niedziela, 23 czerwca 2013

RECENZJA #10: Gang z boiska



Dzisiaj potrzebowałem motywatora - solidnej historii typu od zera do bohatera! I znalazłem (bo co miałem nie znaleźć?)! Wyobraźcie sobie amerykański poprawczak pełen murzynów i zadziornych białasów, dodajcie jednego ambitnego opiekuna, któremu nadal chce się wyrwać dzieciaków z piekła i pokazać im bezpieczniejsze życie. Brzmi banalnie? Do bólu!!!

Dostajemy jednak ciekawy początek i kilka wzruszających, wartych uwagi wątków pobocznych, na przykład [SPOILER] choroba matki głównego bohatera czy przyjaźń dwóch płotek z konkurencyjnych gangów [KONIEC SPOILERA]. Chyba większość z nas oglądała przynajmniej jeden film tego typu – nabuzowane testosteronem chłopaki nie znają słów typu: wytrwałość, dyscyplina, pokora. Opiekun grupy ma w sobie dość wiary i samozaparcia, aby uruchomić potencjał nastolatków. Wpada na pomysł, żeby zając czymś napęczniałe bicepsy osiłków – wybiera football amerykański. Początkowo Mustangi dostają łomot, później oni stają się nową definicją łomotu! Wielu początkujących sportowców odpadnie, nastaną chwile rozpaczy i zwątpienia. Będziemy świadkami fatalnych zagrań, wybuchów złości, moralizujących gadek charyzmatycznego trenera i spektakularnych powrotów. Ostatecznie drużyna stanie się dobrem nadrzędnym. Monolitem wyszlifowanym w pocie, łzach i krwi!

Znajdzie się też kilka zabawnych motywów i  mały akcencik na Dzień Ojca. Pozwolę sobie przytoczyć fragment dialogu między bossem, a jednym z wychowanków:
-Ojciec mówił, że szkoda na mnie czasu i pieniędzy.
-To on nie był nic wart! Mój robił identycznie. Tyle razy powtarzał, że się nie nadaję, że w końcu uwierzyłem.
-Dlatego Pan się tak wkurza?
-Pewnie tak…

[SPOILER] Wszystko skończyło się dobrze, co prawda drużyna zajęła drugie miejsce w lokalnych rozgrywkach, ale większość zawodników nie wróciła na ulice. Spora część dostała stypendia i stała się porządnymi obywatelami, graczami silniejszych drużyn licealnych. A opiekun? Podjął się stworzenia nowej drużyny! [KONIEC SPOILERA]

Naszła mnie dziwna refleksja - fajnie byłoby chodzić do amerykańskiego college’u, być muskularnym blondynem i spuszczać manto chuderlakom panicznie przytulającym się do swoich blaszanych szafek. Oczyma wyobraźni widzę ich pełne podziwu i strachu spojrzenia, które każdorazowo rozsypują się niczym korale! Wieczorami piłbym piwo z czerwonych kubeczków i zaliczał głupie cheerleaderki w pokoju na piętrze. Piękna wizja! No co? Jestem tylko chłopcem…

Film ma już swoje lata, ale ogląda się go z przyjemnością. Dwayne Johnson świetnie odegrał swoją rolę, jego pomocnikiem był niczym niewyróżniający się Xzibit. Wspomnę jeszcze tylko, iż jest to historia oparta na faktach! Summa summarum – czwórka plus!

Mamy dość przegrywania!

Plusy:

+ Historia starała się nie być schematyczna i wzbudza emocje
+ Przyzwoita gra aktorska
+ Dobra oprawa dźwiękowa
+ Efekciarskie ujęcia gry w football

Minusy:

- Miejscami nieco nudząca i przewidywalna akcja
- Naprawdę resocjalizacja jest tak prosta?

Zdjęcie pochodzi z: www.filmweb.pl

piątek, 21 czerwca 2013

RECENZJA #9: Kinder Schoko-Bons



Czas na kolejną notkę! Tym razem nacieszymy się cukierkami Kinder Schoko-Bons. Obejrzymy bacznie opakowanie, posmakujemy zawartości, ale czy zrecenzujemy? Hmm... Chyba chcę się powoli oddalać od prostych analiz i wystawiania ocen. Przecież nie o to mi na samym początku chodziło! Przypominam, że ten blog miał zaskakiwać treścią, bawić językiem, ale przede wszystkim przemycać emocje, nierzadko być przy tym metaforą tego co naprawdę czuję. Rzecz lub produkt miały być tylko pretekstem, elementem konwencji, punktem zaczepienia. Nigdy nie traktujmy ludzi jak rzeczy...

