niedziela, 20 lipca 2014

RECENZJA #32: Oreo Ice Cream Sandwich


Zdaje mi się, że kiedyś miałem już do czynienia z tymi małymi, kakaowymi diabełkami w postaci lodowych przekąsek, ale jakoś zapomniałem o nich napomknąć. Kiedy w piątek popołudniu byłem w Biedronce, na tygodniowych, solidnych zakupach, nie omieszkałem wrzucić płaskiego, niepozornego pudełeczka smakołyku do koszyka.

Ależ to przepyszne! Jednocześnie chłodzi, syci i jest odpowiednio duże (opakowanie zawiera 4 okrągłe markizy o średnicy ok. 6 centymetrów z centymetrową warstwą lodów waniliowych między ciasteczkami). W Internecie widziałem również opakowania zawierające 6 porcji po 55 ml. Co prawda zgodnie z rysunkiem i opisem w waniliowej masie powinny być drobinki pokruszonego herbatnika, ale ja tam ani nic nie wyczułem, ani specjalnie nie widziałem. Nie zmienia to jednak faktu, że całość smakuje wybornie. Kakaowy herbatnik przypomina wersję z klasycznym ciasteczkiem do przekręcenia i zamoczenia w mleku, ale zapewne musi być odrobinę inaczej przygotowywany, bo mimo kilku dni w zamrażarce jest łatwy do pogryzienia, nawet dla mojej mamy, która ma chore zęby :C

W przeszłości nie lubiłem zbytnio ciastek typu markizy, ostatnio jednak się do nich przekonuję (np. do klasycznych Bahlsen Hitów). Wolę jednak obserwować jak pałaszują je atrakcyjne dziewczęta. Markizy mają w sobie coś... erotycznego?

Podsumowując: polecam gorąco, ale pamiętać należy, że nie są to typowe lody, które pochłaniamy kiedy chcemy się ochłodzić. Są dobre raczej jako dodatek do wieczornej lektury czy co tam sobie robicie w chwilach słodkiego relaksu. Cena (ok. 6, w Carrefour ponoć niecałe 5 złotych) nie jest specjalnie wygórowana, powiedziałbym że akuratna.

Plusy:
+ Bardzo smaczne, naprawdę przypominające ciasteczka Oreo
+ Niewielkie opakowanie, wygląda jak... kartonik paluszków rybnych?
+ Ładnie zapakowane pojedyncze porcje smakołyku (srebrne saszetki z niebieskim logo)

Minusy:
- Dużo emulatorów, substancji spulchniających, lecytyny, węglanów, stabilizatorów...
- Delikatnym herbatnikiem można się pobrudzić, ale ja akurat lubię tą charakterystyczną, ciemną barwę na palcach po za długim trzymaniu ciastka (nie pytajcie...)
- Zauważyłem, że chce mi się po nich mocno pić

PS: Niedługo meczyk z Piastem. Po porażce z Estończykami, trener Rumak odmienił nieco wyjściową jedenastkę. Keita, Kownacki, Formella i Ubiparip w pierwszym składzie? PODOBA MI SIĘ TO!

czwartek, 17 lipca 2014

RECENZJA #31: Assassin's Creed IV: Black Flag (PS4)

Tak naprawdę dopiero zaczynam swoją (mam nadzieję długą i pełną niezapomnianych wrażeń) przygodę z konsolą więc, z powodu braku kompetencji porównawczej, nie będę się zbytnio wymądrzał. Gra dostarczyła mi kilkudziesięciu godzin świetnej rozgrywki, kto wie czy nawet nie najlepszej w wirtualnym świecie EVER! Może mam szczęście i od razu trafiłem na dzieło ponadprzeciętne? Najpewniej tak! Przyjrzyjmy się zatem wybranym elementom gry, która tym razem przenosi nas w wiek XVII (złota epoka piractwa), w sam środek brutalnej walki między zakonem legendarnych zabójców chroniących światowego porządku i żądnymi władzy, chciwymi Templariuszami, szukającymi mitycznego Obserwatorium. Czy to miejsce w ogóle istnieje?


Czy piaskownica jest wygodna Sir?
Prawdą jest, że świat jest przeogromny, a rzeczy którymi możemy się zająć jest mnóstwo (przynajmniej na pierwszy rzut oka). Początkowe godziny rozgrywki, kiedy musimy okradać autochtonów lub na bieżąco sprzedawać każdy woreczek cukru, żeby uciułać trochę grosza na lepsze pistolety czy kilka dymnych bomb, są zdecydowanie najprzyjemniejsze. W zaawansowanym stadium gry dochodzimy do momentu, w którym nie ma już na co przeznaczać gotówki, co jest jednym z głównych mankamentów gry. A można było wymyśleć liczniejsze udoskonalenia kryjówki czy inne alternatywne gadgety pozwalające poczuć się jak prawdziwy bogacz (dzieł sztuki jest mało, są lipne i tanie). Szkoda! Misje poboczne również szybko się kończą, co sprawia że po wypełnieniu wszystkich zleceń i znalezieniu artefaktów możemy jedynie podziwiać widoczki Wysp Kanaryjskich. Obecnie jestem na etapie odnajdywania ostatnich skrzyń i kolekcjonowania szant, zajmie mi to pewnie trochę czasu i będzie ostatnim wyzwaniem. Kwestią czasu jest zanim zdobędę brakujące trofea, poczytam skompletowany dziennik i odstawię grę na zawsze, bo nie ma żadnego sensu przechodzić jej ponownie. Zasadniczo też, mimo mnogości lokacji, większość jest praktycznie tak samo wyglądającymi wioseczkami (jedynie miasta takie jak Hawana, Nassau czy Kingston wyróżniają się planem urbanistycznym i ciekawą architekturą). Trzeba jednak przyznać, że kilka unikatowych scenerii (jak np. wielkie ruiny świątyni Majów czy liczne wodospady) nieraz potrafią zapierać dech w piersiach.


Kogo dziś zabijemy Sir?
Fabuła jest znośna, odrobinę przewidywalna, ale nawet nieco zaskakująca pod koniec (spodziewałem się szybszego finału, a tu nie - poganiali jeszcze nieco po wyspach). Trochę irytuje absolutny brak wpływu na wybory Edwarda Kenwey'a. Jesteśmy zmuszeni wypełniać założony przez autorów scenariusz, co kłóci się z otwartością świata, pozwala za to historii trzymać równe, dobre tempo i unikać nieścisłości. Cóż, coś za coś. Sam system walki prezentuje się bardzo soczyście, zarówno na lądzie, jak i na morzu (na początku plątałem sterowanie, które mocno różni się w zależności od tego czy poruszamy się pieszo, czy statkiem, ale szybko da się przyzwyczaić). Dużą przyjemność dostarczają ciche, skrytobójcze misje, polegające na powolnym eliminowaniu przeciwników, choć zdarzają się irytujące fragmenty, które trzeba powtarzać kilkukrotnie. Zdecydowanie nie polubiłem misji pościgowych, które przy intuicyjnym sterowaniu mogą dostarczyć negatywnych emocji (no gdzie się ku*wa wspinasz po tych beczkach, prosto masz biec!). Zasadniczo jednak autorom udało się znaleźć złoty środek między liczbą misji różnego typu w głównym wątku fabularnym i możliwościami wykonania ich na własny sposób co należy uznać za duży plus! Jako że gra ma tylko polskie napisy, a dialogi toczą się często w czasie rzeczywistym (podczas samego wykonywania zadań), ciężko się odpowiednio skupić i ułożyć wszystko w głowie. A ja uwielbiam mieć poczucie, że nic mnie nie mija. Ten aspekt możemy więc uznać za mały minus - czasem wokół nas dzieje się zbyt wiele.

Czy flota radzi sobie dobrze Sir?
W grze mamy kilka minigierek, na różnych, że się tak wyrażę, płaszczyznach rzeczywistości. Z jednej strony możemy swobodnie przemieszczać się po budynku korporacji Abstergo Entertainment i hakować komputery współpracowników, po czym dowodzimy flotą statków handlujących z całym znanym ówcześnie światem z poziomu kajuty kapitańskiej. Ta druga poboczna aktywność podoba mi się szczególnie, stała się rozrywką samą w sobie, pokaźnie zasilając trzos. Oprócz tego mamy również proste gry w tawernach (które nie są jednak niczym innowacyjnym), polowania z harpunem czy podwodne eksploracje wraków. W wolnej chwili muszę dokładniej przyjrzeć się treści odnalezionym manuskryptom, które tworzą zgrabne, kilkunastostronicowe opowiadanie. Jest więc co robić!


Czy będziemy mieli dzisiaj gości Sir?
Jako rzetelny recenzent chciałem podzielić się również wrażeniami na temat rozgrywki wieloosobowej. Niestety, okazało się, że muszę być abonentem PlayStation®Plus. Trochę to rozczarowujące, nie powiem, w dłuższej perspektywie muszę przemyśleć zakup abonamentu, choć nie widzę siebie grającego zbyt długo w sieci. Jeśli miałbym bawić się z kimś, to zdecydowanie preferuje drugiego pada. Takiego trybu rozrywki seria Assasin Creed nigdy nam nie zapewniła i (prawdopodobnie) nie zapewni, co mi akurat specjalnie nie przeszkadza (chociaż Unity zapowiadane jest na produkt wybitnie nastawiony na interakcję z innymi graczami). Póki co Forever alone!

Mimo, że (wydawać by się mogło) mam wiele zastrzeżeń co do Assasin Creed IV: Blag Flag, to jednak sama rozgrywka jest mdląco słodka i przyjemna! Mam wrażenie, że autorzy świadomie nie rozdrabniali się z niektórymi interakcjami z otoczeniem (nie musimy np. spać, jeść - ba! - nie mamy nawet możliwości wchodzenia do większości budynków, a zdrowie szybciutko nam się odnawia) na rzecz zogniskowania naszej uwagi na mięsistej, krwawej rozwałce. I nie mam im tego za złe. Nie wspomniałem o oprawie dźwiękowej, szanty śpiewane przez załogę acapella są klimatyczne i zróżnicowane, a co ważniejsze, możemy sami nakazać kamratom nucenie ulubionego przez nas motywu (wiecie, coś na kształt przednowoczesnej zmieniarki cd). Z totalnych szczegółów, podoba mi się duży zakres intensywności wibracji, który niezawodnie ostrzega nas przed zbliżającą się mielizną czy skałami (w ogóle DualShock4 z płytką dotykową sprawdza się wyśmienicie). Dużo marudziłem, ale z czystym sumieniem wystawiam ocenę 8/10!


wtorek, 15 lipca 2014

RECENZJA #30: Ja, inkwizytor. Głód i pragnienie - Jacek Piekara


Z prozą Jacka Piekary mam zawsze ten sam problem: niby nie ma tutaj zbytniej pieczołowitości w budowaniu świata, niby większość spostrzeżeń i myśli Mordimera Madderdina jest z tomu na tom powtarzana, a historie da się do pewnego stopnia przewidzieć. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż czyta się wyśmienicie. Kolejne cyniczne uwagi pod adresem maluczkich, przeplatane religijnym fanatyzmem niezmienne tworzą plastyczny, interesujący obraz głównego bohatera. To ten rodzaj fantastyki, gdzie główny bohater robi większość (jeśli nie całość) roboty!

Przeczytałem niemal wszystko z cyklu o Świętym Oficjum, ominąłem bodaj jedną z czterech pierwszych, inicjujących cykl, książek. Obecnie autor para się w odtwarzaniem przeszłości, swego rodzaju prequelowaniem opowieści i trzeba przyznać, wychodzi mu to całkiem zgrabnie. Z drugiego opowiadania dowiadujemy się [SPOILER] jak Mordimer poznaje Bliźniaków i komu zawdzięcza szybszą karierę w strukturach władzy [KONIEC SPOILERA]. Wybaczcie mi ten malutki wtręt, tak naprawdę niczego wielkiego nie zdradziłem...

Co mi się podoba? To, że dwa opowiadania zawarte w tomie (Wiewióreczka i tytułowe Głód i pragnienie) tradycyjnie kryją w sobie kilka odwołań do siebie nawzajem. Nawet średnio rozgarnięty czytelnik zdoła je wywąchać. Na tym jednak nie koniec - mamy również odwołania międzyopowiadaniowe i o dziwo, mimo że cykl czytałem dość dawno, co nie co pamiętam. Fajnie, fajnie, trzyma się wszystko zarówno kupy, jak i chronologii.

Troszkę niedopieszczone są sceny erotyczne. Kurcze, powtarza się ten motyw zsuwającej się z pośladków kołdry. Ileż można! Sceny łóżkowe muszą być bardziej unikatowe, choć miejscami są... słodkie? Mówię tutaj o dość ciepłych, uczuciowych dialogach.

Dużą rolę odgrywa przypadek, czasami autor pozwala Mordimerowi zachować się zbyt emocjonalnie (co później dostrzega i racjonalizuje sam główny bohater). Czasami szczwany, inkwizytorski nos zapomina zadać jakiegoś kluczowego pytania swojemu rozmówcy, bywa że dialogi wydają się zbyt... nowoczesne i luźne? Takie odnoszę wrażenie. Może to świadczyć o pewnych trudnościach z posklejaniem fabuły, zmęczeniu materiałem albo pójściu na skróty? Poza tym, o ile pierwsze opowiadanie nie traci tempa i trzyma nas w niepewności, o tyle drugie jest odrobinę rozlazłe. Nie chciałbym tutaj wysuwać pochopnych wniosków, ale czyżby było troszeczkę... wymęczone? Nie powiem, nadal dobrze się przy nim bawiłem, ale szybko sam rozwikłałem najważniejsze wątki i znudzony czekałem na finał.

Żeby zobrazować problem pewnej przewidywalności: kiedy autor opisuje nam piękną kobietę, wiemy że prędzej czy później (ale raczej prędzej) Mistrz Madderdin się z nią prześpi. To chyba nie powinno być normą, chcemy więcej opisów pięknych, niedostępnych kobiet i toruńskich pierniczków (ergo: ślepych uliczek i fałszywych tropów)!

Podsumowując: poziom został utrzymany, z kilkoma drobnymi zastrzeżeniami. Kim ja jednak jestem, żeby oceniać pisarzy, którzy hurtowo zapełniają sklepowe półki? Jako czytelnik wystawiam jednak szkolną czwórkę. Liczę, że kolejny tom Płomienia i Krzyża i wieńcząca cały cykl Czarna Śmierć wywindują historię na sam szczyt i wynagrodzą mi wszystkie drobne tarcia. Na koniec wspomnę tylko, że ilustracje Dominika Broniek są niezmiennie mistrzowskie, a co najważniejsze - dobrze współgrają z opisami tekstowymi. Rozminięcie tego typu traktuję bowiem jako największy cios w klimat powieści, tutaj jednak nie mamy do czynienia z niczym podobnym.

PS: Przygotowując się do napisania tej recenzji obejrzałem kilka wywiadów i wieczorków autorskich z pisarzami. Kurcze, toż to skarbiec złotych myśli. Mam dla Was smaczek z rozmowy w bibliotece w Klonowej z Andrzejem Sapkowskim [klik!]:

[Bibliotekarka/Nauczycielka]: Cały czas drążę ten temat... takiego życia... Czy ma Pan dużo przyjaciół?
[Andrzej Sapkowski]: Nie, myślę że nie. I dobrze. I może to i dobrze.
[B/N]: Dlaczego?
[A.S.]: Bo to powinny być diamenty. A nie można mieć beczki diamentów, wystarczy dziesięć. Jak ma się beczkę diamentów, to człowiek traci pojęcie i wartości. Po co mieć beczkę diamentów? Dziesięć diamentów, to jest wtedy... do naszyjniku!

poniedziałek, 14 lipca 2014

RECENZJA #29: Milka Naps Mix


Blog zapuszczony. Kolejny raz. Muszę Wam się jednak przyznać, że tracę do tego wszystkiego serce. Wszystko stoi w miejscu. Chciałem, żeby zaskoczyło, zyskało elegancki layout, przejrzysty podział na kategorie, lepszy poziom notek, ale gwiazdy nie sprzyjają bez blasku monet. Nawet kumpel, którego lata świetlne poprosiłem o zrobienie logo nadal się nie wywiązał. Nie mam jednak o to pretensji, każdy ma swoje sprawy i troski. Dycham więc jak zdechła ryba w ręczniku, ostatkiem sił podejmując decyzję - napiszę coś, jak Boga kocham napiszę. Mimo wszystko.

Lubię mówić o słodyczach. Jakoś tak się złożyło, że to chyba trzeci produkt Milki o którym wspominam. Szanowni Państwo, proszę o patronat i przesyłki partnerskie! Dzisiaj na warsztat bierzemy Milka Naps Mix. Przypomniałem sobie o pudełeczku w kształcie oktagonu niedawno. Był to jeden z prezentów na Dzień Dziecka, więc trochę się wyleżał, ale termin ważności nieprzekroczony. Zasadniczo planowałem uczynić z Milka Naps Mix prezencik dla Pani z dziekanatu, bo myślałem że wszystko ładnie i w porę mi pozałatwiała, ale nie było tak do końca różowo i mało brakowało, a nie zdawałbym licencjatu w pierwszym terminie. Nie żałuję więc tego, że resztki smakołyku leżą teraz przede mną i czekają na moje kubki smakowe. Wyglądam profesjonalnie: buteleczka wody do przepłukiwania gardła, poważna mina krytyka, lekko spuszczone okulary.

Zawartość miłego dla oka kartonika to 27 sztuk małych, cienkich (cieńszych niż zwykła czekolada) płytek o smaku orzechowym, truskawkowym, mlecznym i kremu kakaowego. 138 gram brutto. Całe szczęście, że doszukałem się informacji o liczbie czekoladek na pudełku, bo przyznam się szczerze, że po otwarciu przez głowę nie przeszła mi myśl o przeliczeniu zawartości. To jednak produkt niemiecki - wszystko jest skrupulatnie opisane. Łakoć z pewnością nie jest dostępna we wszystkich sklepach, tabele kaloryczne nie są przetłumaczone, mamy jedynie nalepkę ze składem w języku ojczystym  (jako sumienny recenzent muszę odnotować to po stronie minusów). Być może z czasem doczekamy się pełnej polskiej edycji, pieczołowicie już potłumaczonej - Internet na razie jednak o tym milczy. Jeśli chodzi o cenę, do waha się w zależności od sklepu i jest to ok. 10 złotych, aczkolwiek w sklepach internetowych znalazłem ofertę po 5,90 (bez kosztów wysyłki rzecz jasna). Pora na degustację!

Czekoladka zielona - Haselnuss
Smaczna, bardzo słodka, kawałki orzeszków są naprawdę małe, nie wystają poza bryłę czekoladki. Drobinki wchodzą jednak w zęby trzonowe, tworząc upierdliwą masę, ale może to ja powinienem zrobić przegląd dentystyczny?

Czekoladka czerwona - Erdbeer
Zabójczo smaczna, łudząco podobna do nadziewanej, truskawkowej Milki, z tymże mamy mniej nadzienia, co mi osobiście bardzo odpowiada. Przy naciskaniu trzonowcami mamy ten charakterystyczny, odrobinę musujący smaczek, wiecie o co chodzi!

Czekoladka brązowa - Crème au Cacao
Opakowanie sugeruje, że będzie to gorzka czekolada i rzeczywiście - taki smak wysuwa się na drugim, może nawet trzecim planie, przy przełykaniu śliny. Pamiętacie nadzienie w wielkanocnych jajkach Milki? O właśnie!

Czekoladka niebieska - Alpenmilch
Najbardziej bezpłciowa. No niby delikatna i mocno zbliżona smakiem do klasycznej Milki, ale najlepiej smakuje odpowiednio wychłodzona, wolno cyckana. Da się zjeść oczywiście, nie wyrzucajcie!

Podsumowując: fajne na prezencik jak macie pustkę w portfelu, fajne do poszpanowania przed kolegami z pracy, ale uwaga, mogą się upomnieć o poczęstunek. Co tu dużo mówić, daję piątkę z minusem za bezpłciowość niebieskiego sukinsyna! Gender, wszędzie gender!

Plusy:
+ Ładne opakowanie (zarówno całości, jak i poszczególnych 27 elementów)
+ Mieszanka... a więc coś ciekawszego niż jednorodność? (analogia sypialniana)
+ Można sobie ładnie racjonować porcje (zalecana to 5 czekoladek na raz)
+ Wygodne otwieranie czekoladek (czerwony paseczek do pociągnięcia)

Minusy:
- Napisy po niemiecku, gdzie dubbing? :C
- Relatywnie trudno dostępny stuff (proście o podwójnie wysmażoną, może zadziała...)
- Losowa zawartość (dla niektórych dużym problemem może być to, że było więcej brązowych niż czerwonych!)

Życie to nie rurki z kremem, ciągle Kękę sam!
Stąd życie z osiedlem, stąd picie z osiedlem,
stąd bycie z osiedlem, stąd szczery rap!
                                              ~KęKę, Zostaję

piątek, 27 czerwca 2014

OPINIA #8: Brazylia 2014 - ekspert typuje 2


Pora na rachunek sumienia. Dobrze, że nie obstawiam wyników u bukmachera, bo więcej bym stracił niż zyskał. Zanalizujmy więc jak (nie)trafne okazały się moje typy (teraz widzę, że patrzenie przez pryzmat mundialu w RPA i Niemczech okazało się główną przyczyną pewnego skrzywienia, a przecież nawet 4 lata to piłkarski kosmos! Trzeba było skupić się bardziej na eliminacjach do turnieju finałowego).

Grupa A
Zaczyna się dobrze, wszystko trafione, co do joty. Meksykowi nie udało się co prawda wysoko wygrać z Kamerunem, ale wszystko przez show sędziego i dwa nieuznane gole. Wyczułem jednak pogrom drużyny z Afryki, egzekutorem okazała się jednak Chorwacja. Brazylia stabilnie, bez magii. Jeśli chodzi o kluczowe rozstrzygnięcia mamy więc 100% trafności!

Grupa B
O kurczę... Byłem przekonany, że wygrana Holandii nad Hiszpanią będzie niezbyt wysoka, a tu proszę - 5:1! Mecz ustawił całą grupę, autochtoni z półwyspu Iberyjskiego już się nie podnieśli. Chile zmontowało całkiem nieźle wybieganą, niziutką ekipę. Australijczycy poradzili sobie lepiej niż przypuszczałem i strzelili aż 3 bramki! Satysfakcję przynoszą mi prawidłowo przepowiedziane kłopoty ustępujących mistrzów. Kluczowe rozstrzygnięcia - 50% trafności.

Grupa C
Totalnie się skompromitowałem, uznałem że Kolumbia nie jest wstanie niczego osiągnąć, a tutaj proszę - pierwsze miejsce w grupie! Okazało się, że było wręcz odwrotnie niż sugerowałem - Kolumbia nie gra nadzwyczaj widowiskowo (choć miło się ich ogląda), ale skutecznie. W Japonii Kagawa poniżej oczekiwań, Honda waleczny mimo niedawnych kłopotów zdrowotnych. Pociesza mnie fakt, że słusznie postawiłem na Grecję, która wychodzi z drugiego miejsca - dokładnie tak jak obstawiałem. Kluczowe rozstrzygnięcia - 25% trafności...

Grupa D
No nie! Tego już za wiele! Kostaryka na pierwszym miejscu w grupie śmierci? Naprawdę niewielu stawiało na to pieniądze przed Mundialem, a jednak. To nie te czasy, kiedy Niemcy rozjeżdżali malutki kraj rzucony na styk kontynentów, między Morze Karaibskiego i Ocean Spokojny, jak walec w meczu otwarcia. To nie te czasy, kiedy Bartosz Bosacki był lepszym strzelcem w reprezentacji niż Messi (2 gole, właśnie z Kostaryką). Ludzie, przecież tam gra Junior Diaz, były wiślak! Źle kryty Joel Campbell to jednak spore zagrożenie... Stawiałem Urugwaj w roli faworyta, okazało się, że awansowali w niemałych męczarniach (i pogryzieniach), z drugiego miejsca. Dwie europejskie potęgi jadą do domu? Niewyobrażalne! Kluczowe rozstrzygnięcia - 0% trafności.

Grupa E
Trafiłem zarówno w lidera, jak i najbardziej poturbowanego spadkowicza - Honduras (Carlo Costly - onegdaj GKS Bełchatów - strzelił jedyną bramkę dla Honduran!). Pozytywnie zaskoczyła mnie Szwajcaria, zwyżka formy Shaqiri'ego - nic więcej. Dostaną w dupcię w 1/8. Prawiłem, że ważna będzie dyspozycja Antonio Valencii - to prawda, napastnik zmarnował sporo wyśmienitych sytuacji. Przeraża mnie umiejętność dobrego odnalezienia się w polu karnym, przyjęcia górnej piłki, po czym koncertowego spieprzenia finalnego dotknięcia. Kluczowe rozstrzygnięcia - 50% trafności.

Grupa F
Powinienem dostać kocówę - w poprzednim poście napisałem Irak zamiast Iran. Cóż, trochę żenujące, teoretycznie należy mi się -100% trafności... Irańczycy, według trenera najprzystojniejsza drużyna mistrzostw, naprawdę świetnie zagrali z Argentyną, zyskali moją sympatię! Tylko ten Messi, Messi. Co by o nim nie mówić, robi różnicę. Nie zaskoczyła mnie słaba postawa Bośni i Hercegowiny, nie przywykli do gry z tak egzotycznymi rywalami. Nigeria zagrała oszczędnie, ekonomicznie, długimi fragmentami jak jeździec bez taktyki i głowy. Uwaga - 100% trafności w kluczowych rozstrzygnięciach!

Grupa G
Prochu nie wymyśliłem, Niemcy gromią. Rozczarowała Portugalia, co też zdarza się stosunkowo często, może to i lepiej dla kolan Ronaldo. USA jest tak nieprzekonujące, że nie wiem jakim cudem pobili rekord oglądalności piłki nożnej (niektóre media podawały zmanipulowaną, bzdurną informację, że rekord Super Bowl został pobity, jasne...). Ghana grała ładnie, remis 2:2 ze zwycięzcami grupy musi robić wrażenie (dowieźcie im jeszcze ze 3 miliony w gotówce). Odszczekuję fragment o Alejandro Bedoya. To leszcz. Z amerykanów podobał mi się czarnoskóry suchoklates, dynamiczny skrzydłowy Beasley. Uwaga na napakowanego z dredami - jest niebezpieczny dla swojej drużyny... Tylko 25% trafności w kluczowych rozstrzygnięciach.

Grupa H
Ale się porobiło! Stawiałem Belgów na drugiej pozycji, wyszli z pierwszej. Mówiłem o Rosjanach jako kolekcjonerach punktów na słabych ekipach - jadą do domu (i Fabio Capello nie ulepi biczu z gówna). Algierczycy mieli być chłopcami do bicia, a są kiepskim, ale kolektywem - grają w 1/8. Koreańczyków widziałem na trzeciej pozycji, skończyli na czwartej (cholera, przecież tylu ich gra w tej Bundeslidze!). Jestem fatalnym hazardzistom i obstawiaczem, gdzie moje szczęście w miłości? Kluczowe rozstrzygnięcia - 0% (słownie: ZERO PROCENT) trafności...

Okazało się, że nie tak łatwo przewidzieć prawidłową kolejność drużyn w grupach. Wyliczając procent umieszczenia wszystkich drużyn na prawidłowych pozycjach (nazwijmy to trafnością absolutną), okazało się, że mój współczynnik trafności wyniósł mniej więcej 44 %. Udało mi się jednak wytypować 10 na 16 drużyn, które z grup wyszły, co daje nam blisko 63% trafności awansu na otarcie łez. Teraz zabawa będzie o wiele trudniejsza. Bez zbędnej gadaniny - podaję swoje wyssane z palca typy (bez podawania konkretnych wyników bramkowych, nie chcę się znowu ośmieszyć)!

1/8 finału
Brazylia pokonuje Chile. Ciężki mecz, pełen walki, przeważy rola gospodarza i wzrost.
Kolumbia pokonuje Urugwaj. Minimalnie, ale jednak są na fali, w lepszej dyspozycji.
Holandia pokonuje Meksyk. Z niemałym trudem, okupując to kartkami i kontuzjami.
Kostaryka pokonuje Grecję. Możliwe nawet, że po karnych. Samaras słodki i nieskuteczny.
Francja pokonuje Nigerię. Stosunkowo łatwo, ale nie do zera. Kilka błędów sędziowskich.
Niemcy pokonują Algierię. Bardzo, bardzo łatwo. Miro samodzielnym liderem tabeli strzelców wszechczasów.
Argentyna pokonuje Szwajcarię. Choć ci drudzy łatwo skóry nie sprzedadzą, sklecą parę efektownych akcji.
Belgia pokonuje USA. Bez większych trudności , różnicą przynajmniej 2 bramek.

1/4 finału
Brazylia pokonuje Kolumbię. Starzy znajomi, zadecyduje doświadczenie i finezja.
Holandia pokonuje Kostarykę. Doświadczenie Oranje to miażdżąca przewaga.
Niemcy pokonują Francję. W dogrywce rozwiąże się worek z bramkami.
Argentyna pokonuje Belgię. Niestety, Thibaut Courtois wszystkiego nie wyciągnie.

1/2 finału
Holandia pokonuje Argentynę. Jednak Europejczycy na tym mundialu potrafią ogrywać Latynosów.
Brazylia pokonuje Niemców. Brzmi to jak żart, ale cyborgom musi w końcu coś nie wyjść. Nie wiem dlaczego tak mocno wierzę w średniawą ekipę Scolariego...

Mały finał
Niemcy pokonują Argentynę. Rozbici Argentyńczycy nie są w stanie odbudować się psychicznie, powtórka meczu z ubiegłych mistrzostw. Niemcy mają wprawę w grze o trzecie miejsce. Joachim Löw zostaje na stanowisku trenera.

Wielki Finał
Holandia pokonuje Brazylię. Sensacyjne mistrzostwo, odmłodzony skład sprawia niespodziankę, ale czy można o niej mówić, skoro Brazylijczycy doczłapali cudem do finału?

Kurczę, powiało trochę etnocentryzmem, ale w końcu w drugiej rundzie gra 6 drużyn z Europy, 5 z Ameryki Południowej, 3 z Ameryki Północnej (choć mentalnie Meksyk i Kostaryka to raczej Brudne Południe) i 2 z Afryki. Coś czuję, że wszystko ostatecznie rozwiąże się na korzyść kolonizatorów (wykorzystałem rachunek prawdopodobieństwa, rachunek różniczkowy i trójdzielną analizę korelacyjną mieszanki trawy, wilgotności powietrza i średnich temperatur na poszczególnych stadionach). Nie no żartuję, nie wierz we wszystko co przeczytasz w Internecie - posłużyłem się intuicją.

PS: Żeby przyjrzeć się poprzedniemu postowi o Mundialu - klik!

PS2: Jak już poświeciłeś czas na przeczytanie tego tasiemca, to podreperuj statystyki i zostaw mi jakiś sensowny, merytoryczny, polemiczny, błyskotliwy (niepotrzebne skreślić) komentarz! To tylko 3 minuty! :)


Ilustracja pochodzi z: www.fifa.com

sobota, 21 czerwca 2014

RECENZJA #28: Wilk z Wall Street


Nadrabiania zaległości filmowych ciąg dalszy. Dzisiaj spędziłem blisko trzy godziny przy Wilku z Wall Street (dodając czas buforowania wyjdzie pewnie troszkę więcej...). I wiecie co? Mocno mieszane uczucia.

Przeczuwałem, a raczej wiedziałem, czego możemy się po filmie spodziewać. Niemal od początku do końca. Do tego stopnia, że oglądając scenę z długopisem, byłem pewien, że w odpowiednim czasie reżyser nam o niej przypomni. Wszystko było do bólu przewidywalne, rozstanie z Teresą, kolejny udany przekręt, palący się grunt pod stopami, imbecylizm towarzyszy głównego bohatera (głównie Donniego Azoffa) czy spóźniony zapłon przeterminowanych leków, co w konsekwencji oznacza palenie się gruntu już nie tylko pod stopami, ale i pod tyłkiem. Klasyczna historia od żółtodzioba do Grubej Ryby i z powrotem płotki, ale już z większym bagażem doświadczeń i po latach epickiego melanżu #zazdrość. Rozumiem i akceptuję to, ale nie ma żadnego, absolutnie żadnego zaskoczenia. Pobłażany agent FBI, (jeżdżący na co dzień metrem, w którym pocą mu się jajka) wygrywa, odbiera Belfortowi właściwie wszystko. Naomi Lapaglia odchodzi od męża i zabiera dzieci, kiedy po kieszeniach zaczyna hulać wiatr. I nie mówcie, że to spoiler, bo też się tego spodziewaliście.

Oczywiście podoba mi się kreacja głównego bohatera, niektóre speeche motywacyjne są naprawdę grube, ale dużo przyjemniej oglądało mi się etap rozkręcania firmy, mozolną drogę gołodupca na szczyt (początek Stratton Oakmont, pierwsze transakcje na śmieciowych akcjach). Później wszystko zasłaniają koks, dziwki i sprośne dowcipy o dziwkach. Jasne, fajnie sobie pooglądać (pewnie jeszcze fajniej byłoby poru... eee... podotykać), ale ginie gdzieś geniusz młodego maklera, który zmienia się w ćpuna i imprezowicza. Robi się słodko-kwaśno, miejscami dramatycznie. Znamienny jest moment wparowania federalnych w momencie kręcenia reklamy.

Zdaje mi się, że dostrzegam pewne ukryte przesłanie opowieści. Pod płaszczykiem wielkich możliwości i nieskrępowanego zarobku kryje się pewien haczyk. Jeśli nie jesteś przystosowany do wyższych standardów życia, woda sodowa szybko uderzy ci do głowy i w trymiga wrócisz na swoje miejsce, do śmieciarzy takich jak ty. Fikcja mobilności społecznej? Ułuda ruchliwości pionowej? Uczyń pokój ze swoim pochodzeniem, jak mawiał bodajże Pierre Bourdieu.

