poniedziałek, 23 marca 2015

RECENZJA #67: Valiant Hearts: The Great War (PS4)

Rzadko kiedy grając w gry człowiek naprawdę się wzrusza i stawia sobie ważne, egzystencjalne pytania. Rzadko kiedy grywalność i estetyka idą w parze z walorami edukacyjnymi dziełka (swoją drogą ostatnio miałem o tym krótką pogadankę na angielskim: gry edukacyjne są jak połączenie brokułów i czekolady - nikt nie przełknie takiej kombinacji...). Valiant Hearts: The Great War jest tego typu produkcją, przy której na przemian wyrażamy zachwyt nad kreatywnością autorów (w szczególności grafików) i łykamy łzy przy chwytających za serduszko fragmentach ukazujących okrucieństwo I Wojny Światowej. Całość jest przyprawiona nienachlanymi ciekawostkami i faktami historycznymi dostępnymi w często aktualizowanym dzienniku z autentycznymi fotografiami z tamtego okresu. Świetna historia, intuicyjna komiksowa narracja. Piękne uczczenie setnej rocznicy jednego z najbardziej wyniszczających konfliktów zbrojnych ubiegłego wieku.
Rozgrywka jest bardzo prosta, opiera się na nieskomplikowanych zagadkach logicznych i sporadycznych elementach zręcznościowych nieprzeszkadzających zbytnio w budowaniu silnych więzi z czwórką grywalnych postaci (NIE, nie zwariowałem - zrozumiesz jak wgryziesz się w losy bohaterów). Całość da się przejść w jakieś 6-7 godzin i tak też zrobiłem, z krótkimi przerwami na siku, obiad i wyjście do sklepu. Mamy cztery rozdziały, każdy po kilka epizodów opisujących wydarzenia z jednego roku. Przeżyjemy (lub nie) m.in.: bitwę pod Marną, Sommą, zdobycie Fortu Douaumont, walki pod Chemin des Dames czy nalot na Reims. Wszystko ze świeżymi, nienużącymi pomysłami, choć nie ukrywam, że pod koniec przygodówkowe "znajdź-przynieś-wymień-użyj" zaczęło mnie odrobinę irytować. Przydałoby się ciut więcej elementów walki! [SPOILER] Chyba najcieplej wspominam transport żołnierzy paryską taksówką na front w akompaniamencie kankana, pomaganie rannym żołnierzom pod Marną i dramatyczną ucieczkę Karla z obozu! [KONIEC SPOILERA] Póki wiemy o co biega autorom zagadek (a jest tak w jakiś, na oko, 98 procentach przypadków) nie ma problemu z popchnięciem fabuły, gorzej kiedy musimy robić coś w ciemno, ale zdarzyły mi się ledwie dwa takie dziwne przypadki w całej grze. Jak utkniemy gdzieś nazbyt długo, z pomocą przylatuje pocztowy gołąb.

Zupełnie uszczęśliwiony byłbym, gdyby cywile na niektórych planszach nie byli tak brutalnie sklonowani, a dodatkowe znajdźki (historyczne przedmioty) były bardziej zaskakująco (i mniej perfidnie) poukrywane. Na przykład nie na końcach map, bądź w miejscach gdzie coś zasłania nam widok. Z czasem robi się to do bólu przewidywalne. No i gdyby spróbowano zawalczyć odrobinę z liniowością, postarano się o jakieś naprawdę "opcjonalne" zadania, może wtedy na planszach nie czułbym się jak w ciasnym mieszkanku? W Valiant Hearts  jeśli napotykamy jakieś przejście, to możemy być pewni, że musimy je porządnie wyeksploatować i kilkanaście razy ślamazarnie przebiec (postać jednocześnie może przenosić tylko jeden przedmiot). Porzucałbym też więcej granatami. To fajny patent odświeżający w pamięci mechanizmy znane z klasycznych Wormsów, a robimy to zaledwie kilkukrotnie.

Cóż można dodać - artystyczna gra pełną gębą! Niech nie zmyli was dwuwymiarowa, kartonowa grafika. Mamy bowiem do czynienia z prawdziwymi emocjami i epicką oprawą dźwiękową. Oddział Ubisoftu w Montpellier wykonał kawał dobrej roboty - 8/10! Marcowy secik PlayStation Plus jest zaiste tłusty (sprawdź recenzję OlliOlli2: Welcome in Olliwood). Bagnet na broń, maska gazowa w pogotowiu i czekać na wroga w okopach!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz