środa, 27 kwietnia 2016

TRIP #4: Turystyki konferencyjnej ciąg dalszy...

-Strzała utkwiła mi już w krtani, przerwałem hejnał,
ale jeszcze Wam trochę pomacham, okej?

Straszna posucha na blogu, co? Okropna sprawa, a obawiam się, że nic z tym nie zrobimy. Nie będzie w tym miesiącu opowiadania, nie będzie ulubieńców kwietnia, niczego nie będzie. Jestem chory, mam złamane serduszko i kupę roboty na dziś. Najgorsze jest to, że jeśli szybciutko nie wezmę się w garść, to ta robota będzie na wczoraj, więc staram się jak mogę. Jak mam bronić, kiedy ich jest więcej? Ninja defuse!?

Studenciaki przygotowują notatki na konferencje
w swoim naturalnym środowisku.

W zeszłym tygodniu byliśmy sobie z kolegą w Krakowie, na Kongresie Młodej Socjologii. Wyjazd wypadł całkiem przyzwoicie, miałem dwa momenty, w których coś tam mogłem poopowiadać i później zebrać za to łup w postaci zaświadczonek. Wreszcie mówiłem o grach wideo. Taki ze mnie… poważny badacz dziedziny! Pierwszy raz uczestniczyłem także w pokongresowym afterparty, co było zasługą niejakiej Magdy, świetnej animatorki, notabene byłej studentki z Poznania, członkini Koła Studentów UJ, które odpowiadało za organizację imprezy naukowej. Fajno było. W sumie, nie pamiętam czy kiedykolwiek udało mi się wyżłopać 8 piw za 12 złotych. Jak zawsze drugi dzień okazał się trudny i niestety należało solidnie odkaszlnąć nad muszlą, żeby poczuć się jak młody bóg.

-Na gwoździe i ciernie, kto to tak Królowi spie*dolił!?

Hostele to są jednak śmieszne miejsca. Można tu spotkać zarówno Gruzina opowiadającego o sycących serach z jego ojczyzny, jak i niepodnoszącego się z wyra młodzieńca w sportowej koszulce, który uważa, że najlepszym miejscem do chowania rzeczy osobistych jest własne obuwie. Normalnie, melanż. Dosłownie i w przenośni. Na szczęście, większość czasu byliśmy jedynymi rezydentami naszego dziesięcioosobowego pokoju.

A z wnętrza kopalni zdjęć nie będzie!
Nie robiłem, a nawet jakbym robił, to bym nie pokazał, bo za wejście
zbyt słono się płaci. Poza tym, foty z undergroundu wyszłyby słabo.

Zwiedzili my Wieliczkę, Wawel (tylko tereny niebiletowane), kawałek dzielnicy żydowskiej Kazimierz i Muzeum Lotnictwa Polskiego. Dlaczego ten ostatni punkt pojawił się w naszym schedule? Nie wiem, trzeba by zapytać mojego towarzysza. Ja w muzeum czułem się jak dziecko, które znudzone ogląda wciąż te same zabawki i pyta kiedy pójdziemy do domu. Śmigłowiec, samolot, szybowiec, zieeeew. Chociaż przyznać trzeba, że zbiór eksponatów to mają centusie całkiem pokaźny, choć niewesoło ogarnia się go z wiórem w gardle.

No to jak mam się wznieść poza bryłę? :C
Polska myśl technologiczna - ubytki wypełniamy papierem!
Na przekór nie wrzucę Wam żadnej fotki samolotów,
tylko jakieś wojskowe ciężarówki, o!

Siedzę tak sobie w szlafroku, dopijam ciepły Fervex i zastanawiam się co ja właściwie chcę robić i robię ze swoim życiem. Konstatacje nie są zbyt optymistyczne. Dobranoc Państwu, bo jeszcze zacznę uprawiać jakiś emocjonalny ekshibicjonizm

Moja jedyna Druga Połówka </3

niedziela, 17 kwietnia 2016

RECENZJA #135: Assassin's Creed Chronicles (PS4)


Nie wiem co ze mną nie tak. Coraz rzadziej mam ochotę sumiennie przechodzić gierki, coraz rzadziej podobają mi się produkcje typu AAA. Patrzę na swój stosik wstydu. Zaledwie kilka godzin w Fallout 4, Just Cause 3 rzucone w kąt, niedomknięta historia z Batman Arkham Knight (choć tam zostało tylko spranie szmacianej mordy Stracha na Wróble), wyjątkowa niechęć do eksploracji w otwartym świecie LEGO Hobbit. A dwa dni temu kupiłem sobie Dark Souls III. Chciałem spróbować czegoś hardcorowego od studia From Software. I co? Przeszedłem pierwszego bossa, ale nie mogę rozwalić jakiegoś szybkiego chudzielca przy Kapliczce Zjednoczenia. Spotykamy go po jakichś… 20-30 minutach gry. Dramat, jak mówią koledzy po zje^aniu akcji w Counter-Strike Global Offensive. D-R-A-M-A-T.

Assasin’s Creed China

Aż tu przychodzi taka mała gierka jak Assasin’s Creed Chronicles (trylogia opowiadająca o przygodach asasynów w Chinach, Indiach i Rosji). Grafika rodem z urządzeń mobilnych. Liniowe poziomy. Bardzo ograniczony repertuar zachowań awatara. Momentami irytujące etapy (szczególnie gonienie templariuszów w Assasin’s Creed India). Wadliwe skrypty (szczególnie w… Assasin’s Creed India). Miejscami irytująca i upierdliwa rozrywka (tutaj prym wiodą absurdalne fragmenty poziomów z czołgiem w Assasin’s Creed Russia). A bawiłem się wyśmienicie i przeszedłem trzy części z ochotą, wciśnięty w kanapę. Jarałem się jak pochodnia! Za niecałą stówę, co na konsoli najnowszej generacji nie jest ceną wygórowaną. Gra dostępna również na Xbox ONE, PS Vita i PC.

Assasin’s Creed India

Gameplay przypomina inną grę, o której pisałem: CounterSpy (zabawne, że recenzowałem ją niemal dokładnie rok temu). Podobnie jak tu, oprawa graficzna nie wyciska siódmych potów z bebechów mojego metalowego potwora, ale nie sposób odmówić jej klimatycznego minimalizmu. Fascynujące jest także to, że w Chronicles w dużym stopniu decydujemy o swoim stylu gry. Możemy nie zabijać NIKOGO z postronnych, koncentrując się na grubych rybach, przemykając między kryjówkami, ogłuszając przeciwników lub rozpływać się w bombach dymnych. Rozgrywka zmienia się wtedy w bezlitosną grę logiczną, w której do znudzenia przyglądamy się ścieżkom patrolowym żołnierzy, żeby wybrać odpowiedni moment do przemknięcia przez lokacje bez zaalarmowania niemilców. Zniechęca tylko to, że bycie cieniem jest najwyżej punktowane, a nie każdy chce odmawiać sobie przyjemności zanurzania ostrza w gardziołkach przeciwnika. Ponadto, w AC India i Russia oprócz kampanii są jakieś pokoje wyzwań, ale niespecjalnie miałem motywację do tych szalonych zadań pod presją czasu.

Assasin’s Creed Russia

Tak czy inaczej, polecam. Lubię gry, które są w miarę proste do przejścia, ale trudne do wymaksowania, bo przypadną do gustu każdemu graczowi, niezależnie od poziomu zaawansowania. Pierdol się Dark Souls. Fabuła opowiedziana na komiksowych planszach, nienachalne splecenie losów bohaterów z trzech części (szczególnie widać to w przypadku Shao Jun i Nikołaja Orłowa), mocno taktyczna rozrywka i drobne niuanse w każdej części (zabawy z prądem, snajperką i wyciągarką w ostatniej!) nie pozwoliły mi się nudzić. Ale nie każdy lubi takie platformowo-zręcznościowe zagadki w 2.5 D. Ja lubię, dlatego daję mocne 7/10. Ocenka tylko ciut na wyrost.

PS: Jak myślicie, czy fraza Assasin’s Creed Chronicles pojawiła się odpowiednio często, żeby zadowolić robocika z wyszukiwarki analizującego ściany tekstu? :v

Chowam za wami ten przeklęty strach,
Chowam za wami zwykły żal po stracie.
Współczucie, poczucie, że żaden z was
Nigdy mnie nie zobaczy, kiedy płaczę!
~Quebonafide, Czarne okulary

Obrazy pochodzą z: klikklik i klik!

piątek, 8 kwietnia 2016

Ulubieńcy marca! [2016]

Ahoj, internauto!

Nowy miesiąc oznacza nowych ulubieńców, chociaż przyznaję, że zawsze ciężko mi zdążyć z konkretną notką na czas. Myślę jednak, że pierwszy tydzień kwietnia to nadal akceptowalny termin na publikację tego typu treści. Zaczynajmy!

Aha, zapomniałbym, wreszcie połączyłem swoje konto Google+ z bloggerem, co oznacza, że możecie mnie teraz dużo łatwiej obserwować, żeby być na bieżąco z nowymi postami. Zachęcam do dołączenia do Wiernych Rycerzy Kultura & Fetysze przy pomocy gadgetu, który znajdziecie w pasku po prawej. Nie piszcie mi tylko obs/obs, bo aż tak smutnym, zdesperowanym panem nie jestem… Ale jeśli czytasz i lubisz, i twórcę szanujesz, kliknij, żeby sam się nie bawił w tej internetowej piaskownicy! A jeśli spodoba mi się u Ciebie, to i tak prawdopodobnie zostanę na dłużej ;]


#JEDZONKO
W marcu wspominałem Wam o bardzo dobrej śliwce w czekoladzie LUXIMO (klik!), ale chyba najlepszą rzeczą, którą ostatnio polubiłem jest owsianka z dodatkami. Prawdę mówiąc, nie poznałem jeszcze zbyt wielu konfiguracji tego specjału, ale cynamon, banan i jabłko sprawdzają się niczego sobie. Trochę jest z tym tzw. dryndania w garach, ale posiłek jest zdrowy i sycący. O tej opcji śniadaniowej przypomniała mi Dziewucha, która ostatnio bawi się w jakieś… zdrowe diety? Pamiętam, raz się nawet trochę zapowietrzyła, bo nie chciałem myć przypalonego garnka i uciekłem do drugiego pokoju, ale… trzeba było pamiętać o mieszaniu Bejbe! ;*


#KSIĄŻKA
Cholerka, przyznać muszę, że mało ostatnio czytam dla czystej przyjemności. I obawiam się, że ten stan może się trochę utrzymać, zważywszy na liczbę kwietniowych obowiązków na uczelni. Cóż, tych, którzy jeszcze nie czytali recenzji Judasza autorstwa Tosca Lee, zapraszam do nadrobienia zaległości (klik!). To była zdecydowanie odpowiednia lektura przed Triduum Paschalnym!


#FILM
Taki jeden znajomek (MuZyK), znając moją tradycyjno-kościelną orientację życiową, pół żartem, pół serio wspomniał kiedyś, że dobrze gdybym obejrzał sobie Spotlight. Obejrzałem. Bardzo dobry filmik (w końcu nominowany do Oscara, c’nie?) na bardzo poważny temacik. Chyba nawet przydałoby się napisać na jego temat osobną notkę, żeby nie uciekać od niewygodnego tematu pedofilii wśród księży. Powiem tylko, że film nie zaboli katolików z otwartą głową, bo wbrew pozorom zdajemy sobie sprawę z przywar kościoła hierarchicznego jako instytucji, w której czasami trudno dopatrzyć się działania Światła Ducha Świętego. I na razie tak to zostawmy, w towarzystwie efektownego eufemizmu, a ja kiedyś wrócę do tematu. Niemniej jednak, polecam Spotlight już teraz! Za estetykę, grę aktorską i ciekawie napisane postacie.


#MUZYKA
Ależ się zrobiło religijnie! Ale taki miesiąc: Chrystus zmartwychwstał, prawdziwie zmartwychwstał! Powiem Wam, że chrześcijański rap w Polsce jeśli chodzi o skillsy (choć zaznaczam, że nie jestem wielkim ekspertem) to Tau i długo, długo nic… To wręcz niewyobrażalne, że ten szlachetny nurt ma tak mocnego reprezentanta w kraju nad Wisłą. Kto nie słyszał Restauratora, polecam spróbować singli (Pinokyo, Restaurator), koszykówkowe Fair Play lub Casanova, zabawnego komentarz o młodych byczkach z testosteronem gulgoczącym w jądrach. No i Święty też jest przekozackim numerem! Zresztą całego albumu, może oprócz Przybysza z beatem wywołującym bóle głowy, słucha się świetnie. Restaurator > Remedium. Matula do domu zniosła także Najpiękniejsze pieśni na Wielki Post z FAKTu, ale wykonanie jakieś takie średnie… Lepiej to śmigało na prawdziwych Gorzkich Żalach. Na marginesie, udało mi się raz w tym roku wpaść i powiem Wam, że jak człowiek rozsmakuje się i wsiąknie w lirykę, to dostrzeże tęgość głów i boskie natchnienie tych, którzy to wymyślali. Oczka potrafią się zaszklić, nie tylko od duszącego dymu kadzidła! :v


#GRA
Och, marzec obfitował w pozytywne emocje przed konsolką. Swego czasu dość szeroko pisałem o Dying Light z dodatkiem, który zabrał mi kilkadziesiąt godzin życia (klik!). A na zajączka sprawiłem sobie Assassin’s Creed Chronicles Trilogy, platformówko-skradankę w 2.5 D, gdyż akcję obserwujemy zazwyczaj od boku, w statycznych lokacjach, ale postacie są w pełni trójwymiarowe. Trylogię niewielkich gierek osadzonych kolejno w Chinach (1526), Indiach (1841) i Rosji (1918) przeszedłem w kilkanaście dni. Były momenty lepsze i gorsze, o czym z pewnością nie omieszkam napisać. Zdradzę jednak, że bawiłem się lepiej niż przy Assassin’s  Creed Unity (klik!), odzyskując część sympatii do uniwersum.

Już okładka wygląda dość... niejednoznacznie, prawda?
Dialogów nie jest przesadnie dużo, często po prostu
obserwujemy rozwój wypadków.

#KOMIKS
Ponownie sięgnąłem po klasyka. Indiańskie Lato można porównać do Pasażerów Wiatru m.in. z powodu podobnej kreski, zbliżonego okresu historycznego, a także epickości wydarzeń prezentowanych na stronicach komiksu. Opowieść ocieka erotyką, zresztą zapalnikiem akcji jest gwałt dwójki Indian na białej dziewczynie z fortu New Canaan. Co ciekawe, znów mocno obrywa się sługom kościoła, gdyż największymi ruchaczami okazują się pasterze purytańskiej wspólnoty, niejacy Blackowie, ojciec i syn. No jest coś w sztuce, że uniesienie religijne udanie łączy się z uniesieniem miłosnym… Włoch Milo Manara jest znany w środowisku jako mistrz komiksu erotycznego. W przyszłości trzeba się zatem przyjrzeć innym jego pracom!


#KOSMETYK
Cenię sobie Old Spice, gdyż marki używał już ponoć mój śp. Dziadzio. Old Spice jest przecież dla prawdziwych facetów, a kim ja do ch*ja wafla jestem? No właśnie takim stuprocentowym samcem! W marcu skończył mi się dezodorant w sztyfcie o czarującej nazwie Kilimanjaro. Fajnie, taki szczyt w Afryce chyba… W każdym razie, nazwa neutralna. A teraz? ODOR BLOCKER! Jaki odor!? Nie podoba mi się to, przecież mój pot pachnie znośnie… Niby teraz produkcik to dezodorant antyperspiracyjny w sztyfcie, ja jednak wołałem jak wkład był niebieski i orzeźwiający, a teraz to jakaś ciężka, biała mastyka… Zmieniło się na gorsze, no ale co zrobić, jesteśmy tylko mróweczkami skazanymi na kaprysy tłustych kapitalistów. A może Kilimanjaro nadal jest dostępne? Nie wiem, szczerze mówiąc, aż tak mocno nie dociekałem. Odor Blocker to jednak coś na kształt marcowego antybohatera. (Nie)dobra zmiana!

Treść swobodnie i nienachalnie nawiązuje do gry.

#AKCJA PROMOCYJNA
W ubiegłym miesiącu rzuciło mi się w oczy kilka kampanii, wspomnę jednak o dwóch. Najwięcej pozytywnych emocji wzbudziła chyba przewózka taksówką Burger Kinga (klik!). Niby nic wielkiego, ale spoko, że takie prankowe akcje wchodzą również do Polski! Trochę bardziej mieszane uczucia mam odnośnie wykupywania kilku stron gazetki, żeby wrzucić trochę kontent marketingu wokół promowanej gry. Taka sytuacja miała miejsce w marcowym CD-Action, które trzymane od tyłu zmieniało się w magazyn HIT tj. czasopismo dla dystyngowanego zabójcy na zlecenie. W sumie 10 stron o najnowszym Hitmanie: niepotrzebna prezentacja wyposażenia, rzut okiem na lokacje dostępne w grze, jakiś kretyński psychotest i parę innych kąsków. Niby klawo, ale zastanawiam się czy kiedyś dojdziemy do momentu, gdy w środku ulubionego magazynu znajdziemy więcej reklam niż treści. Obawiam się że tak. Tym razem jednak wybaczam, bo pomysł i wykonanie wcale nie były złe, wniosły za to troszeczkę świeżości i zainteresowania Agentem 47. Chociaż mam wrażenie, że sam bym to wszystko lepiej wycopyrightował

Spośród wszystkich powyższych – jedzcie owsiankę i nieście dobry przekaz jak Tau! Nie dajcie sobie mydlić oczu lewacką propagandą. Perspektywa białej, heteroseksualnej konserwy zawsze spoko! Nie przepraszajcie za krucjaty i kolonie. Odpowiadajcie na pytania prowadzącego (kliknij, żeby skumać!). I pamiętajcie, żeby mi kliknąć obserwację. KONIECZNIE!

Możesz tańczyć, i taaańcz
Lecz pamiętaj, że wróci nasz Paaan!
Może tańczysz, dla złaaa
Opamiętaj się póki masz czaaas!

Poster Spotlight pochodzi z: klik!

wtorek, 5 kwietnia 2016

RECENZJA #134: Zając NESTLÉ KitKat Crisp


Miałem siąść do pisania Ulubieńców marca, ale chwilowo zabrakło mi weny na długi, pracochłonny pościk. Zamiast tego, zapraszam Was do poznania bodaj najlepszej czekoladowej figurki jaką jadłem na przestrzeni ostatnich kilku lat. Wiem, odważne słowa, ale wypowiadam je z pełną świadomością, zdając sobie sprawę z doniosłej roli społecznej blogera! #beka

Produkt Nestlé uwiódł mnie z kilku powodów. Najważniejszy z nich to zbożowe chrupki, sekret przecudownego smaku łakocia. Niektórzy ludzie go uwielbiają, to coś pomiędzy ryżową szyszką znaną z dzieciństwa, a orzeszkami ze Snickersa. W wielu czekoladach znajdziemy dzisiaj taki chrupiący dodatek w postaci (zapowiadających orgazm kubeczków smakowych) guziołków na tabliczce. Nie mniej ważną kwestią jest czekolada. KitKat słynie z pysznej, mlecznej czekolady, a ta w omawianym zajączku jest gruba i pękająca z cudownym mlaśnięciem. Nic tylko rozpracowywać kolejne części zwierzaka.

- Nie zjesz mnie, prawda? Nie zjesz?

Mimo, że całość jest bardzo słodka, a od pępka zaczęło mnie mdlić, dojadłem 100 gramowego pamperka do końca. Takie to dobre! I przy okazji niesłychanie sycące. Dziękuję koleżance Rebel, z której bloga zaczerpnąłem inspirację do zakupu smakołyku (wpadnijcie do niej przy czasie, bo chyba ciut zwątpiła w rzemiosło internetowego twórcy). A z kupnem produktu od Nestlé się pośpieszcie, gdyż sezon na zające dobiega końca, lecz w Biedronce są jeszcze ostatnie kartony. Cena (5,99 PLN) nie jest może najniższa, ale w tym wypadku powiem, że warto. A jestem przecież poznańskim sknerą! Lecę se kupić jeszcze ze dwie sztuki na zaś!

Have a break.

O, teraz powinniście dokładnie widzieć głównego autora zamieszania
- nieziemskie zbożowe chrupeczki! <3

Składniki: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kawowa, chrupki zbożowe (mąka pszenna, cukier, słód pszenny, substancja spulchniające: E500, emulator: lecytyny, sól, aromat), serwatka w proszku (z mleka), laktoza, pasta z orzechów laskowych, tłuszcz mleczny, emulator (lecytyny), aromat. Masa kakaowa w mlecznej czekoladzie: min. 32%. Chrupki zbożowe: 5%. Może zawierać orzechy ziemne i soję. Wartość odżywcza w 100 gramach produktu: wartość energetyczna 559 kcal/2333 kJ; tłuszcz 34,5 gram, w tym kwasy tłuszczowe nasycone 19 gram; węglowodany 54,7 gram, w tym cukry 50,5 gram; błonnik 2,1 gram; białko 6,5 gram; sól 0,30 gram.

środa, 30 marca 2016

Nie Było Odwrotu / gangsterskie opowiadanie [2/2]

Moi Drodzy! Niniejsze opowiadanie jest zwieńczeniem historii o Peepingu i Kasprze, zwanej przeze mnie pieszczotliwie cyklem o bałwanku i reniferku. Zapewne trafi tu kilka nowych osób, które nie są wtajemniczone, śpieszę zatem z wyjaśnieniem: na sagę składają się cztery epizody, a każdy z nich jest swoistym minieksperymentem literackim. Znaczy to mniej więcej tyle, że nie należy się spodziewać spójności stylistycznej czy narracyjnej. Logicznej zaś, owszem!

Gdyby ktoś chciał w pełni nadrobić zaległości (śmiechłem!), poniżej podlinkowuję całość w kolejności chronologicznej, będącej jednocześnie kolejnością powstawania wiekopomnego dzieła. W sumie, jestem z siebie dumny, bo doprowadziłem projekt do końca! Mój trener personalny też pewnie by był!

I. Magia Uszatej Góry / opowiadanie w stylu słodka wata cukrowa (klik!)
II. Sezonowa Miłość / gejowskie opowiadanie erotyczne (klik!)
III. Ciuralla, ciurall... / opowiadanie gangsterskie [1/2] (klik!)
IV. Nie Było Odwrotu / opowiadanie gangsterskie [2/2] (brawo Bystrzaku, jesteś tutaj!)

Teoretycznie, nie trzeba znać poprzednich części, aczkolwiek epizod Ciuralla, ciuralla... jest niezbędny do zrozumienia kontekstu i niektórych wątków z Nie Było Odwrotu. Jeżeli zdecydujesz się rzucić okiem na całość, nie zapomnij podzielić się wrażeniami w komentarzu! Aha, pierwsze opowiadanie PEGI 3, trzy kolejne PEGI 16. Tutaj znajdziesz więcej informacji na temat oznaczeń wiekowych.

Opowiadanie powstało w ramach wyzwania literackiego Kreatywne Spojrzenie. Jak podaje szanowna administratorka bloga, niejaka KurayamiKreatywne spojrzenie jest wyzwaniem, które ma na celu inspirować i motywować. Ma poruszyć Waszą wyobraźnią, abyście z trzech różnych haseł (zazwyczaj ze sobą nie związanych) stworzyli jedną całość, a do tego ma pomóc w regularnym publikowaniu. (...) Hasła na marzec to: butelka, cyfra sześć, a także cytat z piosenki MendesaAnd now that I'm without your kisses / I'll be needing stitches, którym można było się jedynie zainspirować. Ja użyłem go w tekście.

Cóż, zachęcam do surowego wytykania błędów i suszenia głowy o każdą pierdołę. Może dzięki temu będę ciut lepszymi gryzipiórkiem? Miłej lektury! ;)


               Nadszedł marzec, a my czekaliśmy cierpliwie na powrót Mikołaja. Większość czasu spędzaliśmy w Zapchlonym Zadzie. Wszyscy już nas tam kojarzyli, nie miałem problemów z Axelem, ani żadnym innym głośnym kundlem. Zresztą, cały lokal wiedział, że Kasper i ja pracujemy dla Tłustego Jonasa, a to COŚ znaczyło. Przynajmniej dla tych, którzy jako tako orientowali się w szemranych interesach wioski pod Uszatą Górą. A do Zapchlonego Zadu nie wpadały przecież świętoszki czy porządni obywatele.
               Tego popołudnia graliśmy w karty. Ja, Kasper i dwóch Murzynów: Ulfar i Knut. Ulfar okropnie przyfarcił i prawie ojebał nas z całej forsy. Knut miał już tego serdecznie dość i cały czerwony, pocierał swój naznaczony świeżą blizną policzek. Ulfara bawiło jego spięcie, czemu dawał wyraz poprzez ostentacyjne zacieranie rączek i prowokujące gładzenie bródki. Wszystkim nam odpierdalało. Można było zdechnąć z nudów od tego czekania. Wtem, na piętro wbiegł nasz informator, Bifur. Był spocony i zdyszany. Wiedzieliśmy co to oznacza.
               – Wrócił… – wymamrotał, łapiąc płytki oddech.
               – Dzięki za wieści – rzucił Ulfar i cisnął Bifurowi zamszowy mieszek. Od niechcenia, żeby nie okazać nadmiernego podekscytowania zbliżającą się akcją. – Masz i znikaj stąd.
               – Robi się, jakby coś jeszcze…
               – Tak, tak. Wiemy gdzie cię szukać – uciął.
               Knut wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. Ulfar rozejrzał się dookoła, ale był to zbytek ostrożności, gdyż byliśmy sami w górnej izbie. Nieliczne świece rozstawione na sąsiednich stolikach tworzyły delikatną poświatę. Atmosfera była iście konspiracyjna, nawet ja, który z definicji nie powinien odczuwać zbyt dużego podniecenia (jestem przecież śnieżnym bałwanem), drżałem na myśl o nadchodzących godzinach. Ulfar wyciągnął wreszcie spod stołu skórzane zawiniątko i rozwinął je z namaszczeniem. Pochyliliśmy się nad nim w skupieniu. Był to plan rezydencji Mikołaja, który nie raz już widzieliśmy i analizowaliśmy.
               – Zdaję sobie sprawę, że omawialiśmy to z milion razy, ale to tak dla pewności, ostatni raz, żeby nikt nic nie popierdolił. Knut? – spojrzał wymownie na swojego czarnoskórego kompana.
               – Mam klucze, otwieram cicho zamek przy głównej furcie. Wchodzę od przodu, zdejmuję dwóch strażników. Jeśli szczęście mi dopisze – garota, jeśli nie, pistolet z tłumikiem. Po robocie zajmuję pozycję na werandzie, zaraz przy drzwiach.
               – Brawo, ale wchodzisz dopiero po… – Ulfar przesunął wzrokiem po stole w moim kierunku.
               – Po tym jak podrzucę zatrute żarcie do psich misek. Wchodzę od przodu, chowam się za niskimi krzakami. Psy mnie nie zwęszą, gdyż pachnę jak śnieg. No chyba, że wcześniej byłem z Kasprem, wtedy pachnę nim.
               Renifer zaczerwienił się i prychął. Ulfar delikatnie się skrzywił.
               – Nie interesują mnie wasze pedalskie opowiastki, co dalej?
               – Przepraszam Panie Kapitanie, to już się nie powtórzy – zasalutowałem dla draki. – Po upewnieniu się, że kundle zjadły już wszystko, wracam do furty i daję znać Knutowi. Kiedy zdejmie strażników, dołączam do niego na werandzie z Kasprem.
               – A wtedy..? Kasper!? KASPER DO CHOLERY! Nie śpij!
               – Eee… Tak, właśnie. Wtedy wydaję cichy ryk, czekamy na twój znak z tyłów rezydencji i jeśli otrzymamy potwierdzenie w postaci zaśpiewu puszczyka, wyważam drzwi. Wchodzimy wszyscy razem, zdejmujemy ewentualnych cyngli w holu i zabieramy fanty.
               – Dobrze. Wygląda na to, że dobrze znacie swoje role w tym przedstawieniu.
               – Ulfar, chyba o czymś zapomniałeś…
               – Właśnie, jak wszyscy to wszyscy – powiedziałem.
               – Dawaj Ulfar – zawtórował Kasper.
               Ciemnoskóry mięśniak kiwnął kosmatą głową. Był śmiertelnie poważny.
– Wchodzę tyłem. Zdejmuję strażnika przy szopie, zakradam się pod drzwi od kuchni. Otwieram kluczem, koszę stawiających opór serią z peema. W zależności od tego, gdzie będzie Mikołaj z Matyldą, wbiegam do głównego holu lub sypialni na górze. Witam się grzecznie i robię z nich niedającą się zidentyfikować papkę.
– Wyśmienicie. Lubię sposób w jaki o tym mówisz – zarechotał Knut i podniósł w górę butelkę niedopitego trunku. – Za powodzenie akcji!
– Za powodzenie – złapał go za hebanową rękę Ulfar – wypijemy później, daleko stąd. Nie pozwól by cokolwiek mogło stępić twoje zmysły. Tej nocy odpowiadasz nie tylko za siebie. Kumasz?
– Dobra, kumam. Wyluzuj – Murzyn wyrwał się z uchwytu koleżki i odstawił flaszkę.
– Czy do akcji dołączy Tłusty Jonas? – zapytałem, żeby zmienić temat.
– Uwierz mi, że nie odmówiłby sobie widoku flaków najbardziej znienawidzonego wroga. Bądź spokojny.
Enigmatyczna odpowiedź, jak zawsze. Nie drążyłem. Od początku było dla mnie dziwne, że nie widzieliśmy naszego szefa na oczy, ale może tak właśnie działają grube ryby? Tylko co znaczyło, że Jonas nie odmówi sobie widoku zwłok Mikołaja? Knut i Ulfar nakręcą filmik telefonem…? Wtedy nie miałem jeszcze bladego pojęcia.
~o~
               Był kwadrans po pierwszej. Do rezydencji położonej na obrzeżach wioski dotarliśmy bez przeszkód, nie napotykając żywej duszy. Stanęliśmy przed bramą dużego, dwupiętrowego budynku. Minimalizm, szara elewacja i absolutna cisza. Knut niemal bezszelestnie otworzył wrota, a ja wślizgnąłem się do ogrodu. W skórzanym worze trzymałem dwa kawały świeżego mięska z dodatkiem tojadu i ostróżki, ziółek zabójczych dla psów. W najlepszym razie wiotczeją na parę godzin lub mają silne drgawki, w najgorszym czeka ich długa i powolna śmierć. Na szczęście psie budy znajdują się niedaleko głównego wejścia, musiałem się tylko trzymać linii twardolistnych zarośli. Wtem, ktoś klepnął mnie w ramię.
               – Ej, ty. Dlaczego kręcisz się koło psów o tej porze? – Wybełkotał zaspany skrzat z karabinem m4a1-s przewieszonym przez ramię. Jak mogłem go nie zauważyć? Jego granatowy strój mocno wyróżniał się na tle białego puchu, nawet przy tak słabym oświetleniu. Poza tym, czy ludzie Mikołaja nie mieli być wyposażeni co najwyżej w pałki?
               – Eee… no, ja… ten, tego… – Zacząłem udawać zmieszanie, a moja dłoń zaciskała się na śliskim soplu, który tknięty przeczuciem, odłamałem z daszku przy bramie. Wiedziałem, że nie mogę tego spierdolić. Musiałem dać radę. Strażnik był osowiały, a do tego stał bardzo blisko. Poza tym zlekceważył mnie, gdyż nawet nie zdjął broni.
               – Aaa, Peeping! Co ty tu u diaska robisz o tej po… – Nie zdołał dokończyć. Dźgnąłem go ostrym szpikulcem. Sopel gładko wszedł przez oczodół do mózgu. Głęboko, aż chrupnęło. Kojarzyłem tego strażnika, był równym gościem, ale gra toczyła się o zbyt wysoką stawkę.
Zadziwiłem sam siebie. Z jaką łatwością mogłem odebrać komuś życie! Gdzie podziała się moja niewinność? Morderca o twarzy dziecka. Niebieski kapelusik, marchewka zamiast nosa i brzuszek ze śniegu. Whatever. Wtargałem trupa w krzaki i przestałem się nad tym zastanawiać. Ruszyłem do psów.
– Dobre pieseczki, dobre. Nie zaalarmujecie reszty, prawda? Pewnie, że nie. Nie wyczuwacie zapachu intruza – rozdzieliłem starannie mięso na trzy porcje, gdyż okazało się, że było tam więcej zwierzaków. Zastanawiające…
Dwójki zrobiło mi się żal. Nigdy na mnie nawet nie warknęły. Jadły z takim apetytem, nie wiedząc, że to ich ostatni posiłek. Gruby pitbull, którego nie kojarzyłem padł pierwszy. Kończyny mu zesztywniały, a z pyska poczęła ściekać gęsta piana. Paskudny widok. Dwa owczarki niemieckie dogorywały inaczej, jeden ostro zwymiotował, a potem po prostu zwiotczał, drugi zaś zaczął cichutko skomleć. Nie chciałem ryzykować, udusiłem osłabioną bestię. Zbadałem czworonogom puls, a upewniwszy się, że wszystkie trzy są martwe, zacząłem powoli zmierzać w kierunku Knuta. Postanowiłem także "pożyczyć" karabin leżącego w krzakach. I tak by mu się nie przydał, a skoro strażnicy zostali dozbrojeni, mocna giwera przyda się naszemu czarnoskóremu pomocnikowi. Ulfar musiał sobie poradzić, był w końcu najbardziej doświadczony w ekipie.
– Jesteś wreszcie, długo to trwało. Słyszałem jakieś rozmowy, już chciałem po ciebie iść – zaczął Knut, a jego głos nie był już tak spokojny i pewny jak w Zapchlonym Zadzie. Zignorowałem jego rozgorączkowanie, wręczając mu karabin z tłumikiem.
– Trzymaj, umiesz z tego strzelać?
– Jasny gwint, skąd to masz!?
– Natknąłem się na uzbrojonego strażnika. Nie martw się, zlikwidowałem go, ale może być ich więcej.
– TY!? ZLIKWIDOWAŁEŚ? – Wytrzeszczył ślepia Kasper. – Jesteś ranny?
– Nie kochanie, wszystko w porządku – musnąłem jego pysk delikatnym pocałunkiem, na co Knut wywrócił oczyma z obrzydzeniem. Cóż, jak już będziemy bogaci i bezpieczni, zamieszkamy w miejscu, w którym ludzie są bardziej tolerancyjni, pomyślałem wtedy naiwnie. Marzyłem o Amsterdamie lub przyjaznej odmieńcom Florydzie.
– Ruszam. Dzięki za broń, to trochę ułatwi sprawę.
– Drobiazg – odpowiedziałem i skuliłem się wraz ze swoim futrzastym kochankiem koło zabudowań przy bramie, żeby nikt nie dostrzegł nas z drugiej strony ulicy. W spojrzeniu Kaspra widziałem zaniepokojenie i podziw. Cholera, zaczynał mi się podobać ten skok i towarzysząca mu adrenalina, skonstatowałem z niepokojem.
~o~
Po kilkunastu minutach wrócił do nas Knut. Jego twarz była umorusana od ziemi, a do odzienia poprzyczepiały się liczne gałązki igliwia. Wydawał się jednak zadowolony, co dodało mi nieco otuchy.
– Załatwione. Było ich jeszcze trzech, w tym snajper. Na szczęście lamusom brakło jaj i ogłady, a to cacko sprawuje się nieźle – poklepał broń, którą mu przyniosłem. – Cokolwiek się tutaj dzieje, Mikołaj spodziewał się nieproszonych gość.
– Czyli co? Wycofujemy się? – Przestraszył się Kasper. Tak jakby coś przeczuwał…