To prawda, że sędziwy Martin Scorsese świetnie czuje się w filmach biograficznych, mistrzowsko odwzorowuje klimat dawnych lat i umie szafować niewymuszonym humorem. Obraz był nominowany do Oscara w pięciu kategoriach i otrzymał kilka cennych statuetek dla najlepszego aktora pierwszoplanowego (podkreślmy jednak, że nie był to Oscar, sorry Leonardo, not yet...), moja opinia bardzo, bardzo niewiele znaczy, ale powiem to głośno: nie rozumiem fenomenu filmu. Czas, który z nim spędziłem, nie był stracony, ale chyba można było go lepiej spożytkować. Mocne trzy plus, next please!

PS: Doceniam drobną zabawę konwencją (poznajemy głównego bohatera w momencie największej fali sukcesów) i miejscami ciekawą formę narracji, w której Jordan mówi bezpośrednio do nas. To jednak ciut za mało na czwórkę.

PS2: Nauczyłem się nowego czasownika: to rat - donosić, denuncjować. A wydaje się takie oczywiste, co!?

Rozwiążcie problemy bogacąc się!
                                               ~Jordan Belfort

czwartek, 19 czerwca 2014

RECENZJA #27: Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie


Miałem zamiar zabrać poznaną niedawno duperkę do kina, ażeby wspólnie obejrzeć Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie, ale coś tam jej się chyba odwidziało w postrzeganiu mojej osoby, w sumie to nie wiem nawet co, ale chrzanić. Początkowo chciałem pójść zatem sam, ale okazało się, że film jest już łatwo dostępny w internetach. To co się będę wykosztowywał na jakieś bilety, przecież płacę za stałe łącze, do cholery!

Przyznam szczerze, że zaintrygowała mnie krótka videorecenzja Jakuba Dębskiego (klik!) na temat omawianego tutaj obrazu i bardzo chciałem skonfrontować nasze opinie. W końcu ciepło wspominam szaloną komedię Ted, więc tym bardziej nurtowało mnie, co tam Seth MacFarlane ciekawego wysmażył. Dem był raczej rozczarowany, ja wręcz przeciwnie, potrzebowałem czegoś lekkiego i głupawego (chyba nie jestem zbyt wymagającym widzem...).

Racją jest, że poszczególne wątki humorystyczne nie stanowią głównej osi fabularnej całej historii, ale nie wydają się doklejane całkowicie na siłę. Szybko dałem się wciągnąć w absurdalny świat, w którym niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku, a przyjaciele głównego bohatera to szewc-prawiczek umawiający się z lokalną kurtyzaną chcącą zachować czystość przedmałżeńską (Sarah Silverman wzorowo odegrała rolę tępej, egzaltowanej prostytutki). Miłośnicy rasistowsko-etnicznych żartów, seksistowskich przytyków i dowcipów o końskim gównie będą w siódmym niebie. Kpi się z polityki, religii, nadmiernego przywiązywania do statusu społecznego. Całkiem nieźle ma się też humor sytuacyjny, choćby początek całej historii i pierwszy, niedoszły pojedynek Alberta.

W pewnym momencie historia staje się niemal klasyczną komedią romantyczną i tutaj mogę zgodzić się z Demem - zabrakło jakiejś większej zabawy konwencją. Prośba o niezabijanie Anny, a jedynie przestrzelenie kończyny to jednak odrobinę za mało. Niemniej jednak reżyser znany jest z tego, że lubi kończyć obrazy pozytywną emocją.

Moje skrzywienie socjologiczne sięga zenitu, śmiałem się do rozpuku analizując fetyszyzacje ról bandytów i drobnych kupców. Śmiałem się do rozpuku przy odkrywaniu subtelnych nawiązań do obecnego stanu amerykańskiego społeczeństwa (pragmatyzm, wyrachowanie przy doborze partnera, brutalizacja i infantylizacja życia itd.). Wreszcie, śmiałem się do rozpuku przy scenach z Indianami. Wypisz wymaluj społeczeństwo ryzyka, jak u Ulricha Becka. Socjologia czyha wszędzie...

Podsumowując: polecam film wszystkim, których śmieszy Family Guy, American Dad! (MacFarlane poważnie maczał paluchy w obydwóch), The Simpsons czy South Park. Momenty dzikiego śmiechu będziecie przeplatać chwilami zażenowania. Solidna czwóra, idealne dziełko do bezmyślnego pochrupania popcornu! Charlize Theron do twarzy zarówno w koronie, jak i w kowbojskim kapeluszu!

PS: Chyba przyjmiemy nową taktykę blogowania i notki będą pojawiać się częściej. Będzie ich więcej, a same posty przyjmą formę spontanicznych, krótkich opinii, luźno powiązanych z życiem prywatnym. Wydaje mi się to korzystne zarówno dla odbiorcy, jak i dla nadawcy komunikatu. Przyda nam się trochę improwizacji :)

-You are late!
-For what?
-Fair enough...