środa, 5 sierpnia 2015

OPINIA #19: Toy Story Toons do śniadania!


Znajdujesz się jeszcze w tej wąskiej, elitarnej grupce ludzi, która ma wakacje i w sumie nie musi się nigdzie spieszyć? Robisz sobie powolutku śniadanie z ulubionym obkładem i zajadasz je w towarzystwie Internetów? Nie masz pomysłu co tym razem sobie obejrzeć? Wmówiłeś sobie depresję, masz wahania nastrojów lub niechęć do świata? Jesteśmy tu po to, żeby pomagać!

Widziałeś już krótkometrażówki z Toy Story? Szczególnie ostatnią, ponad dwudziestominutową o intrygującym podtytule Prehistoria (lub That Time Forgot jak kto woli)? Miazga! Krótkie formy sprawiają, że fabuła nie jest rozlazła, a widz nie traci koncentracji. Skupiamy się wtedy tylko na głównej przeszkodzie, nie tonąc w zbędnych szuwarach sytuacyjnych żartów i nierównych gagów. Wydaje się, że autorzy nie wciskają wtedy śmiesznostek na siłę, co ostatecznie wychodzi wszystkim na zdrowie.

Dzisiaj chciałbym przybliżyć Wam głównie obrazek Prehistoria, który wbrew pozorom zawiera w sobie sporo refleksji na temat dzisiejszych czasów (i wcale nie chodzi o mądrości Kotka Aniołka). Dzieci porzucają zabawki na rzecz gier video, a porzuceni w tym czasie mogą popaść w ignorancję, sterowani fanatyzmem Wielkich Kapłanów. Może jednak warto pozostać przy tradycji..?

W większości krótkometrażówek mamy nowych zabawkowych bohaterów (tak było m.in.: w Toy Story: Zestaw Pomniejszony czy Imprezozaur Rex), ale w Prehistorii postawiono na stylistyczną jednorodność świeżych postaci i… Wojnozaury wyszły znakomicie. Sam chciałbym się nimi pobawić! Co do jakości samych animacji… Pixar, Pixar, Pixar. Chyba nie muszę dodawać nic więcej. Swoją drogą ładny progres poczyniono od tego '95, kiedy światło dzienne ujrzała jedyneczka!

Większość Toy Story Toons obejrzysz całkowicie legalnie na Disney Channel Polska, ale w poszukiwaniu Prehistorii trzeba trochę poszperać… Na przykład na zalukaj.tv, ale ciii! A jeśli jesteś zdecydowanym przeciwnikiem rzekomych "idiotyzmów animacji komputerowej", spróbuj się przekonać epizodem Horror (też na zalukaj), który świetnie sprawdza się jako parodia budżetowych straszydeł. Z kolei mając wolne siedem minut – polecam Imprezozaura Rexa. To taki Project X bez narkotyków, beer-ponga i zajebistej Alexis, która zadaje się tylko z ciachami z college'u!

sobota, 1 sierpnia 2015

OPINIA #18: Czy Wiedźmin 3: Dziki Gon to słaba gra?

Wszyscy niemal szczytują na samą myśl o chwytliwej zbitce słów Dziki Gon i dziełku, które się pod nim kryje, podczas gdy w rzeczywistości gra jest daleka od ideału. Można nawet powiedzieć, że wyraźnych skaz i zabrudzeń jest na tym diamencie co niemiara. Poniżej subiektywna lista dziesięciu z nich, które trochę "obrzydziły" mi odbiór. Zapraszam do lektury. Razem pozbawmy Geralta niezasłużonego miana najlepszej polskiej produkcji wszech czasów!
 
Szybciej Płotka! Wio!

Rozwój postaci. Okej – patent z mutagenami od zawsze był mega spoko, ale po jakiego grzyba musimy ładować horrendalne liczby punktów umiejętności w skille, które kompletnie nas nie interesują (i których przez brak wolnych slotów i tak nie możemy aktywować), tylko po to, żeby doczołgać się do odblokowania piątego poziomu danej ścieżki? Inna sprawa: w sytuacji, kiedy największe boosty dostajemy za kolorystyczną jednorodność, umiejętności z rodzaju pozostałe nie mają racji bytu. A szkoda. Poza tym legendy głoszą, że ktoś na serio zainteresował się rozwojem talentów alchemicznych…

Babole i glitche. Kocham zbugowaną animację człowieczka niosącego skrzynkę. Zabawę "umilają" nam również wpadające do wież kuroliszki, wariujący na górzystym terenie rumak, łupy spadające z nieba kilkanaście kroków od potworka (lub niespadające w ogóle i lewitujące w powietrzu), a także NPCe, które ze dwa-trzy razy kompletnie zablokowały mi przejście i trzeba było wczytać grę. Masakra…

Burdel w ekwipunku. Ingredientów i książek z czasem mamy tak wiele, że ciężko powiedzieć co może się przydać, a co niepotrzebnie zalega w niezbyt obszernych zerrikańskich jukach. Najgorsze jest to, że czasem przedmioty lądują w niewłaściwych zbiorach. Pal licho jeśli jest to słoiczek miodu, ale niesympatycznie robi się, gdy są to ważne notatki. Co prawda Patch 1.7 wprowadził schowki i zredukował ciężar niektórych przedmiotów do zera jednostek wagi, ale co mi po tym, skoro ja ukończyłem tytuł jakiś miesiąc temu i musiałem sprzedawać sporo rzeczy tylko dlatego, żeby móc zbierać nowe. I sprzedawać. I tak w kółko Macieju. Dlaczego CD Projekt RED po raz drugi popełniło ten sam błąd i od początku nie wprowadziło schowków, skoro już w dwójce fani usilnie o nie walczyli? Grę ukończyłem z około 50 tysiącami i doprawdy nie wiem na co można wydać tyle hajsu… A ciepło wspominane przedmioty jak np. mieczyk Ementaler schowałbym w jakiejś bezpiecznej skrzyni.

Cholernie ciężko zdobyć całą kolekcję kart do Gwinta...

Wtórne i kiepskie aktywności poboczne (nie mylić z questami pobocznymi). Rzecz jasna nie mówimy tu o Gwincie, który jest kolekcjonerką grą karcianą najwyższej próby. No bo przyznajcie sami – czy z niecierpliwością czekaliście na kolejne wyścigi konne, wzdłuż wąskiej ścieżki nafaszerowanej zdradliwymi płotkami zdolnymi całkowicie zahamować rozpędzonego konika? Z głupimi przeciwnikami i losowością przy przepychankach? Z opuszkami bolącymi od przytrzymywania lewej gałki analogowej? Pojedynki na pięści też dupci nie urywają, choć niektórzy przeciwnicy są dość… niecodzienni i zaskakujący.

Wieczne doczytywanie się otoczenia. Nie radzę wbiegać lub wjeżdżać pod sam Novigrad galopem, gdyż czeka nas smutna niespodzianka w postaci obleśnych, kanciastych tekstur i braku żywej duszy. Nie warto się spieszyć. I tak poczekamy kilka sekund na pojawienie się znacznika umożliwiającego rozpoczęcie rozmowy np. z kowalem. Gorzej, gdy znacznik nie wczyta się w ogóle, jak często zdarzało mi się na Skellige. I nie pogodosz z płatnerzem czy inną zielarką...

Treści dla dorosłych. Z entuzjazmem czytałem, że autorzy spędzili wiele godzin na dopieszczeniu (dobór słowa nieprzypadkowy) scen erotycznych. Kompletnie tego nie zauważyłem. Nie ważne, czy chędożymy się z Triss, Keirą czy Novigradzą dziwką w dokach – każda rusza się i wygląda  tak samo (prócz koloru włosów of course). Na szczęście otoczenie w kadrze zmienia się dynamicznie. Całe szczęście, że Yen ma swojego kuca jednorożca, w przeciwnym razie łóżkowe igraszki zanudziły by mnie na śmierć…

Podpalanie owiec i kóz - fajna rzecz!
Kozie mleko to jeden ze najlepszych produktów do regeneracji życia.
No dobra, jest jeszcze Jaskółka...

Zróżnicowanie głosów NPCów. A właściwie jego brak. Wiadomo – najważniejsi ludkowie dostają swojego ekskluzywnego Rozynka, Cieślak czy Blumenfelda, ale Guślarz gadał głosem Pielgrzyma, Kapłana Wiecznego Ognia i wielu, wielu innych zachrypniętych i podstarzałych postaci. Przydałoby się zaangażować więcej gardeł. I zrobić więcej modeli dzieci. Dorosłych w sumie też… Niby szczegóły, ale piekielnie ważne dla satysfakcjonującej immersji!

Problemy z minimapą. Najgorzej sytuacja wygląda gdy penetrujemy lochy lub groty tuż pod powierzchnią. Wtedy podgląd skacze uciążliwie i naprawdę ciężko rozeznać się we własnym położeniu. Wybór najkrótszej ścieżki po wskazaniu punktu docelowego również potrafi wodzić za nos, a szukanie elementów wiedźmińskiego ekwipunku w miasteczkach woła o pomstę do nieba. Korzystając z okazji wspomnę również o niedogodnościach w podróżowaniu przy skrajnych obszarach świata, gdzie co rusz "zapuściliśmy się za daleko", choć nie poruszamy się jakoś nieprzyzwoicie daleko od miejsca akcji…

Ciągle zaskakujące questy. Rzecz niesłychanie przewrotna – przez to, że gra etatowo nakreśla nam złożoność świata, ukazując krzyżujące się punkty widzenia i interesy bohaterów, paradoksalnie mało rzeczy jest nas w stanie zaskoczyć. Po prostu, wiemy że coś pójdzie nie tak, będzie na opak lub obie strony mają swoje racje. Brakuje mi zadań w stylu Patelni Babuni, gdzie szukamy przedmiotu, znajdujemy go dokładnie tam gdzie się spodziewaliśmy, nie napotykamy wielkich trudności i po chwili oddajemy rzecz właścicielowi. Wiecie, życie w 99% jest proste jak cep. Przynieś 10 owczych skór myśliwemu… - tego mi w Wieśku czasami brakuje. Odstąpienia od nachalnego zamazywania podziału między dobrem i złem. Bez roztrząsania czy myśliwemu te skóry są faktycznie potrzebne i bez wątków prześladowania biednych zwierząt. ;]

Szczerze nienawidzę podróży łódeczką.
I nie zachęciły mnie nawet spora szanse na odkrycie dodatkowych
miejsc mocy na wysepkach w północnym Skellige. Sorry...

Rozdmuchiwany wpływ naszych decyzji na przebieg gry. Deweloperzy lubią się tym przechwalać, a tak naprawdę mamy do czynienia z tzw. wąskimi gardłami, co w praktyce oznacza maksymalnie dwa główne  rozwiązania ważnych wątków fabularnych. Ładne plansze informują nas o konsekwencjach naszych poczynań, ale te nie są jakieś niezwykle dalekosiężne. A można było bardziej się do tego przyłożyć. Przykład? Po rozwiązaniu sprawy Radowida V Srogiego mieszkańcy Królestw Północy powinni zmienić swoje powiedzonka, a oni rozmawiali między sobą tak samo, żywiąc nadzieje i obawy względem swojego władcy, tak jakby żaden zamach nigdy się nie wydarzył. Na plus zasługują momenty, kiedy zabicie ważnych postaci kończy się niezaliczeniem pobocznego zadania, ale żenująco robi się kiedy zakwalifikowanie zadania do nieukończonych następuje po zmianie miejsca pobytu naszego zleceniodawcy. I czemu do ch*ja nie możemy swobodniej używać Aksi? Na bileterze, który wymusza od nas opłatę za obejrzenie próby przedstawienia, na Krwawym Baronie, który traktuje nas jak swojego łowczego i w dziesiątkach, dziesiątkach innych sytuacji. No chyba, że za niewiarygodną swobodę i dowolność w grze uważacie to, że jakaś postać wypowie trzy dodatkowe lub nieco poprzestawiane linijki tekstu. Wtedy okej – Wiedźmin jest w tym zajebisty!

Walki z dużymi są mocno podobne, nie ważne czy to lodowy olbrzym,
żywiołak ognia, ziemi czy kupy. Znak Quen, kombinacja ciosów i odskok,
bo atak obszarowy. Powtarzaj aż do skutku.

Chciałbym uspokoić wszystkich napinaczy – w Dziki Gon grało mi się zajebiście i przez kilka tygodni myślałem tylko o odnalezieniu Ciri i kolejnych wiedźmińskich zleceniach. Wszystkie te drobne potknięcia i minusiki, które wymieniłem nie przysłaniają iście SOCZYSTEGO gameplay’u, który wciąga nosem większość innych RPGów, łącznie z Dragon Age’ami i innymi takimi. Szczególne z dystansem potraktujcie proszę dwa ostatnie punkty, pełniące rolę raczej kąśliwych uwag, aniżeli S.W.U.R. (Straszliwych Wad Uniemożliwiających Rozgrywkę).

Czy pominąłem coś w swoim amatorskim artykuliku? Piszcie śmiało!
 
I tak wiem, że nie napiszecie… -.-'

niedziela, 26 lipca 2015

RECENZJA #87: Sok jabłkowy Riviva


Już dawno przestałem próbować zrozumieć swojego bloga. Kiedy piszę regularnie, odwiedza go pies z kulawą nogą, kiedy zaś posty lecą jak krew z nosa – notuję regularne kilkanaście lub (rzadziej, ale jednak) kilkadziesiąt wejść dziennie. Świetnie napisane, w moim odczuciu bardzo merytorycznie nasycone notki są bezczelnie lekceważone (na przykład TA), a rekordy popularności biją teksty o papierze toaletowym czy truflach z Biedry. W pewnym sensie rozumiem: tysiące ciapciuchów recenzuje książki, a raczej niewielu podejmuje się pisaniu o… brązowym półświatku. Czy jeśli rozhuśtam się na skakance, Kultura & Fetysze znajdzie się w Top3 polskiej blogosfery?