– Sprawy zaszły za daleko. Obojętnie co czeka nas w środku, musimy tam wejść i dokończyć dzieła.
– Zgadzam się – powiedziałem hardo i ponownie wślizgnąłem się do ogrodu. – Wóz albo przewóz.
Gdybym wiedział, jak to się skończy, w życiu nie wypowiedziałbym tych banalnych słów. Któż jednak mógł przypuszczać, że napad zabezpieczy moje topniejące życie, lecz zabierze coś o wiele cenniejszego.
~o~
Przytłumione ryknięcie renifera z jednej strony rezydencji, odpowiedź puszczyka z drugiej. Mimo wzmożonych patroli, Ulfar sobie poradził. Dobrze. Pora na wjazd do rezydencji. Jak tłumaczył nam doświadczony Murzyn – trzeba to zrobić na pełnej kurwie. Żeby każdy z domowników miał wrażenie, że korytarzem przebiega stado rozsierdzonych nosorożców. Żeby zdusić nawet najmniejszy przejaw oporu. Knut poluzował zawiasy w drzwiach. Kasper wziął rozpęd. Trzy, dwa, jeden. JEBUT!
Wpadliśmy do holu. Skrzydła drzwi rozwarły się na oścież, połamały na wiele drobnych kawałków. Kiedy kurzawa opadła, a powietrze zrobiło się na powrót klarowne, od razu zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak.
– No taaak, skrzat od Tłustego Jonasa. Mogłem się tego spodziewać – powiedział wolno Mikołaj, celując do nas z wysłużonej dwururki. W innych okolicznościach zauważyłbym, że to piękny okaz broni, zdobiony licznymi ornamentami, ale kiedy stoi się na muszce, ma się to wszystko w dupie. A my staliśmy na muszce. Mikołaja i dwóch innych popaprańców. Jednym z nich był Bifur. Wszystkiemu chłodno przyglądała się Matylda, schroniona za drewnianym tronem Mikołaja. – Zastanawiacie się pewnie – ciągnął siwy despota – dlaczego byłem bardziej czujny niż zwykle, hę?
– Nie bardzo. To zapewne sprawka tego kutasa Bifura – wycedził Knut, trzymając brodatego grubasa na muszce, nie spoglądając nawet na podłego konfidenta, jakby był nic niewartym robakiem. Patowa sytuacja, choć to po stronie wroga były przewaga liczebna. Cóż, jeśli to nasz koniec, zabierzemy przynajmniej jednego skurwysyna do grobu, pomyślał zapewne Knut. Starzec kontynuował swoją denną przemowę, odnajdując w tym jakiś przedziwny rodzaj przyjemność.
– O, cóż za spostrzegawczość! Fakt, moje uszy w wiosce, między innymi te w postaci Bifura, spisały się nieźle. Nie byłem jednak pewien kto dokładnie chce mnie odwiedzić. Myślałem, że jesteście tylko pośrednikami i przekazujecie komuś wiadomości. Lecz jeśli jest tutaj chłopak Tłustego Jonasa, można przypuszczać, że to właśnie on jest zleceniodawcą. Ale co wy tu robicie, Pepingu i Kasprze?
– Rozdajemy chłodne napoje i przekąski. Za opłatą, rzecz jasna – zażartowałem nieudolnie.
Wtem, od tyłu wpadł Ulfar, prując swoim peemem jak oszalały. Rychło w czas. Na szczęście w porę padliśmy na ziemię, kuląc się za masywnymi filarami holu. Masa głośnych strzałów i duszący zapach prochu. Dopiero po chwili zobaczyliśmy co się stało. Dwóch oprychów Mikołaja leżało w szybko rosnącej kałuży karmazynowej krwi, podziurawieni jak szwajcarski ser. Matylda również się nie ruszała, z jej rozprutego rękawa wypływała stróżka czerwonej cieczy. Gospodarz rezydencji przeżył. Dyszał ciężko. Jego potężna strzelba przygwoździła Ulfara do ściany za tronem. Gdyby nie czerwień na kubraku, można by powiedzieć, że odpoczywa, z głową zwieszoną na piersiach. Z pewnością jednak już nie żył. Szanse się wyrównały.
– Szanse się wyrównały – Knut zdawał się czytać w moich myślach. – I co teraz Mikołaju, oddasz po dobroci to, czego zażądamy?
– Po moim trupie – syknął przez zaciśnięte szczęki.
– To może stać się dużo szybciej, niż przypuszczałeś! – Dobiegł do nas głos gdzieś z boku pomieszczenia. Szybko odszukałem tajemniczego właściciela tego ciepłego tembru. Smukły, dobrze zbudowany skrzat z amunicją przewieszoną przez pas, w ciemnej kurtce, z potężnym, oldskulowym Thomsonem. W jego błękitnych oczach można było dostrzec ogromną pewność siebie. Knut wpatrywał się w niego z niemałym podziwem. Samym wyglądem wzbudzał szacunek i zaufanie, choć obiema nogami stał w dużej skrzyni.
I wtedy mnie olśniło. Przypomniałem sobie, jak dwójka nieznanych mi skrzatów wnosiła do rezydencji duże i na oko cholernie ciężkie, drewniane pudło. To było prawie tydzień temu. Tłusty Jonas przesiedział w środku cały ten czas, czekając na odpowiedni moment, żeby się ujawnić. Później dostrzegłem, że jego cera była blada i z niemałą trudnością trzymał się w pionie, ale stał, robiąc dobrą minę do złej gry. Wreszcie mieliśmy przewagę liczebną.
– A NIECH WAS SZLAG! – Zanim Mikołaj dokończył, zaczął obracać się w kierunku Jonasa. Nie zdążył. Knut władował w niego serię z m4a1-s, zawtórował mu chrobotliwy Thomson, a ubrany w wygodne, domowe ciuchy gospodarz podskakiwał w rytm przeszywających go kul, niczym ryba wyciągnięta z wody. Wyglądało to nawet komicznie. Jedna z kul trafiła go w głowę, rozsmarowując mózg na tronie. Wymowna scena. I po sprawie, biedak nie zdążył nawet ponownie pociągnąć za spust swojego pięknego gnata.
– Dosyć tych hałasów. Wyłączcie światła i do gabinetu na piętrze. Prędko! – Wydał rozkaz wcale-nie-tłusty Jonas, a z jego władczym tonem nie sposób było polemizować. Ruszyliśmy na schody.
Pędziliśmy dziarsko przed siebie, wyposażeni w latarki. Jonas pachniał bardzo nieświeżo (przy czym bardzo nieświeżo jest niemałym eufemizmem, gdyż szczynami waliło od niego na kilka metrów), ale czemu się dziwić, skoro przesiedział tyle dni w ciasnej klitce. Najważniejsze jednak, że gustownie urządzony pokój Mikołaja stał przed nami otworem. Włoskie meble, duże akwarium pod ścianą, a w nim dziesiątki tęczowych rybek, pamiętam to jak dziś. W niezamkniętych szufladach szybko zlokalizowaliśmy szkatułę z dwoma magicznymi klepsydrami, a także woreczki z proszkiem pod kopyta dla reniferów. Osławiony bezdenny wór wisiał sobie spokojnie na kołku. Knut był przygotowany do otwierania sejfu, ale nigdzie nie mógł go znaleźć. Okazało się, że cała forsa była w barku, między jakimiś papieprzyskami i drogim alkoholem. Dolary, euro i trochę szekli. W sumie kilkaset tysięcy.
Poszło nadzwyczaj sprawnie. Rozluźnieni schodziliśmy po schodach, kierując się w stronę tylnych drzwi. Zdekoncentrowani, niespodziewający się niczego. Najbardziej łupem obładowaliśmy biednego Kaspra, ale zwierz miał przecież krzepę, więc nie narzekał. Nagle, w ciemnościach holu coś zaszeleściło, jakby kobieca suknia. Odwróciłem się. Zbyt późno, żeby zareagować.
To była Matylda. Oparta się na łokciu, zanurzona w kałuży krwi, a w jej ręce damski rewolwer. Sześciostrzałowiec.
– Macie skurwysyny! – zacharczała, a w świetle latarek widać było jej zakrwawione zębiska. Nie było w niej już nic pociągającego. Kasztanowe włosy pozlepiała czerwona ciecz i mózg stygnącego męża. Makabryczny widok. Najgorsze okazało się jednak to, że zdążyła wystrzelić trzy kule. Pieprzone trzy kule.
Stałem najbliżej. Rzuciłem się na nią jak w amerykańskich produkcjach. Dopadłem niczym żbik, wydzierając broń z jej lodowatej, sztywno zaciśniętej dłoni. Stawiała opór, ale zbyt słaby nawet dla mnie,  którego ręce są zbudowane ze śniegowej masy. Nie miałem niczego pod ręką, zadziałał więc instynkt. Skoczyłem największą śnieżną kulą na jej twarz. Brutalnie przycisnąłem do podłogi i trwałem tak kilkadziesiąt sekund. Dopóki przestała wierzgać nogami.
Przeczuwałem najgorsze. Obróciłem się i poturlałem w stronę Kaspra, ślizgając się w krwi, mózgu i czymś jeszcze, chyba ciepłych wymiocinach. Mój renifer miał mętny wzrok. Odpływał. Zaniepokojony spojrzałem na jego pierś, lecz szybko odwróciłem wzrok. Dwie kule. Jedna przeszła na wylot, zostawiając okropną wyrwę w ciele. Druga została w środku. Gdzieś między żebrami. Możliwe, że w sercu.
– Stary, nie rób mi tego, nie rób mi tego, słyszysz!? – Powtarzałem w amoku. – Nie odchodź…
– Bee… dę na cie… bie czekać Pe-Peepingu – zabulgotał cicho i nieskładnie. – Kocha-am…
– NIEE… – wyrwało się z mojego gardła, ale Jonas przyskoczył do mnie i w mig zasłonił węgielkową twarz. Knut trzymał się za tryskające krwią ramię, próbując zatamować krwotok brudną szmatą. Głupia krowa jego też zdążyła postrzelić. To nie był dobry czas na przeżywanie miłosnych dramatów.
– Chłopcze, takie akcje to nie rurki z kremem. Straty są wpisane w ten biznes, musimy pryskać – rzucił poirytowany i pociągnął mnie w stronę kuchni i tylnego wyjścia, przez które wszedł nieżyjący już Ulfar. Cóż, przynajmniej nie ogra już nikogo w karty, absurdalnie przeszło mi przez myśl, po czym ogarnęła mnie totalna apatia. W zaciśniętej pięści ściskałem kępkę Kasprzego futra, którą do dziś trzymam w swoim przytulnym mieszkanku na Igloolik Island, w północnej Kanadzie.
               Została nas trójka, w tym jeden ciężko ranny. W okolicznych domach pozapalały się pierwsze światła. Z oddali słychać było nerwowe pokrzyki i ujadanie psów. Możliwe, że pierwsi sąsiedzi wchodzili do rezydencji, zaniepokojeni niedawnym hałasem. To było bez znaczenia. Tępo patrzyłem w ziemię. W tamtym momencie świat guzik mnie obchodził. Mogli mnie złapać i powiesić na gałęzi. Nie zrobiłoby to na mnie większego wrażenia.
– Kurwa mać, Peeping dalej. Mam cię sam wysmarować tym proszkiem? – Z bolesnych rozważań wyrwał mnie Jonas. Niechętnie sięgnąłem po magiczny pył, do niedawna przeznaczony tylko dla latających reniferów Mikołaja, i wtarłem go w podstawę mojej śnieżnej postaci. Snuliśmy z Kasprem marzenia o tej chwili, kiedy po zdobyciu magicznej klepsydry, odlecimy razem w przestworza i nigdy już nas nie znajdą. Teraz zostałem sam. Ze strzępkiem jego futra, w którym ukryłem szloch, worem forsy w różnych walutach i jebaną klepsydrą, sprawczynią całej tej ropierduchy.
Wznieśliśmy się w powietrze. Obłowieni i milczący. Zimny wiatr bezlitośnie szarpał nasze ciała. Zdawał się nucić dobrze znaną melodię Mendesa. And now that I'm without your kisses I'll be needing stitches. Zbliżało się wpół do trzeciej. Zniknęliśmy w mroku.
Wielka pustka i szwy. Tak wygląda moja nędzna wegetacja po tamtej feralnej nocy. A jest to tym bardziej trudne, że dzięki klepsydrze przestał dotyczyć mnie problem upływającego czasu. Stałem się nieśmiertelny. W zasadzie, nieroztapialny.

