Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Matula. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Matula. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 marca 2016

RECENZJA #133: Judasz - Tosca Lee


Nie zawsze chętnie sięgam po książki, które poleca Matula. No bo wiecie, jesteśmy w różnym wieku, mamy trochę inne poglądy i preferencje odnośnie dobrej lektury (Bukowskie i Sapkowskie raczej by jej nie siadły, ale Pamuki już najpewniej tak…). Tym razem zrobiłem jednak wyjątek i wyciągnąłem rączki po Judasza (oryginalny tytuł: Iscariot. A Novel of Judas). W tamtym momencie nie miałem za bardzo co czytać, a pomyślałem sobie, że będzie to dobre przygotowanie do obchodów Paschy. Wydawnictwo Święty Wojciech gwarantuje, że pozycja nie jest jakimś grafomańskim, antychrześcijańskim paszkwilem, poza tym, zapytajcie samych siebie – zastanawialiście się kiedyś dlaczego ktoś, kto był świadkiem tak wielu cudów mógł zdradzić Boga? Jakie motywacje mu przyświecały? Odpowiem za Was: no nie Pionuś, pewnie, że się nie zastanawialiśmy!

Od razu ostrzegę, jest to powieść fabularyzowana, nie historyczna. Oczywiście, chronologia znana z Ewangelii została zachowana, lecz o samym Judaszu, jego dzieciństwie i czasach młodzieńczych, wiemy stosunkowo niewiele. Tosca Lee wypełniła tę lukę, opierając się oczywiście na szczątkowych źródłach, ale czy jej wersja pokrywa się z prawdą? Nie wiem, prawdopodobnie nie do końca. Jest za to bardzo przekonująca i pasjonująca. A o to przecież chodzi w dobrych historiach.

W moim odczuciu, na uwagę zasługują dwa aspekty pozycji, będące jednocześnie jej najwiekszymi zaletami. Po pierwsze, emocjonalny realizm. Strach, duma, zazdrość, przerażenie, obojętność, niepokój – wszystkie powyższe, a także wiele innych, zostały opisane wręcz perfekcyjnie. Momentami ów naturalizm jest nawet zbyt dosadny, na przykład kiedy autorka (nie)dyskretnie wspomina o specyficznych reakcjach organizmu, takich jak wymiotowanie czy spazmatyczny szloch. Co by jednak nie mówić, postacie na kartach powieści naprawdę żyją, a to warunek konieczny, żeby napisać coś wielkiego. Kilka razy poczułem nawet mrowienie z tyłu gardła i zaszklone oczka charakterystyczne dla stanu głębokiego poruszenia. Po drugie, Tosca Lee osiąga swój cel, którym było odczarowanie jednowymiarowej postaci Judasza, poprzez interesujący opis otoczenia Chrystusa i Jego uczniów. Czy najlepiej wykształcony w Prawie uczeń Jezusa był zły, a może na swój sposób pragnął ochronić swojego Nauczyciela, zdając sobie sprawę ze złożoności sytuacji. Czytelnik dostępuje przyjemnego stanu zagubienia wynikającego z dobrze zarysowanego kontekstu, a więc struktury i wartości społeczeństwa żydowskiego, opisu rozbudzonych oczekiwań na powtórne przyjście mesjasza (rozumianego przez większość szkół raczej w kategoriach politycznego wyzwoliciela) i bojaźliwego ducha epoki. Wydaje się, że do pewnego momentu Judasz również widział w Jezusie lekarstwo na poddaństwo względem Cesarstwa Rzymskiego, nadzieję dla świata teraźniejszego, a może nawet powrót starotestamentowego Królestwa Izraela. Ale przecież Jego Królestwo nie jest z tego świata

Polecam książkę, nawet tym, którzy są chłodno lub neutralnie nastawieni do chrześcijaństwa, albo religii w ogóle. Recenzowana powieść to bowiem świetnie skrojona historia w smacznych, najczęściej kilkustronicowych rozdzialikach, którą większość z nas zna, lecz pisana z pierwszoosobowej perspektywy drugiego (zaraz po Lucyferze i jego plugawej trzódce) schwarzcharaktera Biblii, zyskuje sporo świeżości. Wszyscy jesteśmy trochę Judaszami!

I gdyby tylko nie ta okładka zbierająca każdy kurzyk i odcisk palucha… No, ale to już szczególik. Zapraszam Was do lektury kilku pięknych cytatów. I odcinam się od bloga na czas Wielkanocy. Udanego świętowania i do poczytania po Świętach, kiedy to opublikuję kolejny odcinek opowiadania o Kasprze i Peepingu.

~o~

Ale przecież łatwo było wzbudzać podziw w chłopach i rybakach. Zupełnie inaczej było z uczonymi. I choć lgnęło do nas więcej chłopów niż nauczycieli, to tak naprawdę opinie nauczycieli i faryzeuszy miały znaczenie… i to właśnie oni poczuli się zagrożeni przez mojego nowego mistrza. (str. 125)

Poczułem, jak zalewa mnie fala gorąca. Nigdy nie słyszałem, by kobieta wyrażała się tak obcesowo, przez całe swoje życie bardziej przywykłem do cichego, biernego języka kobiet, do właściwego im szyfru. (str. 175)

Może gdy będzie nas mniej, będę miał na niego większy wpływ. Może nawet ocalę mu życie. Ponieważ wszystko gwałtownie prowadziło ku zagładzie. Mój mistrz miał rację; zginie, jeśli dalej będzie brnął w tym kierunku. Herod chciał jego śmierci. Faryzeusze chcieli jego śmierci. Saduceusze również. Któż go wesprze, prócz ubogich i chorych, i co się stanie w chwili, gdy odmówi im chleba i znaków? (str. 227)

To była właśnie największa z naszych obaw, nieprawdaż? Powód, dla którego trzymaliśmy się naszych praw, naszych zwyczajów, naszej Świątyni. Obawa, że bez nich Bóg nam nie sprzyja i sprzyjał nie będzie. Kim się wtedy okażemy? Nie różnimy się niczym, w niczym nie jesteśmy lepsi od nieczystych pogan. (str. 291)

Dane techniczne:
Autor: Tosca Lee
Tłumaczenie: Anna Wawrzyniak-Kędziorek
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Święty Wojciech
Liczba stron: 338
ISBN: 978-83-7516-893-8
Cena detaliczna: 35 złotych

sobota, 13 lutego 2016

RECENZJA #127: EGGER Sportgummi (żelki owocowe z Austrii)

Jak żelki dla sportowców, to konsumpcja po sporcie, a co!

W maju zeszłego roku Matula przywiozła ze swoich wojaży żelki Sportgummi, zapewne z jakiejś zapyziałej stacji benzynowej na szwajcarsko-austriackiej granicy. A może austriacko-szwajcarskiej? Nie ważne. Popatrzcie jednak, co to za światowa kobieta jest. Nie to co Wy, niezguły. Wieprze, pospolite chamidła! Kto Was w ogóle wpuścił na salony?

Brrr! Stać, hold your horses! Lubię sobie czasami poświrować we wstępie. (Nie)znacie mnie przecież! No więc paczuszka leżała tak sobie pół roku, aż w końcu zdecydowałem – wezmę na cotygodniową piłkę z chłopakami (nie, nie podzieliłem się). Na opakowaniu jest bowiem narysowany sportowiec, pewnie to zatem żelki dla sportowców. Coś jak magiczne fasolki z Dragon Ball – zjem i poczuję się jak nowo narodzony. Jakbym wstał z wyra.

Jak jednak było w rzeczywistości? Twarde to jak diabli, pachnie jak okrągłe gumy do żucia… A termin ważności w porządku, zostało kilka dobrych miesięcy do jego upływu. No więc gryzę, gryzę, delikatnie trącam i badawczo oblizuję. Po kilku sekundach pojawił się ON. Fantastyczny, wypełniający usta aromat. W zależności od koloru żelki, są to owoce leśne albo jakieś delikatnie kwaskowate cytrusy. I wtedy, cholera jasna, stwierdziłem, że to dobre słodycze są! Szczególnie dla tych, co lubią twardsze żelki, a nie bardzo mięciutki kwaśne rybki czy inne takie… nadziewane z piankową podstawką.

EGGER Sportgummi prezentują się dość apetycznie, c'nie?

Tytka zawiera w sobie 75 gram produktu. Ciężko mi oszacować opłacalność zakupu, bo Matula nie przywiozła paragonu. I tak by się nie uchował tyle czasu, poza tym był to element podarku z podróży, więc mówienie o kosztach... Sami rozumiecie, nie bardzo była okazja. Paczka zawiera trzy sugerowane porcje. Glutenfrei, Laktosefrei! Specjalnie dla Was, przetłumaczyłem też trochę spraw technicznych! #zaangażowany_bloger

PS: Interesująca wydaje się historia nazwy produktu. Z tego co przeczytałem (i zrozumiałem bez wspomagania się translatorem czy słownikiem) na opakowaniu, producent zdecydował się sprzedawać produkt na arenach sportowych, ale z jednego niemieckiego stadionu go wywalili na zbity pysk. Cóż było robić? Powędrował z Bawarii do sąsiedniej Austrii i tam już z powodzeniem rozprowadzał swój specjał, a owocowe Sportgummi o ostrych krawędziach, stały się tradycją i znakiem rozpoznawczym trybun. Tak to mniej więcej leciało, brawo EGGER!

Wartość odżywcza w 100 gramach produktu: wartość energetyczna 342 kcal/1454 kJ; tłuszcz 0 gram, w tym kwasy tłuszczowe nasycone 0 gram; węglowodany 75 gram, w tym cukry 55 gram; białko 8,6 gram; sól 0,33 grama.

