane w świecie! :)

EDIT: Sytuacja zmienia się na lepsze - przybył nowy student z Korei Południowej, jutro przybędą jego kompanii - wszyscy mówiący po angielsku! Awesome! Niebawem będziemy tu mieli azjatycki gang!

czwartek, 5 września 2013

OUTFIT #1: BERSHKA STYLE

Pedofilski uśmieszek na dzień dobry! I cudowny krążek w rękach! <3

Dzisiejsza wyprawa na pocztę (odbiór płyty Pas Oriona) okazała się dobry pretekstem do krótkiej sesji zdjęciowej. Niezawodny sąsiad znów wykrzywiał swoją rękę pod niewiarygodnym kątem, ażeby tylko nie afiszować się z aparatem. Cud, że udało się wybrać kilka przyzwoitych zdjęć - fotograf poświęcał więcej uwagi rozglądaniu się (czy aby nikt nie podgląda naszej gejowskiej sesji), niż swojemu boskiemu modelowi. Było sporo śmiechu i naprawdę dziwnych póz. Tradycyjnie wybrałem jednak zdjęcia najbardziej... eee, nazwijmy to... konwencjonalne.

Na mój dzisiejszy komplecik składają się:
Kurtka BERSHKA
Spodnie BERSHKA
Podkoszulka BERSHKA
Buty NIKE Circuit
+ Czyste gacie i skarpetki

Nigdy nie podejrzewałem, że aż tak zabujam się w marce BERSHKA. Relatywnie niskie ceny, dobra jakość wykonania i proste kroje przekonały mnie, że sieć ma dużo do zaoferowania, także płci męskiej! Buty NIKE dodają całości odrobinę zadziornego, miejskiego stylu, choć byłem bliski ich oddania. Powód? Prozaiczny - obtarte stopy, przyczyna mojej przerwy w bieganiu. Po odpowiednich zabiegach - naciąganiu i opukiwaniu skóry młotkiem chodzi się w nich całkiem przyjemnie. Najsłabszym elementem outfitu jest chyba cienka, pistacjowa podkoszulka. Rzeczywiście wydaje się odrobinę zniewieściała, wybrałem ją jednak z powodu cienkości. Kurtka to klasa sama w sobie - świetne kolory, stylowe zapięcia i odpowiednia grubość to zdecydowanie największe atuty okrycia. Zapraszam do oglądania! Może już czas na Wasz pierwszy komentarz? ;)

PS: I tylko szkoda, że to już prawie (PRAWIE!) wszystkie ciuszki, którymi uzupełniłem garderobę przed wyjazdem. Chyba polubiłem fashion posts! :)

A co tam leci do góry? :O
To musi być coś bardzo ciekawego! Albo kolejny weird patent modela ;>
Pokaz kreatywności mojego anonimowego fotografa - zdjęcie robione za plecami, bez patrzenia! Ha!

Butki są naprawdę świetne! Dobrze, że nie muszę ich zwracać!
Aaaaah! ;)

środa, 7 sierpnia 2013

RECENZJA #12: Karun Premium - sok z granatu / TRIP #1



Upał. W przedziale siedzi pięciu mężczyzn. Mimo szybkiej jazdy panuje okropny zaduch. Ruch firanki przy oknie jest zwodniczy i irytujący - nie ma tutaj mowy o żadnym ożywczym wiaterku. Podsumujmy: pięciu mężczyzn to dziesięć par skarpet w zakutym obuwiu, dziesięć pach, tyleż samo pachwin i pięć (prawdopodobnie) spoconych pośladów i pleców. Fabryka potu i ciepła pracuje pełną parą...

Dwóch towarzyszy po mojej prawej stronie to typy dziwnych biznesmenów. Bawią się w jakieś internetowe radio czy coś. Pierwszy (wizjoner) pieprzy już drugi raz o jakimś naborze ludzi, castingach, terminach, wahaniach, ustaleniach, prezentacjach i serwerach. Utwierdził mnie w przekonaniu, że jednak da się mieć bledszą karnację skóry niż ja. Włoski na żel w starym stylu na całej czuprynie nie dodają mu chyba szczególnego uroku. W dodatku zawsze kiedy zabiera głos na dłużej w przedziale zaczyna capić mocniej niż zwykle (możecie dodać jeden nieświeży oddech do podsumowania w akapicie powyżej...). Jego interlokutor - grubasek siedzący przy drzwiach - tylko przytakuje, rzadko biorąc czynny udział w dialogu (czy raczej monologu). Zazwyczaj włącza się, kiedy zniewieściały kolega gubi się w sprawach formalnych tj. na przykład warunkach umów lub pomija jakąś względnie ważną kwestię. Mimo wszystko dobrze, że dwójka pizdusiów wybrała właśnie te miejsca - z nudów nawet ta głupia gadka jest lepsza niż męczące cisza.

