Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nie polecam. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nie polecam. Pokaż wszystkie posty

sobota, 15 października 2016

RECENZJA: Dżem kaktusowy


Bardzo to miłe, że nie zapomnieliście o Kultura & Fetysze! Wciąż notuję wejścia w dziesiątkach sztuk dziennie i komentarze od nowych i starych twarzy. Może, może… Wy naprawdę lubicie mnie czytać? <3 Ze swojej strony obiecuję, że raz w tygodniu postaram się coś dla Was opublikować. Póki starczy sił, tak mi dopomóż Bóg!

Uświadomiłem sobie ostatnio, że dawno nie było recenzji czegoś do żarcia, a przecież z tego onegdaj słynął mój blog. Na gwiazdkowe słodycze jeszcze za wcześnie, ale o czymś słodkim z chęcią Wam napiszę, głównie po to, żeby Was przestrzec. A szwarccharakterem dzisiejszego popołudnia będzie Dżem Kaktusowy, jedna z wielu kulinarnych pamiątek, którą przywieźliśmy z Krety.

Po otwarciu słoiczka uderza nas ciężki zapach słodkiego kleiku. Konsystencja dżemu jest bardzo spójna, nóż lub łyżeczka mogą z łatwością ustać w zbitej substancji. Zapach? Podobny jak w przypadku figowych smarowideł lub wielokwiatowego miodu przesłodzonego do absurdu. Pora jednak przejść do konsumpcji i posmarowania kromeczki chleba lub bułki. I co!? Żadnej przyjemności z jedzenia. Duże i twarde pestki wielkością porównywalne do nasion pomidora sprawiają, że musimy jeść ostrożnie, obawiając się o uzębienie. Jedna z pestek dostała mi się do trzonowca i musiałem kilka minut manipulować wykałaczką i szczoteczką elektryczną, na zmianę rzecz jasna. Dramat!

Twarde pestki (po lewej, po prawej znany Wam zapewne pieniążek).
Główna przyczyna mojej niechęci do dżemu kaktusowego.

Po jedzeniu w ustach zostaje agresywna, bezkształtna słodycz. Zapewniam, nic przyjemnego… Dżem Kaktusowy? Ja mówię mu stanowcze NIE! Tylko dla fanów ekstremalnie niekomfortowego jedzenia lub obrzydliwych słodkości. Produkt ponoć bogaty w witaminę C i wspierający system trawienny. Za dżemik zapłaciłem nieco ponad 3 euro. Bardzo źle zainwestowane pieniążki, bardzo źle!

Składniki: opuncja, cukier, kwas cytrynowy. BEZ konserwantów. Wartość odżywcza (chyba w 100 gramach produktu, bo nie napisali): wartość energetyczna 249 kcal (1057 kJ); białko 0,5 grama; węglowodany 60,5 gramów (w tym cukry 59 gram),  tłuszcz 0 gram.

~o~

Na koniec mam do Was pytanie. Pamiętacie zeszłoroczną serię XMAS SWEETSChcielibyście podobny cykl recenzji słodyczy w tym roku?

Niezaznajomionych odsyłam do notki podsumowującej akcję, którą znajdziecie TUTAJ!

wtorek, 30 sierpnia 2016

RECENZJA: Deadlight Director's Cut (PS4)


Czy warto sięgnąć po Deadlight Director’s Cut, zręcznościowo-logiczną platformówkę o uciekaniu przed zombie (tutaj zwanych Cieniami), szukaniu rodziny i napraszaniu się o ciężki wpie*dol od zbrojnych bojówek? NOPE. Mimo że kilka jasnych punkcików w produkcji da się odnaleźć, nie polecam się silić. Nie ma tu bowiem najważniejszego - prawdziwej przyjemności z gry. Są tylko frustracja i zgrzytanie zębami.

W grze występują 3 rodzaje broni: siermiężny topór, rewolwer i strzelba.
Czasami postrzelamy też z procy, ale raczej żeby odblokować dalszą drogę.