Ostatnio przypomniała mi się historia z dzieciństwa. Miałem bodaj trzy lata. Mama wyjechała do Niemiec na weekend w delegację, a ja zostałem sam z babcią. Jedliśmy obiad. To była jakaś okropna zupa, chyba pomidorowa. Pamiętam, że nie lubiłem wtedy pomidorowej, zresztą do dziś za nią nie przepadam. Z nudów huśtałem się na stołku, nic nie zapowiadało przyszłych wypadków. Leniwe popołudnie, niesmaczny obiad, ale zaraz stąd prysnę i zabazgram kredkami parę kartek - pewnie myślałem sobie mniej więcej w ten sposób, oczywiście z poprawką na wiek. Nagle - JEBS! - chwila nieuwagi i wylądowałem na tyłku, wpadając plecami w spiżarkę pod oknem. Spoko - nie pierwszy i nie ostatni raz zaliczyłem glebę dzięki własnej głupocie. Pozbierałem się dość szybko, wysłuchałem reprymendy i dokończyliśmy wspólny posiłek.

Coś było jednak nie tak. Nie chciało mi się rysować, nie chciało mi się bawić klockami na dywanie, czułem się słaby i ociężały. Leżałem na kanapie mocno przyciskając prawe ramię do poduszki. Robiąca na drutach babcia spoglądała na mnie spod okularów z lekkim niepokojem. Ból stawał się nieznośny i dokuczliwy, kilka razy zdarzyło mi się cicho załkać. Po kilku kwadransach moja opiekunka zdecydowała się zadzwonić po karetkę.

Parę minut później ratownik znosił mnie na barana do pojazdu. Miałem radochę, pierwszy raz jechałem wozem ratunkowym. Były żarty (jeden o jedzeniu zupy z gwoździ, żeby mieć więcej żelaza pamiętam do dziś) i zainteresowanie wnętrzem samochodu. Później trochę krzyku przy nastawianiu złamanego obojczyka i jakiś czas męczarni z gipsem. Do dziś z lekkim uśmiechem dotykam ledwo wyczuwalnego zgrubienia na kości. Całe szczęście nie byłem zbyt ruchliwym dzieckiem i nie doszło do poważniejszych komplikacji - mogło bowiem wystąpić złamanie otwarte.

Ale co to wszystko ma wspólnego z Kinder Schoco-Bons? Niedługo potem mama wróciła do domu. Nie muszę chyba dodawać, że powitała mnie z wyrazem głębokiej troski na twarzy, wielokrotnie pytając, czy wszystko jest już w porządku. Wyściskała mnie, wycałowała i na nowo byłem szczęśliwym smykiem. Przywiozła mi też dwa prezenty: małą karetkę z otwieranymi tylnymi drzwiczkami (nie wiedząc przy tym nic o moim drobnym wypadku - pointa niczym z filmu!) i walcowate pudełko z cukierkami z czekolady mlecznej z nadzieniem mlecznym i kawałkami orzechów laskowych.

Trzeba przyznać, że nie pasują mi te kawałki orzechów, ale to wyłącznie moje subiektywne odczucie. 200 gramową paczuszkę bardzo słodkiego przysmaku można kupić w Lidlu. Cena? Z tego co pamiętam około 10 złotych. Smak? Podobny do batoników Kinder.

Dla Was może to i zwykły łakoć, dla mnie to piękne wspomnienie. I chyba, kurczę, nieprzypadkowo akurat teraz zaświtało ono w mojej głowy. Chciałbym, żeby wrócił do mnie ktoś na kogo czekam, ale niestety osoba ta jest w o wiele dalszej podróży niż kiedyś moja mama. Chciałbym, żeby wróciła. Bez prezentów i zbędnych wyjaśnień. Wiem jednak, że nie wróci i chyba to boli najbardziej. Nic nie jest dobrze!