Naprzeciw grubaska kolorowy chłopiec. Ogląda film na laptopie. Słuchawki czołgisty, okularki, rzadka szczecinka. Dość szeroki w barach. Czuję że nawiązała się między nami nić porozumienia - w końcu oboje gapimy się w ekrany. Różnica jest taka, że ja go wirtualnie obgaduje, a on raczej nie poddaje mojego istnienia głębszej refleksji.

I wreszcie dochodzimy do wisienki na torcie - mężczyzna naprzeciwko mnie. To chodzący testosteron, ale bez przesadnego umięśnienia, za to z solidną waskularyzacją. Sączy już drugiego Harnasia, luzacko przykitranego pod ramieniem. Prawdziwi twardziele nie potrzebują wody mineralnej! Słucha muzyki na oldskulowej empetrójce Panasonic z wystającym USB. Kiedy przypada nam cichszy odcinek trasy słyszę wyraźnie uliczny rap. Niby pasuje to profilu macho i nieskomplikowanego wyrazu twarzy, ale szkoda że to nie coś bardziej zaskakującego typu soundtrack z Ojca Chrzestnego. Gdyby był bardziej opalony powiedziałbym że to robotnik, ale że jest tylko trochę ciemniejszy ode mnie - może dostawca albo magazynier. Wyobrażam sobie, że jedzie od (ewentualnie do) kobity. W małym bagażu akurat jest miejsce na: cichy na zamianę, piankę do golenia, kilka piw i wygniecioną paczkę kondonów. Eh, ja to mam bujną wyobraźnię, co..?

A teraz słów kilka o soku z granatu firmy Karuna Premium. Jako poszukiwacz nowych smaków ze szczerym zainteresowaniem kupiłem ten cholernie drogi napitek (13,50 zł!!!). Nie odstraszyło mnie nawet to, iż produkują to w Rosji! Smak najpierw dość słodki, później cierpki. Szklana, litrowa butelka jest nieporęczna, a duży gwint sprawa, że bezpośrednio z opakowania pije się średnio. Sok jest pasteryzowany, a na butelce znajduje się informacja - po otwarciu spożyć w ciągu trzech dni. Ja bym nie ryzykował... Sok otrzymuje ode mnie trójkę plus - mimo, że nie przypadł mi do gustu, to zaspokajał moje pragnienie całe popołudnie - Poznaniak przecież niczego nie wyrzuci!

Królewskie Łazienki w Portosie!
No i wypada jeszcze napisać jak się udała krótka wyprawa do Warszawie. Wiza odebrana pierwszego dnia, co prawda nie bez uciążliwego czekania charakterystycznego dla biurokracji rodem z Azji Mniejszej, ale nie było źle. Zdążyłem wpaść w między czasie do Złotych Tarasów, zjeść makaronik w Italian Corner & Cafe. Później spędziłem miło czas na pogawędce z młodym właścicielem jakiegoś podrzędnego lokalu a la kawiarenka na Malczewskiego. Zmęczony całym dniem, zaraz po otrzymaniu dokumentu (i krótkim odpoczynku w Parku Dreszera) pojechałem do znanego mi już wcześniej, trzygwiazdkowego hotelu Portos, aby przynajmniej jedną noc napawać się jego wysokim standardem. Pod wieczór posnułem się po nieciekawych blokowiskach Mokotowa, zrobiłem małe zakupy w lokalnych delikatesach i dość szybko poszedłem spać.

No proszę! Kultura & Fetysze dotarła na Centralną!
Dziś zjadłem cudowne śniadanie w opcji szwedzki stół (za uwaga: 6 zł; słownie sześć złotych) i odwiedziłem standardowe miejscówki: Łazienki, Starówkę, Pałac Prezydencki, Kościół św. Anny czy Stadion Narodowy. Największej radochy jak zawsze dostarczają hasające wiewióry i szlachetne pawie w połączeniu z niezdarnymi kroczkami dzieci próbujących dopaść cały ten zwierzyniec. Koło siedemnastej zakotwiczyłem w Burger Kingu i oddałem się ulubionemu zajęciu - ocenianiu dopasowania i wyglądu parek przechadzających się po galerii. Kończąc tego posta jestem już za Koninem. Zbliżam się do kochanego dworca-chlebaka! I szkoda tylko że nie zamoczyłem ust w Królewskim. Dacie wiarę, że w osiedlowym sklepiku o którym wspominałem wyżej był JEDYNIE w opcji puszkowej!? Pech chciał, że przyzwyczaiłem się ostatnio do szkła i inaczej już (raczej) nie pijam!


Zwierzyniec w Parku Łazienkowskim!
Piękny portret gołębia mi wyszedł, prawda?