W ciemnych lokacjach trudno cokolwiek dostrzec, nawet po zabawie z jasnością i kontrastem (zauważyli to nawet deweloperzy, dlatego po chwili bezczynnego stania, na krawędziach dostępnych półek pojawiają się białe znaczniki). Sterowanie jest nieprecyzyjne, a bohater nieresponsywny. Jak (żartobliwie?) napisał jeden z internautów: silnik fizyczny wprowadza nieliniowość. To koszmarna prawda. Giniemy często i gęsto, szczególnie na etapach, w których pruje do nas helikopter, a my nie wiemy gdzie biec. Ekrany wczytywania są nużące i długie. Punkty zapisu czasami szwankują. Zdarzyły mi się fatalne bugi takie jak wylecenie spoza planszy czy wywalanie z programu. Zakończenie fabuły woła o pomstę do nieba. Poza tym, gra jest krótka, a dodatkowa zawartość (walka o przetrwanie czy tryb z jednym życiem) to jakieś nieśmieszne żarty. Nie warto kupować tej reedycji gry z 2012 roku. Przygody Randalla Wayne’a nie są warte stówki. Może gdyby gra kosztowała 40 lub 50 złotych? Albo 5 Ojro? Tak tylko głośno myślę…

Retrospekcja z nauką strzelania - jeden z najlepszych momentów!

To teraz pora na garść jaśniejszych punktów, które jako rzetelny recenzent jestem zobligowany przytoczyć. Gdzieś między błędami jest w tym wszystkim niezła grafika i klimat. Klimat budowany głównie przez dynamiczne plansze komiksowe (podobne rozwiązanie jak w przypadku Assasin’s Creed Chronicles) i niezłe przerywniki oszczędnie podające fabułę (mowa na przykład o nauce strzelania czy powracających wspomnieniach Randalla). Interesujące są również oldskulowe arcadowe minigierki, szkoda że tylko trzy. Gra jest w angielskiej wersji językowej  i przyjemnie się tego słucha (oprócz dźwięku można dodać również napisy, co bardzo ułatwia zrozumienie monologów i okazjonalnych dialogów). Gdzieś tam jest również dziennik bohatera do poczytania i zabawa w szukanie dowodów osobistych nieżyjących postaci. No i ostatnia rzecz, o której warto wspomnieć – bezradność przy sterowaniu sprawia, że w świecie gry rzeczywiście czujemy się zaszczuci. Ale chyba nie tak powinno to działać w grze wideo, co?

Dobry wieczór!

Jeżeli ktoś z Was przypadkiem rozważa zakup Deadlight Director’s Cut, to ja zdecydowanie odradzam. Nie warto się wku*wiać przy przechodzeniu. Jeszcze porozwalacie pada czy cuś. Znam masę lepszych sposobów jak można utopić stówkę. Jeśli już koniecznie chcecie kupić to nieszczęsne Deadlight Director's Cut na PS4, to kupcie używane, przejdźcie w dwa wieczory i szybko wystawcie na sprzedaż. Podsumowując: mierna produkcja, która nie zasługiwała na odświeżenie i ponowne zawitanie na sklepowe regały. Ale wiecie jak działa świat – pieniążek musi się kręcić. Jeśli miałbym wystawiać ocenę, to 4/10 byłoby maksem. Sorry, dziś jestem wyjątkowo cięty!

Źródła obrazów: klik, klik, klik i klik!

środa, 2 września 2015

RECENZJA #95: Jurassic City


Całkiem niedawno na nowo przypomniałem sobie sagę Jurassic Park, a to za sprawą gry LEGO Jurassic World, na temat której popełniłem w zeszłym miesiącu bardzo pozytywną recenzję (kliknij, żeby przeczytać). Wczoraj zaś wpadł mi w oko film pt. Jurassic City. Śmierdziało mi to tandetną klasą B na kilometr, ale nie omieszkałem sprawdzić. I pośmiać się. I łapać za głowę z zażenowania. Niekoniecznie w tej kolejności.