I need a doctor, call me a doctor
to bring me back to life...

Zdjęcie Kinder Schoko-Bons pochodzi z: www.caterpoint.info

poniedziałek, 17 czerwca 2013

RECENZJA #7: Lody Grycan kokosowe



Stosunkowo dawno nie było nowej recenzji. A to źle, gdyż okazało się, że pozyskałem jednego, wymagającego czytelnika! Cóż, to niewątpliwie spory sukces! Samo życie stało się jednak jakieś takie monotonne, smutniejsze i bardziej uciążliwe, ciężko znaleźć motywację do działania… ale nie będę się tutaj zbytnio uzewnętrzniał, ani opowiadał co u mnie, jednego możecie być pewni - nie poddam się! Przynajmniej przeszło mi stadium użalania się nad sobą… chyba. Koniec końców, mam teraz więcej czasu wolnego i może zacznę go twórczo wykorzystywać?

W każdym razie, kluczowe pytanie – jak poprawić sobie humor w tych trudnych czasach? Książki, filmy – spoko, ale wymagają uwagi, zaangażowania i koncentracji, których teraz brakuje (ledwo zmuszam swój leniwy studencki kuper do bezmyślnego czytania notatek, na szczęście został już tylko jeden egzamin). Znajomi – spoko, ale ciężko ich zrecenzować. Powiem Wam, że ostatnio najbardziej lubię się fizycznie zmęczyć (opcjonalnie wypić kilka piw) i paść nieżywy na wyrko. Szkopuł polega na tym, że cały dzień spać się nie da, trzeba znaleźć sobie jakąś alternatywę. I ja znalazłem – żarcie, a konkretnie lody!

Tak sobie myślę, że lody na poprawę humoru, to trochę mało męskie, ale trudno – nie będę pucował się na typka, któremu przeszkadza źdźbło trawy w Żubrówce, kiedy to wali ją z gwinta pod blokiem. Zresztą czego możecie się spodziewać po gościu, który recenzuje słodycze, chrupki i kiepskie filmy? Oprócz dużego (penisa?) dystansu do siebie raczej niewiele…

Jaki jest sekret smaku naszych lodów? Już od ponad stu lat nasza rodzina zajmuje się produkcją lodów – mój dziadek Grzegorz Grycan opracował własną recepturę. Mijają pokolenia, a my ciągle stosujemy jego przepisy. Jako mistrz cukiernictwa próbuję dodać do tej rodzinnej tradycji coś swojego – zapisać kolejną kartę w księdze historii „Lodów od pokoleń”. Osobiście dołożę wszelkich starań, aby cieszyli się Państwo lodami najwyższej jakości. Czekam na Państwa opinie, uwagi i życzenia – taki piękny monolog możemy znaleźć na każdym kubełku lodów. I ja oczyma wyobraźni widzę dziadka, który chowa olbrzymią bryłę lodu do chłodnego loszka, aby później przyrządzić pucharek lodów pruskiemu oficerowi lub zamożnemu wrocławskiemu aptekarzowi! Widzę też jego syna, z pasją pochylającego się nad olbrzymimi kadziami pełnymi cudownych składników, ażeby wyprodukować i dostarczyć mi porcję tej ambrozji! Nie dla zysku, nie dla glorii i chwały, ale dla czystej IDEI! Panie wnuku, nie kombinuj Pan tylko za dużo z przepisami dziadzi, bo zdaje się, że nie był to w ciemię bity.

I nie wiem, czy jestem popieprzony, czy tak działa na mnie eleganckie pudełko, nie znam jednak lepszych lodów od tych dostarczanych przez szlachetny ród Grycan herbu dwie kule w polu waflowym! Moje serdeczna koleżanka nazywa ten zimny przysmak odrobinę pieszczotliwie – Grynanki – i z tego co deklaruje przechadza się do pobliskiej Żabki prawie codziennie. [SPOILER] Promocja na lody Grycan w sieci sklepów Żabka, z tego co pamiętam, to stoją za jedyne 7,99 zł! [KONIEC SPOILERA] Co prawda grzeszy jednocześnie mówiąc, że Ben & Jerry’s Ice Cream są najlepsze na świecie, ale wybaczmy Białogłowej. Ot, zachłysnęła się odrobinkę Ameryką…