THE END
No chyba, że będziecie bardzo naciskać, żebym pociągnął losy nieroztapialnego Peepinga.
Może będzie wielki comeback po latach? Jak z Eminemem? :v


piątek, 25 marca 2016

RECENZJA #133: Judasz - Tosca Lee


Nie zawsze chętnie sięgam po książki, które poleca Matula. No bo wiecie, jesteśmy w różnym wieku, mamy trochę inne poglądy i preferencje odnośnie dobrej lektury (Bukowskie i Sapkowskie raczej by jej nie siadły, ale Pamuki już najpewniej tak…). Tym razem zrobiłem jednak wyjątek i wyciągnąłem rączki po Judasza (oryginalny tytuł: Iscariot. A Novel of Judas). W tamtym momencie nie miałem za bardzo co czytać, a pomyślałem sobie, że będzie to dobre przygotowanie do obchodów Paschy. Wydawnictwo Święty Wojciech gwarantuje, że pozycja nie jest jakimś grafomańskim, antychrześcijańskim paszkwilem, poza tym, zapytajcie samych siebie – zastanawialiście się kiedyś dlaczego ktoś, kto był świadkiem tak wielu cudów mógł zdradzić Boga? Jakie motywacje mu przyświecały? Odpowiem za Was: no nie Pionuś, pewnie, że się nie zastanawialiśmy!