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

RECENZJA #11: Bonanza / TRIP #1



Poranna podróż pociągiem to cudowny czas na refleksję. Przez okno wdzierają się pierwsze promienie słońca, zaspane dziewczyny drzemią z wyciągniętymi na sąsiednich siedzeniach stopami (jedna taka znajduje się na przeciwko mnie, szkoda że podróżuje z rodzicami - nie pogodosz), a wózkowy odnotowuje rekordową sprzedaż kawy, której zapach roznosi się po przedziale. Umysł jest jasny, gotowy do pracy na wysokich obrotach.

Przed wyjazdem obowiązkowa wizyta w KFC. Nie byłem głodny, ale miałem dość czasu żeby spokojnie usiąść i pogapić się na ludzi. Po kilku chwilach po przekątnej usadowiła się cudowna dziewczyna, która wręcz nie pasowała do tego szarego obrazka. Nazwałem ją Lena, była szczupła, ładna i miała piękne, długie, jasne blond włosy. Ubrana w luźny, biały top z flagą Zjednoczonego Królestwa i krótkie dżinsowe spodenki odsłaniające sporo opalenizny wyglądała naprawdę zjawiskowo. Cud, miód, malina! Na dodatek czytała książkę (inteligentka!?) i co jakiś czas ogrzewała policzki kubkiem z kawą, co prezentowało się naprawdę słodko. Kątem oka zauważyłem pierwsze litery tytułu z okładki - in. Pozwoliło mi to wymyślić dalszy ciąg historii - Lena fascynuje się Indiami i planuje kiedyś tam pojechać. Akurat kończyłem Colę, kiedy zaczęła wzruszać swoją burzę słomianych włosów. Zastygłem w bezruchu ze słomką w ustach (jak kretyn) i wtedy nasze spojrzenia na moment się skrzyżowały; wymieniliśmy nikłe uśmiechy (chociaż to może być już moja nadinterpretacja). Siedziała jeszcze kilka minut, później rzuciła okiem na wyświetlacz telefonu, uprzątnęła czerwoną tackę i wyszła. Musiała nie słyszeć moich dramatycznych nawoływań - zostań, zostań jeszcze parę chwil! Mogła nie słyszeć, w końcu nie każdy opanował telepatię... Szkoda, że nie wierzę w swoją kiepską gadkę - Lena była warta tego, żeby spróbować ją poznać, tak myślę... A książka ostatecznie nazywała się Indygo, co popsuło odrobinę moje wyobrażenia. Ciekawe gdzie jedzie, a może właśnie wróciła do domu i jest samotną Poznanianką? Nie - takie dziewczyny zawsze mają partnerów lub zastępy adoratorów. Zresztą nie ważne - dzięki niej miałem rozmarzony ranek i to się liczy! Jest jeszcze jednak opcja - którą boję się wypowiedzieć na głos - może Lena jest teraz w którymś z wagonów i zmierza do stolicy tym samym pociągiem co ja!? Nie, to byłoby zbyt piękne...

Co ja tam miałem recenzować? Ah, no tak - Bonanza! Droga do szczęścia. To jedyna rzecz, której żałuję wyruszając po turecką wizę - stracę przynajmniej jeden odcinek tego łebskiego westernu. A serial to nie byle jaki - każdy odcinek to osobna historia rodu Cartwrightów zamieszkujących ranczo w Newadzie. Mimo, że saga ma ponad pięćdziesiąt lat i rozwijała się wraz z moją mamą, potrafi pozytywnie zaskakiwać - jak widać dobre historie się nie starzeją. Odcinków jest ponad 400, serial leci od poniedziałku do piątku na TVP1 o 15.20. Gorąco zachęcam, choć sam do tej pory widziałem zaledwie kilka epizodów!

Swoją drogą klimat Dzikiego Zachodu ma swój urok. Małe miasteczka z zimnym piwem w saloonach, napady na banki i wypasanie bydła. Prawa szybkiej ręki, twardej pięści i męskiej przyjaźni*. Chcesz być bezpieczny? Spłódź kilku synów, powieś strzelby przy kominku i najważniejsze - żyj w zgodzie z Indianami, żeby nigdy nie (nie)obudzić się z nożem lub strzałą pod łopatką.

A do płodzenia potomków, kto by się najlepiej nadał? Wierna, niebieskooka LENA o gołębim sercu!

*A propos męskiej przyjaźni - cieszyłem się, że zobaczę mojego serdecznego kolegę, gdyż miał pracować w stolicy całe wakacje. Wczoraj wysłałem mu radosną wiadomość o moim planowanym przyjeździe, licząc na pełną entuzjazmu odpowiedź, a tutaj figa. Może pozwolę sobie zacytować jego smsa (mam nadzieję, że nie będzie miał mi tego za złe): "No to mamy zgranie, ja dzisiaj do domu wróciłem :P" Tyle w temacie...