W ręku trzymam teraz kubełek kokosowych! Mam spore doświadczenie: owoce leśne, czekolada, pistacja, straciatella, orzechy laskowe, truskawka, trufle, wszelkiego rodzaju sorbety… Moi faworyci to chłodzący moje dłonie kokos i orzeźwiająca mięta z czekoladą! Wiadomo – są smaki lepsze i gorsze, nie polecam na przykład truskawki (bo nie) i owoców leśnych (jak na mój gust za kwaśne), ale zachęcam do własnych poszukiwań! Niech zimne rączki będą z Wami!

Plusy:
+ Cudowny smak
+ No i bardzo duży wybór smaków
+ Stylowe opakowanie
+ Jest także mniejsza wersja 100 ml (ja miałem do czynienia jedynie z kubeczkami o pojemności 500 ml, nie ma co rozpaczać!)
+ Łyżka łatwo wbija się w słodką zawartość pudełeczka - brak efektu "Mamo! Wyjmij lody, niech się trochę rozmrożą, a ja idę kupę!"
+ Można porozmawiać o nich z koleżanką..!

Minusy:
- Cenowo jak dla szlachty, ale warto!
- Są smaki lepsze i gorsze (tak jak w życiu - wzloty i upadki, eh...)
- Istnieje ryzyko skaleczenia się przy pierwszym otwieraniu

Zdjęcie Lodów Grycan pochodzi z: http://www.promedia.biz.pl

niedziela, 12 maja 2013

RECENZJA #6: Milka Caramel Snax



Wpadł mi w ręce kolejny łakoć spod szyldu Milki, tym razem jest to duża paczuszka Milka Caramel Snax. Muszę śpieszyć się z napisaniem tej krótkiej recenzji, gdyż opakowanie zdaje się być systematycznie opróżniana przez mamę (co skądinąd także przemawia na korzyść produktu), a nie wyobrażam sobie opiniowania pożywienia bez pobudzenia pamięci moich kubków smakowych.

W zgrabnej saszetce znajduje się sto sześćdziesiąt gram przepysznych płaskich drażetek wypełnionych karmelem, z których ostatnia ląduje właśnie w moich trzewiach. Jest bardzo słodko, ale na szczęście nie ZA słodko. Smak krążków przypomina inne słodycze z serii Caramel, a przypomnę że są to także batoniki i tabliczki czekolady (z tego co pamiętam to również w opcji z orzechami laskowymi).

Jeśli można się do czegoś przyczepić, to jedynie do dość wysokiej ceny - chcąc zatracić się w cudownym smaku czekoladek musimy liczyć się z wydatkiem przynajmniej ośmiu złotych. Cóż, luksus kosztuje, a Milka nigdy nie należała do słodyczy najtańszych.

Bardzo użytecznym rozwiązaniem jest samoklejący plaster, którym można zamykać saszetkę. Co prawda klej po dwóch/trzech ponownych otwarciach nie trzyma zbyt dobrze, ale... po co dzielić zawartość na aż tak małe porcje!? Czyż nie lepiej zaprosić do konsumpcji bliską nam osobę? Albo pożreć wszystko w jedno popołudnie?

Polecam nowobogackim, wystawiam piątkę! Pieniądze to jednak nie wszystko, jest przecież Milka Caramel Snax!

Plusy:
+ Wspaniały smak
+ Praktyczny plaster do zamykania paczuszki
+ Zgrabne opakowanie (choć frontowa grafika sugeruje ocean karmelu w małej drażetce...)

Minusy:
- Wszystko co dobre kosztuje zbyt dużo... no i jest tego zbyt mało!
- Istnieje ryzyko kradzieży ze strony domowników

Zdjęcie Milka Caramel Snax pochodzi z: www.dodomku.pl

niedziela, 5 maja 2013

RECENZJA #5: Era Hobbitów



Recenzja, którą właśnie czytasz (w przeciwieństwie do poprzedniej) nie będzie już tak pochlebna. Powiem więcej - zabieram Cię Drogi Czytelniku do samych czeluści piekieł, aby ostrzec przed totalnym zmarnowaniem półtorej godziny życia. Jeśli po tym wstępie stwierdzisz, że obejrzysz sobie ten ruchomy obraz dla tzw. beki - nadal zdecydowanie odradzam. Najśmieszniejszy momentem filmu to tekst jednego ze Skalnych Ludzi, który podczas otrzymania ciosu w newralgiczny męski punkt, tryumfalnie wykrzykuje Osłona z kokosa! Słowem - dno!