Od razu ostrzegę, jest to powieść fabularyzowana, nie historyczna. Oczywiście, chronologia znana z Ewangelii została zachowana, lecz o samym Judaszu, jego dzieciństwie i czasach młodzieńczych, wiemy stosunkowo niewiele. Tosca Lee wypełniła tę lukę, opierając się oczywiście na szczątkowych źródłach, ale czy jej wersja pokrywa się z prawdą? Nie wiem, prawdopodobnie nie do końca. Jest za to bardzo przekonująca i pasjonująca. A o to przecież chodzi w dobrych historiach.

W moim odczuciu, na uwagę zasługują dwa aspekty pozycji, będące jednocześnie jej najwiekszymi zaletami. Po pierwsze, emocjonalny realizm. Strach, duma, zazdrość, przerażenie, obojętność, niepokój – wszystkie powyższe, a także wiele innych, zostały opisane wręcz perfekcyjnie. Momentami ów naturalizm jest nawet zbyt dosadny, na przykład kiedy autorka (nie)dyskretnie wspomina o specyficznych reakcjach organizmu, takich jak wymiotowanie czy spazmatyczny szloch. Co by jednak nie mówić, postacie na kartach powieści naprawdę żyją, a to warunek konieczny, żeby napisać coś wielkiego. Kilka razy poczułem nawet mrowienie z tyłu gardła i zaszklone oczka charakterystyczne dla stanu głębokiego poruszenia. Po drugie, Tosca Lee osiąga swój cel, którym było odczarowanie jednowymiarowej postaci Judasza, poprzez interesujący opis otoczenia Chrystusa i Jego uczniów. Czy najlepiej wykształcony w Prawie uczeń Jezusa był zły, a może na swój sposób pragnął ochronić swojego Nauczyciela, zdając sobie sprawę ze złożoności sytuacji. Czytelnik dostępuje przyjemnego stanu zagubienia wynikającego z dobrze zarysowanego kontekstu, a więc struktury i wartości społeczeństwa żydowskiego, opisu rozbudzonych oczekiwań na powtórne przyjście mesjasza (rozumianego przez większość szkół raczej w kategoriach politycznego wyzwoliciela) i bojaźliwego ducha epoki. Wydaje się, że do pewnego momentu Judasz również widział w Jezusie lekarstwo na poddaństwo względem Cesarstwa Rzymskiego, nadzieję dla świata teraźniejszego, a może nawet powrót starotestamentowego Królestwa Izraela. Ale przecież Jego Królestwo nie jest z tego świata

Polecam książkę, nawet tym, którzy są chłodno lub neutralnie nastawieni do chrześcijaństwa, albo religii w ogóle. Recenzowana powieść to bowiem świetnie skrojona historia w smacznych, najczęściej kilkustronicowych rozdzialikach, którą większość z nas zna, lecz pisana z pierwszoosobowej perspektywy drugiego (zaraz po Lucyferze i jego plugawej trzódce) schwarzcharaktera Biblii, zyskuje sporo świeżości. Wszyscy jesteśmy trochę Judaszami!

I gdyby tylko nie ta okładka zbierająca każdy kurzyk i odcisk palucha… No, ale to już szczególik. Zapraszam Was do lektury kilku pięknych cytatów. I odcinam się od bloga na czas Wielkanocy. Udanego świętowania i do poczytania po Świętach, kiedy to opublikuję kolejny odcinek opowiadania o Kasprze i Peepingu.

~o~

Ale przecież łatwo było wzbudzać podziw w chłopach i rybakach. Zupełnie inaczej było z uczonymi. I choć lgnęło do nas więcej chłopów niż nauczycieli, to tak naprawdę opinie nauczycieli i faryzeuszy miały znaczenie… i to właśnie oni poczuli się zagrożeni przez mojego nowego mistrza. (str. 125)

Poczułem, jak zalewa mnie fala gorąca. Nigdy nie słyszałem, by kobieta wyrażała się tak obcesowo, przez całe swoje życie bardziej przywykłem do cichego, biernego języka kobiet, do właściwego im szyfru. (str. 175)

Może gdy będzie nas mniej, będę miał na niego większy wpływ. Może nawet ocalę mu życie. Ponieważ wszystko gwałtownie prowadziło ku zagładzie. Mój mistrz miał rację; zginie, jeśli dalej będzie brnął w tym kierunku. Herod chciał jego śmierci. Faryzeusze chcieli jego śmierci. Saduceusze również. Któż go wesprze, prócz ubogich i chorych, i co się stanie w chwili, gdy odmówi im chleba i znaków? (str. 227)

To była właśnie największa z naszych obaw, nieprawdaż? Powód, dla którego trzymaliśmy się naszych praw, naszych zwyczajów, naszej Świątyni. Obawa, że bez nich Bóg nam nie sprzyja i sprzyjał nie będzie. Kim się wtedy okażemy? Nie różnimy się niczym, w niczym nie jesteśmy lepsi od nieczystych pogan. (str. 291)

Dane techniczne:
Autor: Tosca Lee
Tłumaczenie: Anna Wawrzyniak-Kędziorek
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Święty Wojciech
Liczba stron: 338
ISBN: 978-83-7516-893-8
Cena detaliczna: 35 złotych

środa, 23 marca 2016

RECENZJA #132: Dying Light: The Following Edycja Rozszerzona

Takie mniej więcej tereny eksplorujemy w dodatku.
Dobra odmiana po mocno zurbanizowanej podstawce.

Dying Light Edycja Rozszerzona to naprawdę świetna inwestycja. Za 169 złotych otrzymujemy podstawową wersję nietuzinkowej gry, rozszerzenie The Following i kilka pomniejszych DLC, z których na szczególną uwagę zasługują dwie nowe strefy kwarantanny i chore wyzwanie na miejskim stadionie. O co w ogóle chodzi, jaki jest temat przewodni zabawy? Już tłumaczę. Wcielamy się w Kyla Crane’a, agenta Globalnego Resortu Epidemiologicznego, zostajemy zrzuceni do odciętego od świata miasta, mamy przetrwać wśród hordy zainfekowanych, próbując przy okazji zdobyć ważny plik, który pozwoli wyleczyć wirusa Harran (opcjonalnie: zrobić z niego broń). Oprócz chmary wszelakich zombiaków, w mieście pozostało sporo zbójów (w tym jedna gruba ryba, Kadir Sulejman, który – oczywiście! – wszedł w posiadanie interesującego nas pliku) i cała masa niewinnych cywilów dramatycznie walczących o życie… Jest komu pomagać i komu ucierać nosa!

Jeśli się postaramy, możemy czyścić obszary po cichu.
Nie powiem, to też przynosi frajdę. I wymierne korzyści, gdyż broń palna
przyciąga do nas Virale - agresywnych, szybkich i niedawno przemienionych.

Co sprawiło, że przeszedłem całość w około trzy tygodnie, momentami nie mogąc się wręcz oderwać od pada? Ooo, czynników było wiele. Po pierwsze, genialny motyw poszukiwania nowych komponentów. W rzadko której grze eksploracja jest tak pociągająca. Opuszczona baza wojskowa, blok mieszkalny, a może supermarket? Opłaca się myszkować w każdym zakamarku mapy, a potem ulepszać swój ekwipunek i handlować ze sprzedawcami. Po drugie, świetny cykl dobowy determinujący zabawę. O ile w ciągu dnia, możemy łatwo umknąć zombiakom lub sukcesywnie ich eliminować, o tyle w nocy na miasto wychodzą parszywe Przemieńce, które początkowo są dla nas kompletnie nieosiągalne. W miarę rozwoju naszej postaci zamieniamy jednak glazurkę czy pałkę policyjną na muzealny oręż lub broń palną, i jesteśmy w stanie się trochę postawić. Jeśli jednak wypatrzy nas więcej Przemieńców, pozostaje tylko szalona ucieczka do najbliższej bezpiecznej strefy. Po trzecie, większość zadań, szczególnie pobocznych, jest przezajebista. Jeśli jesteście zainteresowani, na końcu recenzji krótko streszczam jednego, wielowątkowego questa. Po czwarte, dość nieoczywiste, mocno zalatujące tureckością uniwersum robi robotę. Jest świeże i pasuje jak ulał. Po piąte, PARKOUR jako sposób przemieszczania się po mieście! Mógłbym wymieniać dalej, ale doczytacie sobie w rubryce z plusami.