Newer majnd. Dzisiaj mam dla Was kolejną perełkę. Nie bez kozery chciałbym przedstawić sok jabłkowy z zagęszczonego soku jabłkowego marki Riviva. Bardzo ważna informacja: pasteryzowany soczek dla Jeronimo Martins Polska produkuje Sokpol z Myszkowa. I jest to najbardziej pospolite, najzwyczajniejsze w świecie picie, ale złoty dziewięćdziesiąt dziewięć za takie porządne szczyny to adekwatna cena. Bez dwóch zdań. I cóż z tego, że jedna szklaneczka soczku to ponad 20 gram cukru? Żłop mineralną jak masz grube dupsko!

W życiu nie zawsze możemy sobie pozwolić na Sok z Domu Rembowskich. Często jesteśmy zmuszani do zadowalania się substytutami. Udawania, że wszystko jest w porządku, że jesteśmy szczęśliwi w naszych szaroburych parodiach istnienia. Że jesteśmy wolni. Jemy śmiecie, śpimy w brudnych barłogach i staramy się odczuwać jakiekolwiek emocje w tym pachnącym bylejakością bagnie codzienności.

A co to za nastrojek rozkapryszonej Kasi, której podarły się ulubione rajtuzki? Czyżby znowu jakiś kryzysik, albo autosugestywna depresja? Nieee, tylko trochę świruję na blogu. Wszystko jest dobrze, a ja z obrzydliwą radością chodzę na mecze Leszka Poznań (Lechia Gdańsk, ku*wa szajs!), gram w CS:GO i Lego Jurassic World® z Dziewuchą, a nocami zaczytuję się w sagach rodzinnych Orhana Pamuka. Żyć nie umierać! Na zdrowie! Pijcie sok z polskich (chyba?) jabłuszek! Bij Bolszewika!
 
+ 5 punktów dla Gryfindoru za chorą intertekstualność!

środa, 22 lipca 2015

RECENZJA #86: Szmira - Charles Bukowski

Niesłychanie bawi mnie pojawienie się trzeci raz tego samego zdjęcia.
Coś w stylu To samo zdjęcie Bogusława Lindy codziennie ;]

Kończymy na razie przygodę z prozą Bukowskiego i zabieramy się za inne, ważniejsze książeczki (na szczęście uniwersytecka biblioteka nie kusi mnie dostępnością pozostałych pozycji spod pióra autora, więc luuuuz). Nie wypada jednak króciutko nie wspomnieć o lekturze zwariowanej powieści Charlesa opublikowanej przez żonę Lindę Lee Bukowską, niedługo po śmierci autora (rok 1994). A więc mój internetowy pamiętniczku – zamieniaj się w słuch!

To coś zupełnie świeżego jak na standardy, do których przyzwyczaił nas stary świntuch. Nick Belane to 55-letni prywatny detektyw, trzykrotny rozwodnik. Jak sam o sobie mówi: jest najlepszym detektywem w Los Angeles, a absurdalne zagadki, które musi rozwiązać nie trzymają się kupy. Przykładowe zlecenia? Identyfikacja Francuza, który wymknął się śmierci, poszukiwanie Czerwonego Wróbla czy zdemaskowanie spisku pozaziemskiej cywilizacji. Niewiele dowiadujemy się o samych technikach zbierania informacji, a bohater większość czasu przesiaduje w swoim biurze, podrzędnych lokalach lub na torze wyścigowym. Ale sprawy jakimś cudem toczą się swoim torem. Aż do nieoczekiwanego - i przyznaję dość zaskakującego - finału.
 
I ponownie, jeśli by patrzeć przez pryzmat poprawności pisarskiego rzemiosła, to Szmira wypadałaby słabo. Bardzo słabo. Ale Bukowski posiadał wyrobiony styl, który był mocno osadzony w dialogach, pseudofilozofii 1-osobowego narratora i wydarzeniach atakujących bohatera całkiem znienacka. W Szmirze nie znalazłem tylu interesujących cytatów co w Kobietach (kliknij, żeby przeczytać), ale wreszcie mieliśmy pewien logiczny ciąg wydarzeń. Od sprawy, do sprawy i tak do momentu, aż wszystkie zostały (nie)rozwiązane. [SPOILER] Przez całą książkę Belane nie zamoczył. Chociaż bywało, że ulżył sobie w łazience lub miał wyraźne wybrzuszenie w spodenkach. [KONIEC SPOILERA]
 
Ciekawa wydaje się adnotacja autora: Dedykowane złemu pisarstwu. Czy to oznacza, że pisarz celowo stworzył paszkwil i pisał nieco… na odpie*dol (jeśli Was to szczególnie interesuje, poszperajcie na jakiś forach - na pewno znajdziecie jakieś zakulisowe smaczki)? Istotnie, przekarykaturyzowane nawiązania do powieści typu noir, przynajmniej w moim odczuciu, ratują średnie dziełko. Szmira to znośne wakacyjne czytadło, ale Kobiety zostawiają je daleko w tyle. Szmirę łyknąłem głównie w pociągach i komunikacji miejskiej. A na koniec taki-sobie cytat:

Często najlepsze chwile w życiu to te, kiedy nic nie robisz, tylko zastanawiasz się nad swoim istnieniem, kontemplujesz różne sprawy. I tak kiedy na przykład mówisz, że wszystko nie ma sensu, to nie może do końca nie mieć sensu, bo przecież jesteś świadom, że nie ma sensu, a twoja świadomość braku sensu nadaje temu jakiś sens. Rozumiecie, o co mi chodzi? Optymistyczny pesymizm. (str. 151)

Dane techniczne:
Autor: Charles Bukowski
Tłumaczenie: Tomasz Mirkowicz
Wydawnictwo: Noir Sur Blanc
Liczba stron: 201

Miał błękitne oczy i nikt go nie kochał
Oprócz niego i zniknął wraz z iskrą w oczach!
                        ~Bonson, Ich już nie ma
(dobór wersetu nieprzypadkowy – wyraźna inspiracja Szmirą)

środa, 15 lipca 2015

RECENZJA #85: Kobiety - Charles Bukowski


Prawdziwa sztuka ukrywa sztukę. Zdaje się, że tym zdaniem można by podsumować większą część twórczości Charlesa Bukowskiego. W Kobietach, a więc tytule, który dzisiaj bierzemy na warsztat, nie ma żadnej przemyślanej struktury, żadnego punktu kulminacyjnego, żadnej mądrości. Przynajmniej na pierwszy, a może i drugi rzut oka. A jednak czyta się i zabawnie, i przyjemnie. Prawdopodobnie przez gorzkie, ironiczne i świadczące o doskonale ukształtowanym zmyśle obserwacji Henry’ego Chinanskiego, głównego bohatera i narratora będącego literacką kopią pisarza.

Henry jeździ po Ameryce Północnej na wieczorki autorskie, chla i pieprzy się z fankami. W dużym skrócie. Trudno nie polubić tego podstarzałego, tłustego seksoholika, który nienawidzi większości swoich kolegów po fachu. W toku fabuły przyglądamy się kilku stałym związkom i niezliczonej liczbie epizodów. Co ważne, nie ma mowy o nudnych momentach, bo co rusz przydarza się jakiś wyjazd, święto czy nieoczekiwany wybryk. Czy dowiedziałem się z tej książeczki czegoś więcej o płci przeciwnej? Raczej nie, ale i tak lektura była wyśmienita. Prócz kilku ciut obrzydliwych fragmentów np. stosunku z chorobą weneryczną w tle…

Na koniec mam dla Was trzy cytaty z dziełka. Tak na zachętę, choć wybór był trudny. Wiem, nie powinienem uprawiać cyfrowej reprodukcji, ale cóż… Get inspired!
 
Selma wyglądała cudownie. Jak się zdobywa takie kobiety? Kundle tego świata nigdy nie kończą u boku jakiejś Selmy. Przypadają im w udziale jedynie skundlone suki. Selma podawała nam śniadanie. Była prześliczna i stanowiła wyłączną własność jednego faceta, nie byle kogo, profesora koledżu. Wydawało mi się to nie całkiem w porządku. Wykształcone, gładkie ważniaki. Wykształcenie stało się nowym bożkiem, a ci, którzy je zdobyli, przejęli rolę południowych plantatorów sprzed wojny secesyjnej. (str. 33)

Ludzie krzyczeli, wyli ze śmiechu i litrami pochłaniali piwo. Na chwilę wyrwali się z fabryk, magazynów, rzeźni, myjni samochodowych – następnego dnia znów staną się więźniami, ale teraz są wolni, wręcz upojeni wolnością. Nie muszą myśleć o niewolnictwie wynikającym z biedy, zasiłkach dla bezrobotnych i kuponach na bezpłatną żywność. Pozostali jakoś będą sobie radzić – dopóki biedacy nie nauczą się montować bomb atomowych w piwnicach swych ruder. (str. 104)

Kiedy się obudziłem, usłyszałem ją w łazience. Może powinienem był ją zerżnąć? Skąd facet może wiedzieć, co ma robić? Doszedłem do następujących konkluzji. Jeśli żywisz do kobiety jakieś uczucia, to powściągnij swoją naturalną chęć, by ją natychmiast zerżnąć. Nie obawiaj się, zdążysz. Jeśli jej nie znosisz od samego początku, spróbuj od razu ją wydymać. Jeśli zaś tego nie zrobiłeś, to lepiej jest odczekać, przy sposobności zerżnąć ją przykładnie, a znienawidzić później. (str. 193)

Dane techniczne:
Autor: Charles Bukowski
Tłumaczenie: Lesław Ludwig
Wydawnictwo: Noir Sur Blanc
Liczba stron: 296

środa, 8 lipca 2015

RECENZJA #84: Obietnica Krwi - Brian McClellan


Wyobraźmy sobie niedokończony obraz. Taki, w którym widać już pewien błysk geniuszu, ale brakuje ostatnich szlifów i porządnej ramy. Mniej więcej taka właśnie jest Obietnica Krwi, pierwsza część trylogii Magów Prochowych. A szkoda, bo mógł być to obraz prawie idealny. A jest co najwyżej dobry.

Co poszło nie tak? Po pierwsze, mocno chropowate tłumaczenie i zadziwiająco dużo wpadek korektora (Od tego oczy łzy mi łzawią […], Co było? czy inne najbardziej wysunięte palcówki Kezu). Takie rzeczy Fabryce Słów rzadko się zdarzają, no ale tym razem się zdarzyły… I co to za zmiany czcionki w tekście, mające podkreślić rzekomo ważny element zdania, a niemające właściwie żadnego sensu, jakby żywcem, bez zastanowienia wzięto je z angielskiej wersji? Albo sformułowania typu stiukowy front czy kordegarda? Po drugie, szarpane i skąpo dawkowane informacje o uniwersum. Może ten zarzut zabrzmi śmiesznie, ale ciągle mamy do czynienia z akcją. Przydałoby się więcej mięsistych opisów, a zasadniczo wszystkiego dowiadujemy się z dialogów równie zaskoczonych co my bohaterów. A świat nie należy do najoczywistszych. Chyba, że umiecie sobie na tzw. czuja wyłożyć czym różnią się Uprzywilejowani i Naznaczeni od Predei, Zdolnych czy Stróżów. Oczywiście wraz z kolejnymi dziesiątkami stronic dowiadujemy się wszystkiego, ale przydałby się jakiś króciutki wypis tych wszystkich rodzajów indywiduów. Po trzecie, nieczytelne, brzydkie mapki i przekłady nazw własnych nijak nie ułatwiają zanurzenia się w świat przedstawiony. No bo sami powiedzcie, czy takie Archiwum Publiczne lub Szlachetni Wojownicy Pracy jako termin służący do określenia związków zawodowych przystają do realiów XVII-XVIII wiecznego Fantasy? Ponadto niektóre pomysły wydają się brzydko zaczerpnięte z innych powieści, na przykład Górska Straż – kubek w kubek Nocna Straż George’a RR Martina. Ostatnią obserwację potraktujcie dość luźno, wbrew pozorom studnia pomysłów ma swoje dno.

Co mnie jednak urzekło na tyle, że (chyba) z niecierpliwością czekam na premierę Krwawej Kampanii? Rozdziały są napisane świetnie. Każdy jest kolejną sceną w uporządkowanej sekwencji zdarzeń, a ciągnięcie na przemian trzech głównych wątków (detektywistycznego, militarnego i politycznego) wychodzi książce na dobre. Kiedy już się uporamy i przełkniemy kulawe nazewnictwo, świat wyda nam się mocno zakręcony, lecz dość spójny (to bardziej spójność niewiarygodności niż wiarygodna spójność). Cóż, połączenie feudalizmu z nowożytnością bywa karkołomne. Wciąż zostało dużo kart do odkrycia, a koniec mocno rozochoca, choć wydaje się dziwaczny. Coś jednak jest w całej opowieści, że im bliżej finału, tym dość krótkie rozdziały pożera się łapczywiej. [SPOILER] Gdyby tylko Marszałek Polny Tamas wraz z pozostałymi spiskowcami wiedzieli ciut więcej o kamaryli Uprzywilejowanych, a nie tak beztrosko rzucali się z przysłowiową motyką na wroga… No ale wtedy nie mielibyśmy żadnej tajemnicy do rozwikłania i nie byłoby po co czytać. [KONIEC SPOILERA] Ech, stanowczo za dużo tajemniczych elementów świata jest skrywana za wygodną kurtyną dawnych czasów. W przypadku Trylogii Magów Prochowych jest to tzw. Czas Pomrocza.
 
Podsumowując: czasem mam wrażenie, że amerykańscy pisarze wyjeżdżają na taśmie produkcyjnej. Mają kilkoro dzieci, psa lub kota i kochają gry wideo. Piszą podobnie, umieją nasycić historię akcją, ale gdzieniegdzie ich światy delikatnie rzężą. Chciałbym wierzyć, że obmyślając uniwersum robią jakikolwiek research epok, którymi się inspirują, a nie lecą według planu wydarzeń naskrobanego na serwetkach z przydrożnych barów. Tak czy inaczej, póki czuję nieodpartą chęć doczytania do końca – kupuję to. Dosłownie i w przenośni. Szkolna czwóra. Ale muszę (i chcę) zostać pozytywniej zaskoczony w kolejnej części!

Dane techniczne:
Autor: Brian McClellan
Tłumaczenie: Maciej Nowak-Kreyer i Dominika Repeczko
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 675
ISBN: 978-83-7864-060-7
Cena detaliczna: 45 złotych

Wszyscy jacyś tacy zgotowani
Nie rozumiem czemu mam za wami biec…
~Kuban, Żadnych Zmartwień

środa, 1 lipca 2015

Ulubieńcy czerwca!

Kochani, nadeszła wielka chwila, na którą wszyscy skrycie czekaliśmy! To już ostatnia edycja ulubieńców miesiąca! Formuła się wyczerpała, a ja nie odczuwam tej młodzieńczej radości z comiesięcznego dzielenia się listą. W cyklu pojawiło się rekordowe 9 wpisów. Przypomnijmy sobie je wszystkie i zachowajmy we wdzięcznej pamięci. Przydatny skrót klawiszowy: CTRL + ALT + DEL


Ostatnie błyski fleszy! Trzeba zarzucić regularne blogowanie i skupić się na ambitniejszych, bardziej pracochłonnych i satysfakcjonujących formach, co jednak nie wyklucza, że jakieś tam posty będą się nadal pojawiać. Choć pewnie niezbyt regularnie. Ma ktoś przy sobie chusteczkę..? Trochę się z tego wszystkiego zasmarkałem…


#JEDZONKO
MilkyWay! Ale nie żadne gwiazdeczki, tylko porządne batoniki! Pamiętam, że w zeszłe wakacje, nad morzem była taka budka z mlecznymi koktajlami o smaku wszelkich dostępnych batonów. Był i Mars, i Snickers, i Twix. Był też MilkyWay. Pora późna, my wracamy z wieczornego spaceru, ekspedientka zamyka lokal i szykuje się do mycia naczyń, a jednak godzi się zrobić nam kubeczek delikatnego smakołyku. Wrzuca dwa batoniki do maszyny miksującej. Czekamy, czekamy, a za naszymi plecami wyrasta czarne BMW. Wysiadają z niego trzy byczki z solidnym karczochem. Czarne skóry, krótko ostrzyżone głowy. No to ja już w myślach cisnę Koronkę do Miłosierdzia, żegnam się z portfelem i wiankiem Dziewuchy, ale na szczęście nie było żadnej większej interakcji. Pospiesznie zapłaciliśmy i ruszyliśmy w stronę hotelu. Bez czekania na paragon. Oczywiście MilkyWay w wersji niepłynnej też bardzo na propsie! W tym miesiącu piętnowałem także paluszki serowe (kliknij, żeby przeczytać).


#KSIĄŻKA
Oprócz dość pozytywnie przyjętego przeze mnie Pół Króla (kliknij, żeby przeczytać), zanurzyłem się w jeszcze jednym, bardzo świeżym na polskim rynku cyklu Fantasy, ale o tym jeszcze nie chcę mówić. Z ciekawości kupiłem sobie Kompendium o świecie gier Wiedźmina i powiem Wam, że wciskają ludziom niezłe gówno-gadgety. To znaczy od strony edytorskiej nie ma się do czego przyczepić: piękne grafiki z wszystkich trzech części, solidne opisy bez literówek, dobrej jakości papier i solidna okładka. Problem w tym, że produkt nie wnosi, ani nie porządkuje absolutnie niczego. Styl opisów jest przesadnie gawędziarski i nierówny, treści tyle co kot napłakał, a każda pojedyncza informacja mocno ociera się o banał. Poza tym wrzucenie do kompendium różnorodnych artów z trzech gier nie jest najlepszą gwarancją estetycznej spójności. Całość ratują pożółkłe świstki stylizowane na dzieła znanych badaczy i naocznych świadków wydarzeń, które w większości przypadków są nawet zmyślnie napisane. Tak czy inaczej - solidny album do pooglądania. W sklepie. Dla mnie była to miła i potrzebna lektura na kibelek, bo przez nawał obowiązków dopiero pod koniec maja mogłem sobie pozwolić na obcowanie z Dzikim Gonem.

#FILM
Jurrasic World musiał wjechać z sentymentu. Rozrywka przednia, chociaż niezbyt ambitne to kino (czy ja kiedykolwiek lubiłem coś ambitnego?). Swego rodzaju ironiczne podsumowanko obrazu możecie przeczytać pod tym linkiem (kliknij, żeby przeczytać). Oczywiście wszystko z przymrużeniem oka, bo duże gady zawsze będą spoko. Szczególnie w takim przednim wykonaniu!