Podejmujemy próby, więc popełniamy błędy…
Jesteśmy uzbrojeni w cierpliwość po zęby!
~Małpa, Próby, błędy

piątek, 12 czerwca 2015

RECENZJA #81: Miami - paluszki serowe z szynką


Szanowni Państwo, zapraszam na festiwal absurdu! Naszym gościem specjalnym jest dziś firma Miami - producent paluszków serowych z szynką, które zawitały do nas ze słonecznej Litwy! Dostaniesz w Biedronce za około trzy złote. Ale zanim polecisz tam jak kot w marcu, przeczytaj co mam do napisania na ich temat!
W dość przyjemnym dla oka opakowaniu, z którego uśmiecha się do nas... zezowata żyrafa na rolkach (WTF!?) znajdujemy cztery porcje walcowatego specjału o długości prawie 12 centymetrów. Wszystko szczelnie ofoliowane, doprawione masą świństwa (azotyn sodu, kwas cytrynowy itd.), ale zawiera kultury bakterii kwasu mlekowego, także spoko. Jeden paluszek jest w stanie pokryć 13% DRWS (Dziennej Wartości Referencyjnej Spożycia dla osoby dorosłej) wapna. Nieźle kształtuje się również poziom białka - wpierniczenie całości na raz dałoby nam 22,4 gramy paliwa dla mięśni. Problem w tym, że lepiej smakuje nawet kartonowy tuńczyk. Bo wyobraźcie sobie, Mili moi, zbity edamski ser i napastliwy smak szynki, znany chociażby z trójkątnych serków topionych Hochland. I tak przez kilka gryzów...
Ładne i higieniczne opakowanie to nie wszystko!
Nie katuj tym dziecka, proszę...

Na opakowaniu brak proponowanych sposobów podania tej delicji, ale podgrzać, to my tego nie podgrzejemy, chyba że w folii, ale to pozdro dla Ciebie. Ja wykorzystam pozostałe dwa paluszki do tostów. Dzięki Matulo, że zapewniasz mi absurdalne produkty do recenzji na bloga! Czytelnicy to doceniają... xD

środa, 27 maja 2015

RECENZJA #78: Sałatka turecka Julek


Ten post będzie jak szybki liść. Pełen frustracji, niczym przygniecione liście Sałatki tureckiej, które znalazłem w produkcie garmażeryjnym firmy Julek z Poznania. Tak w ogóle to jakim trzeba być ciołkiem, żeby na co dzień jeść takie ściśnięte, skraplające się plastikowych pudełkach sałatki? Ten wątpliwy przysmak kupiła mi Matula, która wiedząc, że całe popołudnie spędzi u fryzjera, zaopatrzyła lodówkę w jakąś przekąskę. Bo mój prawie 23-letni syn ma dwie lewe ręce i nie umie sobie przygotować nawet kanapki - pomyślała zapewne poczciwa kobiecina.
A odnośnie samej sałatki - ZDECYDOWANIE NIE POLECAM! W środku czeka na Ciebie ekonomicznie pokrojona sałata (nie zmarnowano ani tyciego kawałeczka twardego, wewnętrznego głąba, który - słowo daję - chrzęścił między zębami niczym zmarznięta kapusta Królika z Kubusia Puchatka), pomidor, którego wnętrze smakuje jak przejrzały arbuz i góra dwa plastereczki ogórka dla zmylenia przeciwnika nazywane Telewizją Publiczną... tłu! Chciałem powiedzieć pokrojone na ćwiartki. Z resztą składników chyba było w miarę okej: ostra cebulka z nieźle przyprawionym mięsem drobiowym (za mało!) ratowały sytuację, do tego na końcu dokopałem się do stłamszonej w kąciku kukurydzy. Były też 2 (słownie: dwie) czarne oliwki, których osobiście nie znoszę. Ach, nie wspomniałem o małym pojemniczku sosu: jogurt zmieszany z majonezem, odrobiną czosnku i przypraw. Jadałem gorsze sosy czosnkowe, choć ten niczego nie urywał.
Zapomniałem spytać Matuli ile ta delicja kosztowała, ale raczej nie była warta swojej ceny. Trzeba takie rzeczy przygotowywać samemu, no nie ma innej opcji. HWD Gotowym Wyrobom Cateringowym!
PS: Teraz się boję, że firma Julek to jakieś karki i przyjadą w pięć samochodów i mnie sklepią pod blokiem ;( Psze Panów, okoliczność łagodząca jest taka, że mam cinszki okres na uczelni i z nerwów chciałem ścisnąć jakiegoś Prywaciorza (czyt. MŚP) w Internecie...
Robię hajs jakbym robił obiad to Wam powiem chłopcy:
Robię sałatę, robię sos, robię klopsy!
                                               ~VNM, Rozpierdol