Tak się kończy chęć obejrzenia czegoś nieznanego na darmowym portalu... Zapamiętajcie tytuł - Era Hobbitów (ang. Age of The Hobbits), ażeby nieopatrznie nie skusiła Was nazwa chcąca nawiązać do książek Tolkiena! Film zaczyna się niczym Apocalipto, z którego autorzy czerpią pełnymi garściami - obce plemię atakuje spokojnych Leśnych Ludzi. Garstka ocalonych (ciamajdowaty ojciec wraz z dwójką dzieci) udają się na ratunek współplemieńców. [SPOILER] Bohaterowie muszą przedostać się przez trawiaste tereny Gigantów, którzy ostatecznie pomagają naszej wesołej gromadce w wędrówce. Kilku cnotliwych myśliwych ginie, rodzina karzełków zdąża jednak na czas - wrogie plemię zostaje wytępione w pień przed aktem kanibalizmu [KONIEC SPOILERA].

Zasadniczo opowieść wydaje się nawet pouczająca i wartościowa - mali mogą współpracować z dużymi, pod warunkiem że mają szlachetne i czyste serca, a ich dobroć zostaje w końcu nagrodzona. Może i dałoby się przełknąć tę miałką historię gdyby nie fatalne sceny walki, szczególnie te z cyfrowo wygenerowanymi stworami [kadry typu: dźgnięcie dzidą, zbliżenie na jaszczura, dźgnięcie dzidą itd. czy gromada przeciwników grzecznie czekających na swoją kolej do ataku to niestety smutna norma] i tragiczna gra aktorska. Niektórzy bohaterowie to chyba jakieś groteskowe żarty, na przykład Goben, młody, długowłosy hobbit wyglądający niczym Jasiek z Klanu przed swoim pierwszym goleniem. Sam nie wiem czemu wytrwałem do samego końca 'przygody', chyba tylko dlatego, że sytuację ratuje Christopher Judge grający charyzmatycznego Giganta i Bai Ling, która ma całkiem zgrabne ciałko.

[SPOILER] Ale to jeszcze nie wszystko, Goben jest wynalazcą! Stworzył świetne narzędzie pozwalające ciskać włócznie na bardzo dalekie odległości i prymitywną lirę, która ostatecznie zamienia się w łuk, i zabija ostatniego, niedobitego Skalnego Człeka... taa, suuuuper... [KONIEC SPOILERA].

Dlaczego latające jaszczury z okładki zioną ogniem? W filmie stwory te potrafią jedynie pluć jadem. Kim jest tajemnicza, zakapturzona postać na obrazku z pudełka? Czy kilka kamieni wyrzucanych przez uzdrowicielkę może doprowadzić ekipę ratunkową do kryjówki niegodziwców? Absurdów można wymieniać bez liku. Tylko po co?

Co tu dużo mówić, myślę ze dwója to i tak nieco zawyżona ocena tego 'dzieła'. Przynajmniej nikt nie zarzuci mi teraz, że pieję z zachwytu nad wszystkim co wpadnie mi w ręce. Plusik dla kreatywnych twórców okładki i tytułu filmu - PRAWIE dałem się nabrać, że niby hobbity, nazgule, epickie bitwy...

Plusy:
+ Nie trwa zbyt długo
+ Eee... walory edukacyjne historii?
+ Niektórzy aktorzy dają radę...