Już samo zawiązanie akcji odrzuca. Jest do bólu sztampowe i powoduje pierwsze, acz nie ostatnie, ziewnięcie widza. Zresztą festiwal słabych motywów nie ma końca. Thriller przez większą część rozgrywa się w więzieniu, do którego całkiem przypadkowo trafiają trzy prostytutki, takaż sama liczba studentek college’u, dwóch menelków i groźny gwałciciel-morderca. Kilka chwil później, z powodu nieplanowanych komplikacji, do podziemi zakładu karnego wjeżdża furgon z grupą żołnierzy i trzema dinozaurami na pace. Oczywiście wszystko się pie*doli, bestie szaleją, a więźniowie uciekają na wolność. Większość bohaterów zostaje rozszarpana na strzępy, ale jakoś niewiele nas to obchodzi, bo nie wytworzono między nami żadnej więzi emocjonalnej.

Liczba absurdów przytłacza. Trzy velociraptory upakowane w jednego pancernego jeepa? Groźny przestępca, który nie wie, że paralizator dystansowy to jednostrzałowiec? Najemnicy, którzy twardo prują do dinozaurów z karabinów m4, widząc absolutny brak efektów? Ale jak to? Przecież później wspomniany wyżej niebezpieczny bandyta po prostu zabija gada przy pomocy ak47 i pistoletu… Zły charakter, główny prowodyr całej zadymy chce zrujnować miasto, a później stać się wybawicielem i dostać się do Białego Domu? Serio, taka motywacja? Taki sposób? Zajebiście okrężny mając kilka(dziesiąt) milionów baksów.

Dobra, ale to wszystko można by jeszcze przełknąć. W końcu po co chodzimy, dajmy na to, na King Konga czy Godzille do kina? Żeby zobaczyć szalejące stwory w akcji. A jak w Jurassic City wypadły potwory? Tragicznie. Ociężale. Zbyt grubo. Początkowo myślałem, że modele są spoko, tylko animacja zawodzi (szczególnie brzydkie ruchy nóg). Ale po bliższym przyjrzeniu się zmieniłem zdanie – wszystko jest totalnie do bani. Jurassic Park z '93 roku wyprzedza ten badziew z 2014 o całe lata świetlne. Wstyd. O odrywaniu głów i wyjadaniu wątrób nie wspomnę. Litry ketchupu i kiepska gra aktorska w czasie morderstw pozostawiły we mnie okropny niesmak. Ale dość już znęcania się nad produkcją. Nie będę kopał leżącego. Film 1/10, staje w szranki z Erą Hobbitów (kliknij, żeby przeczytać).

PS: Tylko jednym szczwanym wybiegiem popisali się twórcy obrazu. Była to specyficzna charakteryzacja naczelnika więzienia, pana Lewisa, którego buźka do złudzenia przypominała Dr Allana Granta. Miejscami wyglądało to zatem na swoistą kontynuację oryginalnej serii Spielberga.

PS2: Stephanie (Sofia Mattsson) jest nawet ładna. Szkoda tylko, że przez połowę ekranowej ekspozycji chodzi z założonymi rękoma i jest okropną suką. Pippi zaś wygląda jak Rebecca Black. Wiecie, ta od It’s Friiiidayyy, Friiiiidayyy. No kiepsko z obsadą. Kiepsko, oprócz tego farbowanego Granta!

PS3: Nie wspomniałem o kijowych dialogach. Szczególnie pod koniec, o jakiś muchach, którym wyrywa się skrzydełka? Dramat. No i nie powiedziałem o żartach, które w złożeniu miały zapewne nasuwać skojarzenia z filmem z Park w tytule. Przykład: jedna z prostytutek na haju widzi złotego, puchatego królika zamiast gada i chce go pogłaskać. Dramat #2.

PS4? Tak, tak. Zaraz idę pograć na konsolce…

Poster pochodzi z: http://orig04.deviantart.net/e510/f/2014/217/5/c/jurassic_city_poster_by_miketheartist-d7twggj.jpg

wtorek, 18 sierpnia 2015

RECENZJA #90: Cevdet Bej i synowie - Orhan Pamuk


Orhan Pamuk – turecki pisarz, noblista, komentator społeczny nielubiany zarówno przez środowiska fundamentalistyczne, jak i świeckich nacjonalistów. Od kilku lat w czołówce najbardziej rozpoznawalnych intelektualistów na świecie (pamiętajmy, że populacja świata muzułmańskiego do najmniejszych nie należy – to pewnie dlatego). Jego książki zostały przetłumaczone na ponad 50 języków, ale w Polsce proces ten rozpoczął się stosunkowo późno, bo dopiero po 2006 roku, a więc po Nagrodzie Nobla. Ja przebrnąłem właśnie przez pierwszą powieść autora, napisaną w latach siedemdziesiątych XX wieku – Cevdet bej i synowie. Ta rodzinna saga to w gruncie rzeczy mój zmarnowany czas. Dużo czasu, bo 740 stron to kilkanaście długich wieczorów. Dawno nie czytałem takich popłuczyn…