#MUZYKA
Taco Hemingway przywitał się ze swoim nowym materiałem pt. Umowa o Dzieło. Moim skromnym zdaniem EPka jest o jeden poziom słabsza od Trójkąta Warszawskiego, ale i tak młody artysta urodzony w Kairze wie jak posładać niezłe linijki i poruszać się wokół symboliki kebabów, alkoholi i kalafiorów. Bity Rumaka na przykład do gangsterskiego Awizo czy włóczykijowego Następna Stacja świadczą o jego naprawdę wysokiej formie! Przyłożyłem też ucho do BonSoul i całkiem, całkiem… Chociaż to ciągle rap o rapie, brudnych ulicach i mówieniu kim się nie jest. Ale słuchalny. Widziałem piekło, chwilę byłem tam, dziś mam wysrane na cokolwiek, czaisz? / A Ty chcesz mi mówić czym jest rap, czy Ty jesteś poje*any?
 
#GRA
No przecież wiadomo, że prawilnie położyłem łapki na Yeneffer i Triss. Na Ciri też bym położył, ale na to mogą być paragrafy w Novigradzie… Bankowo można się u mnie spodziewać wpisu na ten temat, ale raczej gdzieś w okolicach drugiej połowy lipca. Mam pomysł na coś mocno ironicznego. Bo wszyscy srają się z tym Wiedźminem, a tak naprawdę niedoróbek jest cała masa. Trzeba by te wszystkie babolki zręcznie wypunktować! Raptem dwa dni temu zamieściłem dość obszerną notkę o This War of Mine (kliknij, żeby przeczytać). Daje do myślenia! Gra, nie notka.

#KOMIKS
Miałem kaprys i kupiłem sobie ostatnio Trzy Cienie Cyrila Pedrosa. I nie wiem co o tej powieści graficznej myśleć. Zaczyna się sielankowo, rozwija tajemniczo, a kończy psychodelicznie. Piękna, gęsta kreska, niektóre postacie (np. handlarz niewolnikami) zarysowane wyjątkowo plastycznie, a wszystko można chyba odczytywać za jedną wielką metaforę przemijalności. Autor przez wiele lat był animatorem Disneya, komiks o którym mowa po premierze (rok 2007) zgarnął całkiem pokaźny koszyczek nagród. Czy warto? Jak zapewne powiedziałby Jarek Kuźniarotwórz w sklepie i przeczytaj, a potem odłóż na półkę. Bądź przedsiębiorczy i operatywny! A na koniec, jako że to ostatni ulubieńcy: polecam Boli blog, ale to niegrzeczne obrazki z cycuszkami, więc tylko dla czytelników 18+! Mojej Dziewusze bardzo się ten komiksowy styl spodobał, ogląda z wypiekami na buzi… ;]


#KOSMETYK
No to teraz pojedziemy z grubej rury. Dosłownie. Przedstawiam specyfik marki Faren do udrażniania grubych rur. Ścierwo jest mocno żrące (przy otwieraniu wylałem sobie kilka kropel na rękę i ze łzami w oczach pełzłem po mieszkaniu, prosząc domowników, żeby okazali łaskę i wyciągnęli krótki miecz). Na pewno duże lepszy niż Kret, który (jak głosi miejska legenda) cementuje kanalizę! Melt nie uszkadza tworzyw sztucznych, metalu, stali, PVC, ołowiu, gumowych uszczelnień, uszczelek itd. Usuwa tłuszcze, amidy, białka, włosy, odpadki celulozowe, kamień moczowy. Uczciwa, zdrowa relacja.

Z powyższych polecam posłuchać Taco Hemingwaya. Świetnie buduje klimat. Dalej, w zależności od statusu socjoekonomicznego, zachęcam do pogrania w najnowszego Wiedźmina (wersja dla wyższej klasy średniej) lub przypomnienia sobie smaku MilkyWaya (dla średniej i niższej). Dacie wiarę, że kupa wiary kupiła PlayStation4 tylko po to, żeby wbić się w obcisłe rajtuzy Geralta z Rivii? Doszło do tego, że musiałem jeździć po całym mieście, aby zakupić jeden z ostatnich egzemplarzy gry na tę platformę w Poznaniu. W King Cross MediaMarkt było – uwaga! – minus siedem egzemplarzy na stanie. Bo zamówione z góry. Cebulactwo zaczyna wyciągać swoje parchate łapki po nowe konsole! Ech…
 
Tak więc to już koniec ulubieńców. Było miło, ale wypie*dalam stąd! Może kiedyś nastąpi reaktywacja? Przyjmijmy asekuracyjnie, że to tylko wakacyjna przerwa. A bywa, że te czasami się przedłużają. Au revoir!