Intensywny sezon filmowy na moim
blogu wciąż trwa. Dzisiaj pod lupę bierzemy polską komedię obyczajową z 2012
roku pt. Być jak Kazimierz Deyna. Ale
nie uciekajcie, nie kończcie lektury! Wiele osób pielęgnuje w sobie irracjonalną niechęć do
rodzimych produkcji. Szczególnie komedii, które powstały w drugiej milenijnej
dekadzie. Zupełnie niepotrzebnie. Być jak
Kazimierz Deyna to skuteczne antidotum na tego rodzaju sceptycyzm.
Bo przecież nie Och, Karol 2, czy
inne szroty, prawda..?
Niech Was nie zmyli tytuł! Co
prawda wątki piłkarskie mocno przewijają się przez obraz, ale są raczej smaczkiem, zręcznie ukazanym fanatyzmem mężczyzn u schyłku realnego socjalizmu,
niż motywem przewodnim widowiska. Sceny z treningów (dziadowskim coachem jest sierżant Nocul z Ojca Mateusza, który zaliczył ponoć 2 i pół roku na AWFie) i meczu wioskowych trampkarzy mają niesamowity klimat,
powoli nabywają rangi kultowych i właśnie dzięki nim wyczaiłem recenzowane
filmidło. Poza tym, to właśnie potyczki kwalifikacyjne z Portugalczykami stanowią nienachalną klamrę kompozycyjną całości.
Co mnie szczególnie urzekło, to
prowadzenie narracji w dziełku. Obserwujemy świat oczyma głównego bohatera (Kazia, a jakże!), zaczynając od
wydarzeń, których pamiętać nijak nie mógł, a więc jego własnego porodu, aż do ważnych
momentów w życiu dorosłego mężczyzny, czyli porodu dzieciątka własnego.
Dojrzewanie na wsi to niełatwa sprawa, a chłopak wydaje się mieć w życiu
delikatnie pod górkę. Męczony przez niespełnione ambicje ojca, nieszczęśliwą
miłość (genialna Małgorzata Socha w
epizodycznej roli marzycielskiej polonistki i tzw. super-szprychy) czy późniejsze kłopoty na studiach. Czyli w sumie nic specjalnego, może jednak nie miał bardziej pod górkę niż reszta? Przeciętna karta gołowąsa Kazimierza odwróciła się, kiedy tuż przed transformacją w '89 jego ojciec (genialny Przemysław Bluszcz) staje się bazarowym baronem, apostołem białych skarpet.
Każda pojedyncza scena jest w tej
układance ważna. Często zmieniamy otoczenie, film nie ma prawa nas zanudzić. Czy to wizyta u lekarza, czy pierwszy wykład na uczelni,
randka, obiad z teściami lub rozmowa z umierającym dziadkiem – gwarantuję, że kąciki ust podniosą się zawsze, mimo że cały czas operujemy w zbiorze dość utartych
schematów i wyświechtanych absurdów peerelu. I nawet tą swojską obyczajowość przełyka się ze
smakiem, co nie zawsze jest łatwe.
Dla mnie Być jak Kazimierz Deyna to opowieść o szukaniu własnej tożsamości,
kolorowym dojrzewaniu neurotycznego młodzieńca, na którego biografię wpływ mają
zarówno wielkie procesy dziejowe, jak i całkiem małe, na pozór nieistotne
zbiegi okoliczności, jak na przykład awaria autokaru na Wyspy. Mówcie co chcecie, ale dorastanie na przełomie lat '80 i '90 ma w sobie coś magicznego. Mówcie co chcecie, ale jak dla mnie to film
dziesięć na dziesięć. Wreszcie, mówcie co chcecie, ale nie chciałbym zostać
poinformowany o ciąży w sposób, w jaki zrobiła to kobita głównego bohatera. A film gorąco polecam!
Reżyser Anna Wieczur-Bluszcz stanęła na
wysokości zadania, przekonująco uchwyciła dziejową kliszę, a metaocena na filmwebie
mocno mnie zdziwiła i rozczarowała! Nie dajcie się zniechęcić posterem, który wygląda co najmniej kiepsko. Dzieciak wcale nie stoi z opłatkiem...
Znienawidzeni w Polsce, uwielbiani w Warszawie |
I zrozumiałem, kiedy samotnie wracałem do domu, że trzeba być jak Deyna
w '77. Trzeba robić swoje, najlepiej jak się tylko potrafi. Nawet kiedy gwiżdże
na ciebie cały stadion.
Poster pochodzi z: http://1.fwcdn.pl/po/79/71/597971/7524376.3.jpg
Neurotycznego mówisz? Ciekawe, czy był bardziej neurotyczny ode mnie... :D Pochwalę się, że kiedyś znałem jakiegoś jego krewnego i mogę nawet założyć, że chłopak nie zmyślał, bo też był ze Starogardu :)
OdpowiedzUsuńTo da się być bardziej neurotycznym? :v
Usuń