Spróbujmy jednak odnaleźć jakiekolwiek powody, dla których Wy mielibyście sięgnąć po skrzyżowanie Lalki (przynajmniej w stu-stronicowym prologu) z twórczością Dostojewskiego (nierzadko zdarzają się kilkustronicowe opisy irracjonalnych rozterek postaci). Po pierwsze, atmosfera leniwej Turcji zdaje się być dość udanie odwzorowana. Zadowalający stopień realizmu i egzotyki udało się osiągnąć bez zbędnej faktografii, obcobrzmiących słów i zbyt rozbudowanych opisów. Po drugie, często zmienia się narrator opowieści. Raz jest to ambitny młodzieniec, innym razem przywiązana do wartości rodzinnych matka, a zaraz potem najstarszy syn, głowa kupieckiego interesu. Mam jednak wrażenie, że o ile pierwsza część została świetnie zaplanowana, o tyle przydługi środek rozwlekł się niemiłosiernie, tracąc tempo i zainteresowanie czytelnika. Każda zmiana narratora to bowiem mozolny trud ponownego budowania akcji. Po trzecie… Chyba nie ma po trzecie.

Pod koniec miałem dość infantylnych, zdziecinniałych bohaterów, którzy ciągle szukają sensów życia i własnej tożsamości. Są zagubieni w relacjach międzyludzkich i niesłychanie rozchwiani emocjonalnie. Chcą być, ale bez działania. Ja wiem, że właśnie tacy są Turcy, ba, większość z nas podobnie się zachowuje, ale powieść nie musi być wierną kopią rzeczywistości. Choć momentami lubiłem Ömera, Refika czy Nigân Hanym, słabość ich charakterów z czasem nudziła. Bohaterowie ci nie byli ani szczególnie bystrzy, ani heroiczni. Byli po prostu przeciętnymi Turasami. I chyba właśnie dlatego rodzinną sagę Cevdet Bej i synowie zapamiętam jako przeciętną historię z kilkoma klimatycznymi fragmentami. Rozczarowałem się, a mam jeszcze cały karton książek Pamuka. Na szczęście cieńszych. Może się chłopak wyrobił, bo pierwsze razy nie zawsze są powodem do dumy.

Analizowanie wszystkiego… to właśnie nas unieszczęśliwia. A w Turcji dodatkowo wypycha poza społeczność! Pan to wie tak samo dobrze jak ja. Tutaj człowiek myślący jest samotny… Tutaj samo myślenie pozbawione uczuć jest zboczeniem… Poza tym jak ma pan zamiar ogarnąć wszystko rozsądkiem? W akcie stworzenia ofiarowano nam nie tylko rozum. Mamy uczucia! Czy nie czuje pan uniesienia na widok tureckiej flagi albo na wieść o wydarzeniach w Hatayu [zamieszki między Turkami a Arabami w 1938 roku – przyp. blogera]? Odrobina emocji wystarczy! Niechże pan wreszcie poczuje ekscytację, niech pan uwierzy, dołączy do innych, wyłączy umysł. Wtedy pan będzie szczęśliwy… (str. 362)

Dane techniczne:
Autor: Orhan Pamuk
Tłumaczenie: Anna Polat
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Liczba stron: 741
ISBN: 978-83-08-04506-0
Cena detaliczna: 42 złote