Jak już dobrze wyczujemy odległości, parkour przynosi sporo frajdy.

The Following to pełnokrwiste rozszerzenie, nie z gatunku pakietu kiepskawych misji, lecz potężna klamra, która wieńczy historię. W dodatek grać możemy właściwie przed podstawką, ale jaki to ma sens? Przeciwnicy są silniejsi, pewne wątki będą dla nas niezrozumiałe. Potężnym atutem rozszerzenia jest pojazd typu buggy, którym przemierzamy okolice Harranu. Tamtejsi ludzie są bowiem niezwykle odporni na zarazę, Kyle chce więc to sprawdzić, tym bardziej, że zapasy antyzyny (leku zatrzymującego przemianę) są na wyczerpaniu. Pewne elementy dodatku zachęcają do zabawy w trybie multiplayer, ale sporo zabawy mamy również przy samodzielnym graniu. Otwarty, nizinny teren i kilka nowinek typu gniazda zarażonych, które najlepiej oczyszczać nocą, mocno odświeżają formułę. Irytuje tylko chamski backtracking sztucznie wydłużający rozrywkę. Jeśli mamy zdobyć coś w punkcie A, to możemy mieć pewność, że użyjemy tego tylko w punkcie B, na zupełnie przeciwległym krańcu mapy. Nagrodę zaś odbierzemy w punkcie C… W takich momentach naprawdę brakuje opcji szybka podróż, choć to trochę zaburzyłoby survivalowy charakter gierki. Podobnie jak GPS w łaziku, który mocno ułatwiłby nawigację, ale pasowałby jak pięść do oka.

Przemieńce. Czujne i szybkie, wychodzą z nor dopiero po zmroku.
Prawda, że przyjemniaczki? ;]
Sytuacji, w których wróg ma przewagę liczebną jest bez liku.
Właściwie... to nie ma innych sytuacji...

Żeby wyeksplorować większość ważniejszych (tj. unikatowych) miejscówek w całej Edycji Rozszerzonej, potrzebujemy jakieś 50-60 godzin, co jest wynikiem przyzwoitym. Szczerze mówiąc, po przejściu głównego wątku fabularnego w The Following straciłem ochotę do farmienia mocarnych składników i elementów ekwipunku. Opcja Nowej Gry Plus czy niedawno odblokowany koszmarny poziom trudności również niespecjalnie mnie skusiły. Niestety, nie miałem okazji pograć z nikim przez sieć, ale użytkownicy chwalą sobie asymetrycznego multiplayera, w którym jeden gracz wciela się w Nocnego Łowcę, a maksymalnie czwórka innych pozostaje ludźmi, których celem jest zniszczenie gniazd lub mocarnego wroga.

Widzicie tego po lewej? DEMOLISHER!
Najpierw trzeba zrzucić z niego zbroję, a potem zaatakować po miękkim!

Od czasów Dzikiego Gonu (nie ważne czy to podstawki, czy Serc z Kamienia) nie bawiłem się tak dobrze przy żadnej dużej grze (pamiętacie bowiem moje zauroczenie Unravel, która był jednak produkcją malutką). Fakt cieszy tym bardziej, że to dzieło polskiego studia Techland, któremu wsparcia udzielił zacny Warner Bros Interactive Entertainment. Nie spodziewałem się aż tak satysfakcjonującego gameplay’u. Lubię być zaskakiwany w ten sposób! Widać, że doświadczenia związane z Dead Island nie poszły na marne! Jak dla mnie, mocne 8.5/10! Nie sprzedam Dying Light, będzie leżał na półce kilka dobrych lat, rozbudzając ciepłe wspomnienia. To moja pierwsza gra z żywymi trupami w ogóle, ale czuję, że kiedyś zrobię sobie jeszcze jakieś małe danse macabre.

~o~

Obiecany opis wybranego questa. W naszej bazie mówią, że znają niezłego rusznikarza, ale ostatnimi czasy przestał do nich zaglądać, co delikatnie sugeruje nam, żebyśmy wpadli do jego domostwa i sprawdzili czy wszystko w porządku. Wpadamy. Okazuje się, że rusznikarz siedzi z dzieciakami w przedszkolu, w śmiesznej czapce czarodzieja, tłumacząc nam, że próbuje uspokoić tym szkraby. Wiecie, on jest dobrym magiem, a miasto opanowała zła magia. Jest jednak problem – jedna z dziewczynek cierpi na cukrzycę, a insuliny już dawno zabrakło. Dostajemy zatem zadanie Eliksir Życia. Przeszukujemy dwie apteki i nic. W elektronicznej ewidencji znajdujemy jednak kogoś, kto kupił dużo insuliny. Mamy adres. Okazuje się, że to ojciec dziewczynki. Na lodówce znajdujemy karteczkę, list do żony, w którym mówi, że odbierze leki i zje na mieście, w pobliskiej pizzerii. Znajdujemy go nieżywego między stolikami, na szczęście miał lek. Zanosimy go do przedszkola. Rupert rusznikarz podaje małej lekarstwo, a my gadamy z innymi dzieciakami. Jeden prosi nas, żebyśmy mu przynieśli klocki spod piwnicy. Sam się boi, bo coś jest za zamkniętymi drzwiami. Gadamy o tym z Rupertem. Okazuje się, że to jego żona, której nie miał serca zabić, a która w pełni się przemieniła. Załatwiamy sprawę. Inna dziewczynka prosi o pozbycie się… trolla z parkingu. Zabijamy jednego mutanta, ale okazuje się, że to nie ten i musimy ubić jeszcze większego skurwiela. Dopiero potem Rupert jest do naszej dyspozycji i możemy dostać od niego kilka fantów. Czujecie ten klimat? Takich słodko-kwaśnych momentów jest więcej!

~o~

Plusy:
+ Świetna grafika
+ Uzależnienie rozgrywki od cyklu dobowego i emocjonujące misje nocą
+ Niezgorsza oprawa dźwiękowa, unikatowe utwory w trakcie niektórych misji głównego wątku
+ Niecodzienny setting opowieści (tureckie slumsy i stare miasto)
+ Dopracowana walka wręcz, która sprawia masę frajdy (kończyny i głowy zombiaków dosłownie fruwają w powietrzu)
+ Całość to genialny zestaw z rozszerzeniem, które autentycznie rozbudowuje rozgrywkę o masę nowych elementów, a nie kilka dupereli
+ Drzewko Legendy, które sprawia, że wciąż mamy (możemy mieć) motywację do gry
+ Smaczki od autorów (unikatowe schematy na broń specjalną i jajcarskie znajdźki m.in. ukryty poziom w stylu Mario)
+ Fajna minigierka z otwieraniem zamków
+ Zakończenie dodatku jest mocne i zaskakujące. Serio!
+ Nie za długa, nie za krótka, taka w sam raz!

Rozjeżdżanie powolnych zombiaków bawi jak mało co! ;)
Minusy:
- Miejscami kiepski dubbing postaci drugoplanowych (nienaturalnie wypowiadane kwestie, nadmierna ekspresja)
- Bohater nie może użyć kotwiczki, gdyż jest zbyt zmęczony… jako sztuczne utrudnienie misji fabularnych w podstawce. Zresztą, kotwiczka jest bardzo zawodnym gadgetem. Nie zliczę ile razy ginąłem przez upadki z dużej wysokości nie z mojej winy…
- Kilka baboli w fabule (zarażony bohater niszczy zapasy antyzyny, zamiast je gdzieś ukryć).
- Trochę zbyt duży loot (bronie wysypują się z wrogów niczym kartofle, szybko stajemy się obrzydliwie bogaci, jeśli tylko konsekwentnie chomikujemy i sprzedajemy tony ekwipunku)
- Uciążliwe tułanie się po mapie w The Following
- Monotonne i nieefektywne wytwarzanie przedmiotów (każdy item wytwarza się pojedynczo, brak możliwości agregowania przedmiotów do wytworzenia)
- Brak możliwości ręcznego zapisu gry (zapis następuje automatycznie, przy postępie w aktywnym zadaniu, a po wczytaniu przerzuca nas w często nie najbliższe bezpieczne miejsce)
- Walka z ostatecznym bossem w podstawce rozwiązana przy pomocy Quick Time Event? (naciskanie odpowiednich przycisków w wyznaczonym limicie czasowym, żeby osiągnąć sukces). TAK SIĘ NIE ROBI!