Nadrabiania zaległości filmowych
ciąg dalszy. Dzisiaj spędziłem blisko trzy godziny przy Wilku z Wall Street (dodając czas buforowania wyjdzie pewnie
troszkę więcej...). I wiecie co? Mocno mieszane uczucia.
Przeczuwałem, a raczej
wiedziałem, czego możemy się po filmie spodziewać. Niemal od początku do końca.
Do tego stopnia, że oglądając scenę z długopisem, byłem pewien, że w
odpowiednim czasie reżyser nam o niej przypomni. Wszystko było do bólu
przewidywalne, rozstanie z Teresą, kolejny
udany przekręt, palący się grunt pod stopami, imbecylizm towarzyszy głównego
bohatera (głównie Donniego Azoffa)
czy spóźniony zapłon przeterminowanych leków, co w konsekwencji oznacza palenie
się gruntu już nie tylko pod stopami, ale i pod tyłkiem. Klasyczna historia od
żółtodzioba do Grubej Ryby i z powrotem płotki, ale już z większym bagażem
doświadczeń i po latach epickiego melanżu #zazdrość. Rozumiem i akceptuję to, ale nie ma
żadnego, absolutnie żadnego zaskoczenia. Pobłażany agent FBI, (jeżdżący na co
dzień metrem, w którym pocą mu się jajka) wygrywa, odbiera Belfortowi właściwie wszystko. Naomi
Lapaglia odchodzi od męża i zabiera dzieci, kiedy po kieszeniach zaczyna hulać wiatr. I nie mówcie, że to spoiler, bo też się tego spodziewaliście.
Oczywiście podoba mi się kreacja
głównego bohatera, niektóre speeche
motywacyjne są naprawdę grube, ale dużo przyjemniej oglądało mi się etap
rozkręcania firmy, mozolną drogę gołodupca na szczyt (początek Stratton Oakmont, pierwsze transakcje na
śmieciowych akcjach). Później wszystko zasłaniają koks, dziwki i sprośne
dowcipy o dziwkach. Jasne, fajnie sobie pooglądać (pewnie jeszcze fajniej
byłoby poru... eee... podotykać), ale ginie gdzieś geniusz młodego maklera,
który zmienia się w ćpuna i imprezowicza. Robi się słodko-kwaśno, miejscami
dramatycznie. Znamienny jest moment wparowania federalnych w momencie kręcenia
reklamy.
Zdaje mi się, że dostrzegam pewne
ukryte przesłanie opowieści. Pod płaszczykiem wielkich możliwości i
nieskrępowanego zarobku kryje się pewien haczyk. Jeśli nie jesteś przystosowany
do wyższych standardów życia, woda sodowa szybko uderzy ci do głowy i w trymiga
wrócisz na swoje miejsce, do śmieciarzy takich jak ty. Fikcja mobilności
społecznej? Ułuda ruchliwości pionowej? Uczyń
pokój ze swoim pochodzeniem, jak mawiał bodajże Pierre Bourdieu.
To prawda, że sędziwy Martin Scorsese świetnie czuje się w
filmach biograficznych, mistrzowsko odwzorowuje klimat dawnych lat i umie szafować niewymuszonym humorem. Obraz był nominowany do Oscara w pięciu kategoriach i otrzymał kilka cennych statuetek dla
najlepszego aktora pierwszoplanowego (podkreślmy jednak, że nie był to Oscar, sorry Leonardo, not yet...), moja opinia bardzo, bardzo niewiele
znaczy, ale powiem to głośno: nie rozumiem fenomenu filmu. Czas, który z nim
spędziłem, nie był stracony, ale chyba można było go lepiej spożytkować. Mocne trzy
plus, next please!
PS: Doceniam drobną zabawę
konwencją (poznajemy głównego bohatera w momencie największej fali sukcesów) i
miejscami ciekawą formę narracji, w której Jordan
mówi bezpośrednio do nas. To jednak ciut za mało na czwórkę.
PS2: Nauczyłem się nowego czasownika:
to rat - donosić, denuncjować. A
wydaje się takie oczywiste, co!?
Rozwiążcie problemy bogacąc się!
~Jordan Belfort
Ilustracja pochodzi z: http://www.kinówki.pl/wilk-z-wall-street-the-wolf-of-wall-street-2013/