piątek, 12 czerwca 2015

RECENZJA #81: Miami - paluszki serowe z szynką


Szanowni Państwo, zapraszam na festiwal absurdu! Naszym gościem specjalnym jest dziś firma Miami - producent paluszków serowych z szynką, które zawitały do nas ze słonecznej Litwy! Dostaniesz w Biedronce za około trzy złote. Ale zanim polecisz tam jak kot w marcu, przeczytaj co mam do napisania na ich temat!
W dość przyjemnym dla oka opakowaniu, z którego uśmiecha się do nas... zezowata żyrafa na rolkach (WTF!?) znajdujemy cztery porcje walcowatego specjału o długości prawie 12 centymetrów. Wszystko szczelnie ofoliowane, doprawione masą świństwa (azotyn sodu, kwas cytrynowy itd.), ale zawiera kultury bakterii kwasu mlekowego, także spoko. Jeden paluszek jest w stanie pokryć 13% DRWS (Dziennej Wartości Referencyjnej Spożycia dla osoby dorosłej) wapna. Nieźle kształtuje się również poziom białka - wpierniczenie całości na raz dałoby nam 22,4 gramy paliwa dla mięśni. Problem w tym, że lepiej smakuje nawet kartonowy tuńczyk. Bo wyobraźcie sobie, Mili moi, zbity edamski ser i napastliwy smak szynki, znany chociażby z trójkątnych serków topionych Hochland. I tak przez kilka gryzów...
Ładne i higieniczne opakowanie to nie wszystko!
Nie katuj tym dziecka, proszę...

Na opakowaniu brak proponowanych sposobów podania tej delicji, ale podgrzać, to my tego nie podgrzejemy, chyba że w folii, ale to pozdro dla Ciebie. Ja wykorzystam pozostałe dwa paluszki do tostów. Dzięki Matulo, że zapewniasz mi absurdalne produkty do recenzji na bloga! Czytelnicy to doceniają... xD

środa, 27 maja 2015

RECENZJA #78: Sałatka turecka Julek


Ten post będzie jak szybki liść. Pełen frustracji, niczym przygniecione liście Sałatki tureckiej, które znalazłem w produkcie garmażeryjnym firmy Julek z Poznania. Tak w ogóle to jakim trzeba być ciołkiem, żeby na co dzień jeść takie ściśnięte, skraplające się plastikowych pudełkach sałatki? Ten wątpliwy przysmak kupiła mi Matula, która wiedząc, że całe popołudnie spędzi u fryzjera, zaopatrzyła lodówkę w jakąś przekąskę. Bo mój prawie 23-letni syn ma dwie lewe ręce i nie umie sobie przygotować nawet kanapki - pomyślała zapewne poczciwa kobiecina.
A odnośnie samej sałatki - ZDECYDOWANIE NIE POLECAM! W środku czeka na Ciebie ekonomicznie pokrojona sałata (nie zmarnowano ani tyciego kawałeczka twardego, wewnętrznego głąba, który - słowo daję - chrzęścił między zębami niczym zmarznięta kapusta Królika z Kubusia Puchatka), pomidor, którego wnętrze smakuje jak przejrzały arbuz i góra dwa plastereczki ogórka dla zmylenia przeciwnika nazywane Telewizją Publiczną... tłu! Chciałem powiedzieć pokrojone na ćwiartki. Z resztą składników chyba było w miarę okej: ostra cebulka z nieźle przyprawionym mięsem drobiowym (za mało!) ratowały sytuację, do tego na końcu dokopałem się do stłamszonej w kąciku kukurydzy. Były też 2 (słownie: dwie) czarne oliwki, których osobiście nie znoszę. Ach, nie wspomniałem o małym pojemniczku sosu: jogurt zmieszany z majonezem, odrobiną czosnku i przypraw. Jadałem gorsze sosy czosnkowe, choć ten niczego nie urywał.
Zapomniałem spytać Matuli ile ta delicja kosztowała, ale raczej nie była warta swojej ceny. Trzeba takie rzeczy przygotowywać samemu, no nie ma innej opcji. HWD Gotowym Wyrobom Cateringowym!
PS: Teraz się boję, że firma Julek to jakieś karki i przyjadą w pięć samochodów i mnie sklepią pod blokiem ;( Psze Panów, okoliczność łagodząca jest taka, że mam cinszki okres na uczelni i z nerwów chciałem ścisnąć jakiegoś Prywaciorza (czyt. MŚP) w Internecie...
Robię hajs jakbym robił obiad to Wam powiem chłopcy:
Robię sałatę, robię sos, robię klopsy!
                                               ~VNM, Rozpierdol