Moja droga do Warszawki. Może to pierwszy przystanek w drodze do lepszego życia, w mojej bonanzie..? Sam w obcym mieście pełnym możliwości. Muszę wybrać się Agrykolę! Czemu? Tak sobie wymyśliłem... Może jakiś pojedynek w słońca zenicie? :)

Zdjęcie pochodzi z: aleseriale.pl

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

RECENZJA #1: Listonosz - Charles Bukowski




Gdzieś obiło mi się o uszy, że polscy raperzy zaczęli szukać inspiracji w książkach Charlesa Bukowskiego (nie pamiętam tylko czy jako pierwszy mówił o tym Mes, Eldo, VNM, czy inny Pezet). Nieźle - pomyślałem - dobrze, że inspiruje ich coś więcej niż hajs, koks i dziwki.

Sam długo przymierzałem się do przeczytania którejś z powieści Amerykanina niemieckiego pochodzenia. Mój apetyt zaostrzył się po obejrzeniu Ćmy Barowej i kilku wywiadów z Bukowskim na youtube. Ciekawy facet - pomyślałem - poczytam sobie, skoro pisał o hajsie, wyścigach konnych i alkoholu. No i może o dziwkach, nie zapominaj o dziwkach!

Miałem szczęście - wolny egzemplarz Listonosza (ang. Post Office) czekał na mnie w uniwersyteckiej bibliotece. Stary, zmurszały wolumin ze śladem kubka na łososiowej okładce i wypadającymi kartkami dodał powieści specyficznego uroku. Było czytane - pomyślałem - nic dziwnego, przecież to o...

Pierwsze strony dzieła lekko mnie zniechęciły. Niedużo nawet zabrakło żebym zwątpił w geniusz autora i zrezygnował z lektury. Na szczęście jednak przetrwałem te kilkanaście kartek fabularnego zaczynu i jak się później okazało - było warto. Codzienne perypetie pomocnika listonosza, a później etatowego pracownika poczty, Hanka Chinanskiego nabrały rumieńców. Przyznam, że nie liczyłem partnerek głównego bohatera, ale na kartach powieści przewinęło się ich sporo, podobnie zresztą jak butelczyn wszelkiej maści trunków. Sceny seksu i melanżowania nie przytłaczają jednak całości, są zgrabnie splecione z utarczkami z przełożonymi i nieerotyczną sferą związków. W pewnym momencie poczciwego (i w gruncie rzeczy wrażliwego) Hanka można uznać nawet za człowieka ustatkowanego, może nawet szczęśliwego. Stan ten nie trwa jednak zbyt długo.

Nie chciałbym zdradzać więcej szczegółów fabuły, żeby nie odebrać potencjalnemu czytelnikowi przyjemności z lektury. Dodam tylko, że los stawia przed bohaterem różne życiowe wyzwania: [SPOILER] rywalizację z innym mężczyzną, śmierć żony czy narodziny dziecka [KONIEC SPOILERA]. Bukowski z lekkością i pewną dozą humoru opisuje wszystkie te ważne dla dżentelmena wydarzenia. Na plus należy także zaliczyć poważne traktowanie czytelnika - czujność zostanie nagrodzona odnalezieniem pewnych ciągłości anegdot, co dodatkowo umili odbiór i podkreśli atrakcyjną, gawędziarską formę.

Jest jeszcze jedna rzecz, która zasługuje na pochwałę - plastyczne zaprezentowana amerykańska rzeczywistość lat '70. Chodzi tu na przykład o fragmenty opisujące posuniętą do granic absurdu biurokratyzację działania Urzędu Pocztowego, realia rodzinnej miejscowości Joyce czy relacje międzyrasowe. Bardzo nietuzinkowe jest również zakończenie powieści.

Podsumowując: polecam książkę wszystkim tym, którzy nie boją się wulgaryzmów i bezkompromisowych historii z życia dobrotliwych drani. Błyskotliwe obserwacje Hanka, swobodny styl narracji i leniwa miejscami akcja z pewnością nie przypadnie do gustu każdemu, ale spróbować nie szkodzi. Ja wystawiam tytułowi solidną czwórkę plus w szkolnej skali ocen.


Plusy:
+ Luźna, gawędziarska narracja
+ Wyważenie dorosłych treści
+ Sugestywny obraz amerykańskiego społeczeństwa
+ Kapitalne wątki poboczne (listonosz Mathew, wymontowywaniu kranów itd.)

Minusy:
- Fragmentami nudna i ślamazarnie tocząca się akcja
- Niektóre postacie znikają z horyzontu wydarzeń bez wyjaśnienia (celowy zabieg?)

Zdjęcie Charlesa Bukowskiego pochodzi z: www.planetaplus.pl