piątek, 2 października 2015

RECENZJA #103: Być jak Kazimierz Deyna


Intensywny sezon filmowy na moim blogu wciąż trwa. Dzisiaj pod lupę bierzemy polską komedię obyczajową z 2012 roku pt. Być jak Kazimierz Deyna. Ale nie uciekajcie, nie kończcie lektury! Wiele osób pielęgnuje w sobie irracjonalną niechęć do rodzimych produkcji. Szczególnie komedii, które powstały w drugiej milenijnej dekadzie. Zupełnie niepotrzebnie. Być jak Kazimierz Deyna to skuteczne antidotum na tego rodzaju sceptycyzm. Bo przecież nie Och, Karol 2, czy inne szroty, prawda..?

Niech Was nie zmyli tytuł! Co prawda wątki piłkarskie mocno przewijają się przez obraz, ale są raczej smaczkiem, zręcznie ukazanym fanatyzmem mężczyzn u schyłku realnego socjalizmu, niż motywem przewodnim widowiska. Sceny z treningów (dziadowskim coachem jest sierżant Nocul z Ojca Mateusza, który zaliczył ponoć 2 i pół roku na AWFie) i meczu wioskowych trampkarzy mają niesamowity klimat, powoli nabywają rangi kultowych i właśnie dzięki nim wyczaiłem recenzowane filmidło. Poza tym, to właśnie potyczki kwalifikacyjne z Portugalczykami stanowią nienachalną klamrę kompozycyjną całości.

Co mnie szczególnie urzekło, to prowadzenie narracji w dziełku. Obserwujemy świat oczyma głównego bohatera (Kazia, a jakże!), zaczynając od wydarzeń, których pamiętać nijak nie mógł, a więc jego własnego porodu, aż do ważnych momentów w życiu dorosłego mężczyzny, czyli porodu dzieciątka własnego. Dojrzewanie na wsi to niełatwa sprawa, a chłopak wydaje się mieć w życiu delikatnie pod górkę. Męczony przez niespełnione ambicje ojca, nieszczęśliwą miłość (genialna Małgorzata Socha w epizodycznej roli marzycielskiej polonistki i tzw. super-szprychy) czy późniejsze kłopoty na studiach. Czyli w sumie nic specjalnego, może jednak nie miał bardziej pod górkę niż reszta? Przeciętna karta gołowąsa Kazimierza odwróciła się, kiedy tuż przed transformacją w '89 jego ojciec (genialny Przemysław Bluszcz) staje się bazarowym baronem, apostołem białych skarpet.

Każda pojedyncza scena jest w tej układance ważna. Często zmieniamy otoczenie, film nie ma prawa nas zanudzić. Czy to wizyta u lekarza, czy pierwszy wykład na uczelni, randka, obiad z teściami lub rozmowa z umierającym dziadkiem – gwarantuję, że kąciki ust podniosą się zawsze, mimo że cały czas operujemy w zbiorze dość utartych schematów i wyświechtanych absurdów peerelu. I nawet tą swojską obyczajowość przełyka się ze smakiem, co nie zawsze jest łatwe.

Dla mnie Być jak Kazimierz Deyna to opowieść o szukaniu własnej tożsamości, kolorowym dojrzewaniu neurotycznego młodzieńca, na którego biografię wpływ mają zarówno wielkie procesy dziejowe, jak i całkiem małe, na pozór nieistotne zbiegi okoliczności, jak na przykład awaria autokaru na Wyspy. Mówcie co chcecie, ale dorastanie na przełomie lat '80 i '90 ma w sobie coś magicznego. Mówcie co chcecie, ale jak dla mnie to film dziesięć na dziesięć. Wreszcie, mówcie co chcecie, ale nie chciałbym zostać poinformowany o ciąży w sposób, w jaki zrobiła to kobita głównego bohatera. A film gorąco polecam!

Reżyser Anna Wieczur-Bluszcz stanęła na wysokości zadania, przekonująco uchwyciła dziejową kliszę, a metaocena na filmwebie mocno mnie zdziwiła i rozczarowała! Nie dajcie się zniechęcić posterem, który wygląda co najmniej kiepsko. Dzieciak wcale nie stoi z opłatkiem...

Znienawidzeni w Polsce, uwielbiani w Warszawie

I zrozumiałem, kiedy samotnie wracałem do domu, że trzeba być jak Deyna w '77. Trzeba robić swoje, najlepiej jak się tylko potrafi. Nawet kiedy gwiżdże na ciebie cały stadion.

2 komentarze:

  1. Neurotycznego mówisz? Ciekawe, czy był bardziej neurotyczny ode mnie... :D Pochwalę się, że kiedyś znałem jakiegoś jego krewnego i mogę nawet założyć, że chłopak nie zmyślał, bo też był ze Starogardu :)

    OdpowiedzUsuń