Minusy:
- ...a niektórzy niestety nie (szczególnie Leśni ludzie są mało przekonujący, ale rozumiem, że ciężej znaleźć dobrych aktorów o takich gabarytach)
- Wtórna historia
- Siermiężne sceny walki
- Komiczne stwory i efekty specjalne

Okładka Ery Hobbitów pochodzi z: http://www.filmweb.pl

piątek, 3 maja 2013

RECENZJA #4: Downton Abbey



Długo zastanawiałem się, czy pisać o serialu Downton Abbey. Wywarł on na mnie tak pozytywne wrażenie, że tekst prawdopodobnie przerodzi się w jedną wielką pieśń pochwalną. Jeśli jednak istnieje szansa, że właśnie dzięki mnie ktoś obejrzy to cudo brytyjskiej kinematografii, to gra jest warta świeczki! Nikt mi nie zapłacił, nikt niczego nie sugerował - to serce każe mi polecić ten serial! (Niech to szlag, chyba już się przeradza...)

Ale po kolei. Siedziałem sobie wieczorną porą u mojego Sąsiada mieszkającego klatkę pode mną (nawet nie pamiętam po co do niego wpadłem), kończyliśmy właśnie flaszkę wina, ażeby otwarta nierozważnie przez Jego rodzinę, nie zmarnowała się i nie wywietrzała. Wtem spoglądam na zegar na wyświetlaczu telefonu i rozgorączkowany wykrzykuję - O kurde, Stary, muszę lecieć! Zaraz zaczyna się ten czadowy serial o Anglii na Jedynce. No i Sąsiad zaczął pytać - co to za serial, jaki tytuł i o czym. Wyłożyłem mu więc szybko podstawowe informacje i zaczynam spoglądać w kierunku drzwi. Jednakowoż rozpromieniona twarz Sąsiada zwiastuje coś niespodziewanego... I rzeczywiście, dobry znajomy sięga ręką na półkę po przenośny dysk, podaje mi go i mówi - No, mnie też się podobał, skopiuj sobie, mam tutaj wszystkie trzy sezony. Samarytanin! Od zawsze stanowił dla mnie podporę! Kiedy na przykład martwiłem się o to, że nie mając HBO nie obejrzymy najnowszych odcinków Gry o Tron, On poklepywał mnie po plecach i mówił - Czy kiedykolwiek był to dla Nas problem?

Czym jednak konkretnie urzekł mnie cykl o angielskiej posiadłości? Lista argumentów jest długa, wymienię tylko niektóre z nich. Po pierwsze - realia początków XX wieku są odwzorowane wręcz magicznie. Czas akcji pierwszych trzech sezonów to mniej więcej okres I wojny światowej. Architektura, kostiumy, wyposażenie posiadłości (wprowadzanie elektryczności, instalacja telefonu) i domostw - wszystko idealnie pasuje do moich wyobrażeń ówczesnego świata i (co ważniejsze) jest przekonujące. Po drugie scenariusz (szczególnie w sezonie pierwszym i drugim) trzyma bardzo wysoki poziom, syndrom 'jeszcze jednego odcinka' towarzyszy nam właściwie do końca trzeciego części sagi. No i po trzecie - bohaterowie i ich portrety psychologiczne, życiowe cele i motywacje są świetnie zarysowane. Nawet przemiany charakteru postaci są dla odbiorcy zrozumiałe i wiarygodnie uzasadnione. Jeśli miałbym wybrać moich trzech faworytów byliby to: dobrotliwy Pan Bates, przebiegły i tchórzliwy Thomas, a także inteligentna, przywiązana do tradycyjnych wartości Starsza Lady Grantham.

Z socjologicznym zacięciem oglądałem walkę tradycji z nowoczesnością, która jest osią napędową serialu. Świat idzie naprzód, a młody dziedzic Matthew wraz ze swoją matką chcą dotrzymać mu kroku, co niekoniecznie musi podobać się Lordowi Grantham czy panu Carsonowi i w konsekwencji prowadzi do niesnasek. Równie interesująca jest symbioza panująca między służbą a anglosaską arystokracją i przyjaźnie owych dwóch światów. Służący nierzadko dorównują swoim panom inteligencją, dzielą z nimi swoje smutki i radości, a także udzielają sobie cennych rad. Naprawdę ciekawie robi się jednak dopiero wówczas, gdy czeladź snuje przeciwko sobie małe intrygi i wciąga w nie swoich pracodawców. Wstydliwe sekrety rodziny i wiedza o własne grzeszki stają się wtedy silną kartą przetargową (patrz: pani O'Brien).

Niektóre sceny zapadają w pamięć na długo, jak na przykład [SPOILER] informacja o rozpoczęciu wojny przez Niemcy ogłoszona podczas pikniku czy pełen humorystycznych akcentów i symboliki turniej krykieta zwieńczający trzeci sezon. Z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki - wiele wątków nie zostało zamkniętych m.in. pojawił się tajemniczy kaleka ze zdeformowaną twarzą, podający się za Particka - prawowitego dziedzica posiadłości. Fascynująca wydaje mi się także dalsza kariera zawodowa i życie prywatne Edith Crawley, która wydaje się być skrajnie niepoprawną romantyczką [KONIEC SPOILERA].

Dzisiaj nie byłem recenzentem, byłem wielkim fanem podsuwającym Ci pod nos wyborne danie. Ocena musi być w tym przypadku najwyższych lotów i jest to (pierwsza) szóstka! W mojej opinii ten kryształ nie ma skazy!

Plusy:
+ Wciągająca fabuła i klimat
+ Świetna obsada i gra aktorska
+ Masa celnych ripost i smaczków do wyguglania z dialogów bohaterów

Minusy:
- Drobne niedomówienia fabularne (Matthew Crawley nie wie o Pamuku? Co się stało z Sir Richardem? Nie chciał zniszczyć Mary po zerwaniu zaręczyn?)
- Tylko 24 odcinki, może jednak dzięki temu wszystko trzyma się jeszcze kupy?

Grafika Downton Abbey pochodzi z http://truthandcharity.net

niedziela, 21 kwietnia 2013

RECENZJA #3: Cheetos Duos



W małym, podmiejskim sklepiku zauważyłem nowy rodzaj chrupek z charakterystycznym gepardem na opakowaniu - Cheetos Duos. Nie zastanawiając się długo wrzuciłem produkt do koszyka i skierowałem swe kroki ku kasie - zawsze z miłą chęcią próbuję niestandardowych smaków i sezonowych edycji firmy Frito Lay.

Dlaczego Duos? W paczce znajdują się dwa gatunki kukurydzianych chrupek: o smaku hamburgera i papryki. Odrobinę obawiałem się wersji paprykowej, kiedyś bowiem miałem niemiłe doświadczenie z kiepskawą odmianą Cheetosów - w gardle wylądował istny kociołek z ostrymi, drażniącymi przyprawami. Nie wiem czy była to zepsuta partia czy toleruję jedynie jałowe pokarmy, w każdym razie wrażenia z tamtej feralnej degustacji były nadzwyczaj... emocjonujące. Tym razem papryka zostawiła jedynie przyjemne gryzienie w gardziołku i odrobinę pikantny posmak. Co się zaś tyczy jaśniejszej wersji (tej o smaku hamburgerowym), mam mieszane odczucia. Zamykając oczy niby idzie wyobrazić sobie bułkę ze stekiem, ale jak dla mnie jest to mniej doprawiona wariacja na temat zawartości zielonego opakowania Cheetos Pizza. Poza tym przekąska w paczce jest wymieszana, co siłą rzeczy oznacza smak papryki na smakołyku drugiego rodzaju. Słabo!

Kształt chrupek to harmonijka - nic nadzwyczaj kreatywnego. Miła dla oka jest natomiast grafika na froncie produktu. Proporcje smaków nie muszą wynosić jednak 1:1, co w pewnym sensie sugeruje grafika. Czy można uznać to za celowe wprowadzenie konsumenta w błąd? (wiem, wiem - zaczynam się czepiać).

Podsumowując: Cheetos Duos mnie nie zachwyciło. Jego zniknięcie z rynku nie spotka się z rozpaczą mojego żołądka. Z nostalgią wspominam jedynie zimowe Cheetos Snowballs. Ocena to niestety tylko (lub aż!) trójka plus. Nie mówię, że jadłem z obrzydzeniem, ale... spodziewałem się czegoś lepszego i bardziej nowatorskiego.

Plusy:
+ Ciekawy pomysł z połączeniem smaków
+ Rzucające się w oczy i ładne kolorystycznie opakowanie

Minusy:
- Mieszający się smak papryki z... "hamburgerem"
- Nieprzewidywalna proporcji smaków w poszczególnych opakowaniach

Zdjęcie maskotki Cheetos pochodzi z www.logofirmowe.pl